Zęby tygrysa (1924)/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zęby tygrysa |
Rozdział | Arseniusz Lupin — cesarzem |
Data wyd. | 1924 |
Druk | J. Filipescu |
Miejsce wyd. | Czerniowce |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Dents du tigre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Don Luis umilkł. Na ustach jego zaigrał uśmiech. Wspomnienie tego czterominutowego przeżycia zdawało się go niezmiernie bawić.
Valenglay i prefekt policyi, dwaj ludzie, których objawy odwagi i zimnej krwi nie dziwiły bynajmniej, przysłuchiwali się opowieści don Luisa i przyglądali mu się teraz w głębokiem milczeniu. Czyż było rzeczą możliwą, aby jakiś zwykły człowiek posunął swój heroizm aż do tak nieprawdopodobnej wyżyny?
Don Luis zbliżył się znów do innej mapy ściennej i wodząc palcem po niej zapytał:
— Pan prezydent powiedział przed chwilą, że samochód tego bandyty opuścił Wersal i znajduje się w drodze do Nantes?
— Tak jest i już zostały wydane dyspozycye, aby go zatrzymać w drodze, albo w Nantes, albo też w Saint-Nazaire, gdzie bandyta zechce być może wsiąść na okręt.
Don Luis wskazującym palcem wodził po liniach oznaczających szosy krajowe, zatrzymując chwilami palec w jakimś punkcie i znacząc etapy. I nie było nic osobliwszego nad jego mimikę. Człowiek ten, mimo tarapatów w jakich go postawiły wypadki, zdawał się spokojem swym panować nad wydarzeniami i być mistrzem chwili. Zdawaćby się mogło, że uciekający bandyta jest uwiązany do sznurka, którego drugi koniec znajduje się w ręku don Luisa i że tenże jest w stanie zatrzymać go w drodze jednym tylko gestem swej ręki. Pochylony nad mapą mistrz panował nietylko nad kartonem mapy, lecz nad wielką szosą, po której w jego oczach mknął samochód poddany jego despotycznej woli.
Stanąwszy znów przed biurkiem prezydenta, don Luis kontynuował swą opowieść:
— Bitwa była skończona i było rzeczą niemożliwą, aby się rozpoczęła nanowo. Stałem się dzięki swej sile, czy tylko fortelowi zwycięzcą, z którym trudno było walczyć. Czterdziestu dwóch Berberejczyków sądziło, iż mają wobec siebie istotę, która podbiła ich w sposób nadprzyrodzony. Nie było innego wyjaśnienia dla rzeczy niewytłumaczonych, których byli naocznymi świadkami. Byłem czarodziejem, jakąś emanacyą Proroka.
Valenglay śmiejąc się rzekł:
— Przypuszczam, że nie tłumaczyli oni sobie tych wydarzeń w sposób tak naiwny, bo wreszcie...
— Panie prezydencie — przerwał don Luis — pan czytał niewątpliwie osobliwą nowelę Balzaca pod tytułem: „Une passion dans le désert?”.
— Czytałem.
— Otóż klucz do tej zagadki znajduje się tam właśnie.
— Co pan mówi? Nie dobrze rozumiem. Wszak pan nie znajdował się pod kłami tygrysa? W pańskiej sprawie ujarzmienie tygrysicy nie odgrywało żadnej roli.
— Nie, ale tam były kobiety...
— Co to znów ma znaczyć?
— Mój Boże! — oświadczył don Luis. — Nie chcę pana przestraszać bynajmniej, panie prezydencie, powtarzam jednak, że w oddziale, który mnie prowadził za sobą przez ciąg ośmiu dni, znajdowały się kobiety... a kobiety są czemś podobnem do tygrysów Balzaca, są istotami, które można oswoić, uwieść... zmiękczyć do tego stopnia, iż stać się mogą sprzymierzeńcami.
— Tak... tak... — mruknął prezydent — ale do tego potrzeba mieć trochę czasu.
— Miałem osiem dni czasu...
— I potrzeba kompletnej swobody ruchów.
— Nie, nie, panie prezydencie. Na początek wystarczą same oczy. Oczami można wywołać sympatyę, zainteresowanie, przywiązanie, ciekawość, pragnienie poznania się bliżej i inaczej aniżeli przez samo spojrzenie. Poza tem wszystkiem wystarczyć może przypadek...
— I zdarzył się taki przypadek?
— Tak jest... Pewnej nocy — Byłem przywiązany, a raczej sądzono, że jestem przywiązany... Wiedziałem, że w namiocie znajdującym się w pobliżu mego słupa, faworyta wodza Berberyjczyków była sama... Poszedłem do niej... Wyszedłem od niej w godzinę później.
— I tygrysica została oswojona?
— Tak, na podobieństwo tygrysicy Balzaca. Oddała mi się całkowicie, bez zastrzeżeń.
— Ale takich tygrysic było aż pięć?...
— Wiem, panie prezydencie, i to był właśnie największy dla mnie szkopół. Obawiałem się rywalizacyi. Wszystko jednak poszło dobrze. Faworyta nie okazała się zazdrosną, przeciwnie... A przytem zaznaczyłem już, że oddanie się dla mnie było całkowite... Krótko mówiąc, miałem pięć aliantek, niewidzialnych, zdecydowanych na wszystko i nie budzących podejrzeń. Przed ostatnim popasem plan mój znajdował się już drodze do wykonania. W ciągu nocy aliantki moje zebrały wszystką broń. Połamaliśmy ostrza sztyletów, powyjmowaliśmy kule z pistoletów, zmoczyliśmy proch... Cóż? Kurtyna mogła się już podnieść...
Valenglay skłonił głowę:
— Gratuluję panu — powiedział. — Pan jest istotnie pomysłowym człowiekiem, nie mówiąc już o tem, że wykonanie tego pomysłu nie było pozbawione pewnego czaru... Przypuszczam bowiem, że te pańskie aliantki nie były brzydkie?
Don Luis przymknął oczy z wyrazem pogardy i rzucił w odpowiedzi jedno słowo.
— Były cuchnące i brudne!...
Oświadczenie to spowodowało wybuch śmiechu, ale don Luis, chcąc jaknajprędzej dojść do jakiegoś rezultatu, przystąpił do dalszego ciągu swej opowieści:
„Cokolwiek jednak było, łajdaczki te ocaliły mnie i pomoc ich nigdy już mnie nie opuszczała. Moich czterdziestu dwóch Berberejczyków, pozbawionych broni, trzęsących się ze strachu w tym kraju, gdzie wszystko jest zasadzką, gdzie śmierć czyha każdej minuty, zgrupowało się koło mnie, jakgdybym był ich prawdziwym wodzem. Gdy połączyliśmy się z głównym oddziałem ich szczepu, byłem już wówczas ich prawdziwym przywódcą. I nie potrzebowałem przez trzy miesiące nawet wystawiać się wspólnie na niebezpieczeństwo, unikając licznych zasadzek, rabunków i zamachów, obmyślanych przeciw mojej osobie, ażeby stać się wodzem całego szczepu. Wszak mówiłem ich językiem, wyznawałem ich religię, ubierałem się tak samo jak oni, stosowałem się do ich obyczajów, bo... czyż nie posiadałem pięciu żon?... Z tą chwilą marzenia moje miały nadzieję urzeczywistnienia. Wysłałem do Francyi jednego z moich najwierniejszych stronników z sześćdziesięcioma listami, dla doręczenia ich sześćdziesięciu adresatom, których nazwisk i adresów wyuczył się na pamięć. Tych sześćdziesięciu adresatów rekrutowało się z pośród sześćdziesięciu kompanów Arseniusza Lupina, uwolnionych przezeń wówczas, gdy Arseniusz Lupin miał się rzucić do morza ze skał Capri. Wszyscy oni wycofali się z afery z gotówką, w sumie stu tysięcy franków, małym funduszem handlowym i mająteczkiem ziemskim, który każdy z nich mógł następnie, eksploatować. Jednych obdarzyłem sklepem tytoniowym, innym dałem miejsce dozorców skwerów publicznych, innym znów synekurę w ministerstwie. Krótko mówiąc byli to już wówczas uczciwi burżuje. Do wszystkich tych funkcyonaryuszy, farmerów, radców municypalnych, zakrystyanów kościelnych, kupców, napisałem listy identycznej treści, zawierające jednakowe propozycye i na wypadek ich przyjęcia dałem im jednakie polecenia.
„Sądziłem, panie prezydencie — ciągnął dalej don Luis — że z liczby sześćdziesięciu, przynajmniej dziesięciu z nich lub piętnastu połączy się ze mną. Myliłem się! Znaleźli się przy mnie wszyscy, jak ich było sześćdziesięciu! Ani mniej, ani więcej! Sześćdziesięciu ich stawiło się punktualnie na umówione rendez-vous. W oznaczonym dniu i o umówionej godzinie, mój dawny krążownik bojowy „Quo-non-descendam?”, wykupiony przez nich zawinął do ujścia Wady Draa, u wybrzeża Atlantyku. Dwie szalupy zajęły się przewożeniem na ląd moich kompanów i materyałów wojennych, amunicyi, przyborów obozowych, mitraliez, łodzi motorowych, żywności, konserw, świecidełek, a także oczywiście złota! Albowiem moi wierni kompani zrealizowali wszystko, co w swoim czasie otrzymali od swego szefa i rzucili w tę nową awanturę całych sześć milionów!
„Czyż potrzebuję, panie prezydencie, jeszcze coś do tego dodać? Czyż mam panu wyjaśniać, na co mógł wódz taki, jak Arseniusz Lupin, poparty przez sześćdziesięciu zuchów tego rodzaju i oparty o dziesięciomilionową armię fanatycznych Marokańczyków, dobrze uzbrojonych i wydyscyplinowanych, na co wódz taki, jak Arseniusz Lupin, mógł się był ważyć? Oczywiście, że ważył się i to właśnie była rzecz niesłychana. Nie sądzę, aby istniała druga epopeja podobna do tej, jaką my przeżyliśmy w ciągu piętnastu miesięcy, początkowo na szczycie Atlasu, a następnie na piekielnych piaskach Sahary, epopeja pełna heroizmu, poświęcenia, tortur, dni nadludzkich, epopeja głodu i pragnienia, nieuniknionych porażek i świetnych tryumfów.
„Moich sześćdziesięciu kompanów oddało się temu wszystkiemu z radosnem sercem. Ach, dzielni ludzie! Pan zna ich, panie prezydencie! Ach, rozkoszne łotry! Wilżą mi się oczy na ich wspomnienie. Był wśród nich Charola Charolais z synami, który wsławił się kiedyś w aferze z dyademem księżnej Lambalie. I Marco, który zawdzięcza swój rozgłos sprawie Kesselbach, i August, który byt szefem pańskich woźnych, panie prezydencie ministrów... Byli tam bracia Beuzeville, których przezwałem dwoma Ajaksami, i Filip d’Antrac, szlachetniejszy od Burbonów, i Piotr Wielki, i Trystan Rudy... i Józef Młody”...
— I był tam Arseniusz Lupin! — przerwał Valenglay, którego bawiło niezmiernie to wyliczanie znakomitości bandyckiego świata.
— I był tam Arseniusz Lupin! — powtórzył don Luis z siłą przekonania.
Potrząsnął głową, uśmiechnął się i ciągnął coraz ciszej:
„Nie będę panu o nim opowiadał, panie prezydencie. Nie będę panu mówił o nim, a to dlatego, że nie dałbyś pan wiary jego słowom. To, co mówiono o czynach, dokonanych przezeń w legionach, jest tylko igraszką dziecięcą wobec tego, czego dokonać miał później.
„W legionach? Tam Lupin był tylko prostym żołnierzem. Na południu Maroka był generałem. Tam dopiero Arseniusz Lupin mógł złożyć dowody swej wielkości. I mówię nie bez dumy, że rezultat przeszedł moje oczekiwania. Legendarny Achilles nie dokonał większych rzeczy. Nie osiągnęli większych rezultatów ani Hannibal, ani Cezar. Chyba wystarczy panu, gdy powiem, że w ciągu piętnastu miesięcy Arseniusz Lupin podbił królestwo dwa razy większe od Francyi. Na Berberyjczykach marokańskich, na niezwyciężonych Tauregach, na Arabach skrajnego południa algierskiego, na Senegalczykach, na Maurach, zamieszkujących wybrzeża Atlantyku, na ogniu słonecznym, na piekle, zdobył on połowę Sahary i to, co można nazwać dawną Maurytanią. Królestwo piasku i bagien? W części, ale w każdym razie królestwo z oazami, źródłami, rzekami, lasami, nieobliczalnemi bogactwami, królestwo z dziesięcioma milionami mieszkańców i dwustu tysiącami wojowników.
— Takie oto królestwo — kończył don Luis z powagą — ofiarowuję Francyi, panie prezydencie ministrów!
Valenglay nie ukrywał swego zdumienia. Wzruszony, zdezoryentowany tem, co przed chwilą usłyszał, pochylony nad nadzwyczajnym tym informatorem, z palcami zaciśniętemi na mapie, przedstawiającej Afrykę, bąknął:
— Wytłómacz pan to lepiej... sprecyzuj...
Don Luis znów zabrał głos:
— Panie prezydencie, nie będę panu przypominał wydarzeń lat ostatnich. Są one panu lepiej znane, aniżeli mnie. Wie pan, jak wielkie niebezpieczeństwo zagrażało Francyi podczas wojny z powodu powstania marokańskiego. Wie pan, że głoszono tam hasła wojny świętej i wystarczyłaby jedna iskierka, aby pożar powstania ogarnął całe wybrzeże Afryki, cały Algier, cały ten niezmierzony świat muzułmański, popierany przez Francyę, protegowany przez Anglię. To właśnie niebezpieczeństwo, które stanowiło dla mężów stanu państw sprzymierzonych tak wielką troskę, to niebezpieczeństwo, tak zręcznie i z taką uporczywością przez nieprzyjaciół koalicyi podsycane, to niebezpieczeństwo zażegnałem ja... Arseniusz Lupin! Podczas gdy walczono we Francyi, podczas gdy walczono w Maroku, ja znajdowałem się na południu, przyciągałem ku sobie zbuntowane szczepy, poddawałem je swej władzy, obezwładniałem, rekrutowałem i popychałem je w inną stronę, ku innym podbojom. Krótko mówiąc, kazałem im pracować dla tej właśnie Francyi, którą oni zwalczać chcieli. I oto ze wspaniałego a dalekiego marzenia, budzącego się zwolna w mej duszy, uczyniłem rzeczywistość dzisiejszą. Francya ocaliła świat, ja zaś ocaliłem Francyę...
— Francya — mówił dalej don Luis — odzyskała swym heroizmem stracone ongi prowincye, ja zaś za jednym zamachem połączyłem Maroko z Senegalem. Istnieje teraz Francya afrykańska. Dzięki mnie jest to blok solidny i zwarty. Są to miliony kilometrów kwadratowych i od Tunisu do Konga, za wyjątkiem kilku nieznacznych anklaw, nieprzerwany łańcuch wybrzeży, liczący wiele milionów kilometrów... Oto moje dzieło, panie prezydencie! Inne moje przygody, których jest bez liku i które są panom już znane, są wobec tego dzieła dziecięcą igraszką. Oto jest moje dzieło wojenne. Czy zmarnotrawiłem, panie prezydencie, ten pięcioletni szmat czasu?
— Ależ to jest utopia, chimera! — zaprotestował Valenglay.
— To jest najistotniejsza prawda.
— Wszak chcąc dojść do takiego rezultatu, na to byłoby trzeba dwudziestoletniego wysiłku.
— Na to potrzebuje pan tylko pięciu minut! — wykrzyknął don Luis z zapałem. — Ja nie proponuję panu podboju jakiegoś królestwa, lecz składam w ofierze królestwo już podbite, spacyfikowane, administrowane, znajdujące się w pełnej pracy i rozwoju. Nie jest to dopiero przyszłość, to, o czem tu mówię, lecz teraźniejszość, jest to prezent, który składam w ofierze ja, Arseniusz Lupin. Powtarzam panu, panie prezydencie, że i ja również miałem swój sen, swoje marzenie. Walcząc aż do znużenia w ciągu całego życie, wpadając do wszystkich przepaści i wyskakując następnie na wszystkie szczyty, bogatszy aniżeli Krezus, gdyż wszystkie bogactwa świata do mnie należały i biedniejszy, niż Hiob, albowiem rozdałem wszystkie swe skarby, nasycony wszystkiem, zmęczony nieszczęściami, a jeszcze bardziej szczęściem, znajdując się u samego kresu rozkoszy, u krańca namiętności, u szczytu emocyi, pragnąłem rzeczy w naszej epoce niewiarygodnej — pragnąłem zaznać rozkoszy panowania!
Valenglay słuchał już teraz w milczeniu, don Luis zaś ciągnął dalej:
— I fenomen to jeszcze mniej wiarygodny, gdyż marzenie moje się spełniło! Arseniusz Lupin-nieboszczyk powstał z martwych na podobieństwo jakiegoś sułtana z „Tysiąca i jednej nocy”, Arseniusz Lupin panujący, rządzący, stanowiący prawa, chciał za jednym zamachem rozedrzeć firankę zbuntowanego szczepu, w walce z którym wycieńczaliście się w północnej części Maroka, a za którą to firanką Lupin spokojnie i w milczeniu budował królestwo swoje... I wówczas to, znalazłszy się z Francyą twarzą w twarz, tak potężny jak ona, ja, sąsiad jej, traktujący jak równy z równym, zawołałem do Francyi: „To jestem ja, Arseniusz Lupin! Ja, były oczajdusza! Ja, gentleman-bandyta! Oto jestem ja! Sułtan Adraru, sułtan Iguidi, sułtan El-Djoufu, sułtan Tuaregii, sułtan Acuabuta, sułtan Braknasu i Frerzonu, oto jestem ja, sułtan sułtanów, wnuk Mahometa, syn Allaha — ja, ja, ja... Arseniusz Lupin! I na traktacie pokojowym, na akcie darowizny, którym daję Francyi w darze królestwo, pod podpisami moich wielkich dygnitarzy, paszów, kaidów, kapłanów, położę swój legalny podpis, do którego mam wszelkie prawo, które zdobyłem ostrzem swej szpady i swą wszechpotężną wolą. A podpis ten będzie brzmiał: „Arseniusz I-szy, cesarz Maurytanii”.
Wszystko to don Luis wypowiedział z nadzwyczajnem zacięciem, ale bez emfazy, ze wzruszeniem i dumą człowieka, który wielkich dokonał rzeczy, i który umie ocenić ich wartość. Można było odpowiedzieć mu tylko wzruszeniem ramion, jak się odpowiada szaleńcowi, albo milczeniem oznaczającem zastanowienie i aprobatę.
Prezydent rady ministrów i prefekt policyi umilkli, ale spojrzenia ich były odbiciem utajonych w głębi myśli. I mieli to głębokie wrażenie, iż znajdują się w obecności fenomentalnego człowieka, stworzonego do czynów przechodzących ludzką miarę i przeznaczonego do celów nadnaturalnych.
Don Luis znów zabrał głos:
— Rozwiązanie było piękne, nieprawdaż panie prezydencie? I koniec dopiero wieńczy dzieło. Byłbym szczęśliwy, aby tak się stało istotnie. Arseniusz Lupin na tronie, dzierżący berło w dłoni nie jest-że to wdzięczny obraz? — Arseniusz Lupin, cesarz Maurytanii i dobroczyńca Francyi! Co za apoteoza! Bogowie tego nie chcieli. Z zazdrości niezawodnie obniżyli mnie do poziomu mych kuzynów ze starego świata i uczynili ze mnie rzecz śmieszną... króla na wygnaniu! Niechaj się spełnia ich wola! Pokój niech będzie nieboszczykowi cesarzowi Maurytanii! Przeżył to, co przeżywają róże. Arseniusz Lupin nie żyje, więc niech żyje Francya! Panie prezydencie gabinetu ja ponawiam swą propozycyę. Florentyna Levasseur jest w niebezpieczeństwie. Ja jeden tylko jestem w stanie wyzwolić ją z rąk tego łotra, który ją uprowadził Potrzebuję na to tylko dobę czasu. Za te dwadzieścia cztery godziny ofiarowuję panu cesarstwo Maurytanii. Czy pan przyjmuje tę propozycyę, panie prezydencie gabinetu?
— Oczywiście, że przyjmuję — oświadczył, śmiejąc się Valenglay — Czyż nie tak, mój drogi panie prefekcie? Wszystko to będzie zrobione niezbyt po katolicku, ale cóż! Paryż wart jest mszy, a królestwo Maurytania jest dobrym kąskiem. Spróbójmy zatem.
Twarz don Luisa rozjaśniła się taką radością, że możnaby sądzić, iż odniósł najświetniejszy tryumf, jakkolwiek poświęcał koronę i rzucał w przepaść najbardziej fantastyczne sny i marzenia, jakie ktoś kiedykolwiek urzeczywistnił.
— Jakiej pan żąda gwarancyi, panie prezydencie gabinetu?
— Żadnej.
— Mogę panu pokazać traktaty, dokumenty, które dowodzą...
— Niepotrzeba. O tem pomówimy jutro. Dzisiaj może pan już iść, gdyż jest pan wolny.
Słowo zasadnicze, słowo nieprawdopodobne zostało wypowiedziane.
Don Luis uczynił kilka kroków w kierunku drzwi.
— Jeszcze słówko, panie prezydencie — rzekł, zatrzymując się. — Wśród moich dawnych towarzyszów znajduje się jeden, któremu zapewniłem pozycyę zgodną z jego upodobaniem i zasługami. Tego to właśnie człowieka nie sprowadziłem do siebie, do Afryki, w przypuszczeniu, że ze względu na swoje stanowisko będzie mi mógł oddać jeszcze jakieś usługi. Idzie tu o brygadyera Mazeroux.
— Brygadyer Mazeroux, zadenuncyowany przez pana Caceres na podstawie dowodów, osadzony został, jak wspólnik Arseniusza Lupina, w więzieniu.
— Brygadyer Mazeroux jest wzorem uczciwego zawodowca, panie prezydencie. Ja zawdzięczam pomoc otrzymaną z jego strony temu, iż występowałem w charakterze pomocnika policyi, zaakceptowanym przez pana prefekta. On krzyżował wszystkie moje nielegalne zamiary i byłby może pierwszym z tych, którzyby w razie otrzymania rozkazu położyli rękę na moim kołnierzu. Proszę o jego uwolnienie.
— Och! Och!
— Panie prezydencie, pańska zgoda na to żądanie będzie tylko aktem sprawiedliwości, proszę więc o uwzględnienie tego życzenia. Brygadyer Mazeroux opuści Francyę. Rząd powierzy mu misyę tajną w południowem Maroku i da mu tytuł inspektora kolonialnego. Gdy się opuszcza drogi legalne, to nigdy nie wiadomo dokąd się dojdzie, ale kto chce dojść do jakiegoś końca, musi się zgodzić na prowadzące do niego ścieżki, a idzie tu wszak o zakończenie tej ohydnej sprawy Morningtona!
— Dzisiejszego jeszcze wieczora wszystko będzie załatwione — oświadczył don Luis.
— Spodziewam się. Nasi ludzie są już na śladach.
— Są oni na śladach, ale w każdem mieście, w każdej wiosce, spotkawszy każdego chłopa, powinni poddawać te ślady kontroli, informować się czy auto nie skręciło w inną stronę, a wskutek tego będą tracili czas, ja zaś zmierzać będę prosto ku bandycie.
— Jakim cudem?
— To jest jeszcze moja tajemnica, panie prezydencie. Poproszę pana tylko, ażeby pan zechciał dać panu prefektowi pełną władzę do usunięcia wszelkich drobnych trudności, któreby mogły stanąć mi na przeszkodzie w wykonaniu mojego planu.
— Niech i tak będzie. Czy poza tem ma pan jeszcze jakie życzenie?
— Owszem, poproszę jeszcze o tę mapę Francyi.
— Bierz pan.
— I o dwa browningi.
— Pan prefekt to załatwi. Czy to już wszystko? Potrzebuje pan może pieniędzy?
— Dziękuję, panie prezydencie. Ja zawsze posiadam w swoim portfelu na konieczne wydatki 50.000 franków.
— W takim razie — wtrącił prefekt policyi — muszę panu towarzyszyć jeszcze do więzienia, przypuszczam bowiem, że pański portfel wczoraj panu zabrano i że znajduje się on w kancelaryi więziennej?
Don Luis uśmiechnął się.
— Panie prefekcie, te rzeczy, które mi można kiedykolwiek zabrać, nigdy nie mają wielkiej wartości. Mój portfel jest istotnie w więzieniu, ale pieniądze...
Nie kończąc tego zdania, don Luis podniósł lewą nogę i wprowadził w ruch obrotowy swój obcas. Usłyszano jakiś lekki zgrzyt, po chwili zaś z podwójnej podeszwy wysunęło się coś w rodzaju szufladki, w której znajdowały się dwie pliki banknotów, jak również różne drobne przedmioty, jak np. świderek, sprężyny, kilka pigułek itp.
— Mam za co uciec — oświadczył — mam za co żyć i mam za co umrzeć. Panie prezydencie, żegnam pana!
W westybulu pan Desmalions polecił inspektorom policyi nie robić więźniowi trudności.
— Panie prefekcie — zapytał don Luis — czy Weber zakomunikował panu jakie szczegóły, dotyczące samochodu tego bandyty?
— Telefonował do Wersalu. Jest to samochód żółty, wynajęty od towarzystwa „Kometa”. Szofer nosi na głowie kaszkiet z szarego płótna, ze skórzanym czarnym daszkiem.
— Dziękuję panu, panie prefekcie!
Wyszli na ulicę.
A zatem urzeczywistniła się ta rzecz niepojęta — don Luis był wolny!... Po konwersacyi, trwającej zaledwie godzinę, odzyskał możność działania i wydania bitwy rozstrzygającej.
Na ulicy oczekiwał samochód prefekta. Don Luis i Desmalions zajęli miejsca.
— Do Issy-les-Moulineaux! — zawołał don Luis. — Dziesiąta szybkość!
W dziesięć minut potem don Luis znalazł się w aerodromie w Issy-les-Moulineaux.
Żaden aparat dnia tego nie wyleciał z aerodromu, gdyż powietrze było bardzo niespokojne. Don Luis rzucił się ku hangarom. Ponad drzwiami ujrzał bilet wizytowy z nazwiskiem.
— Davanne! — mruknął. — O tego mi właśnie chodziło.
Istotnie drzwi hangaru były otwarte. Mały człowieczek, krępy, mający twarz podłużną i czerwoną, palił papierosa, podczas gdy mechanicy pracowali przy aeroplanie. Człowieczkiem tym nie był nikt inny, tylko Davanne, słynny awiator.
Don Luis wziął go na stronę, a znając z opisów dziennikarskich właściwości jego charakteru, odrazu skierował rozmowę na właściwe tory.
— Panie! — rzekł, rozkładając mapę Francyi — pragnę doścignąć kogoś, kto uwiózł samochodem kochaną przezemnie kobietę. Człowiek ten jedzie teraz w kierunku Nantes. Porwanie tej kobiety wydarzyło się o północy. Teraz jest godzina 9-ta rano. Przypuściwszy, że auto, będące zwykłym wynajętym wehikułem, robi przeciętnie 30 kilometrów na godzinę, to po dwunastu godzinach jazdy, czyli w południe, sprawca mego nieszczęścia zrobi 360 kilometrów, a więc znajdować się będzie w punkcie położonym pomiędzy Angers i Nantes... Znajdować się będzie tutaj...
— Ponts-de-Drive — potwierdził Davanne, który słuchał spokojnie wykładu.
— Dobrze. Przypuściwszy z drugiej strony, że aeroplan ruszy w drogę z Issy-les-Moulineaux o godzinie 9 rano i że będzie bez przerwy robił 120 kilometrów na godzinę, to w ciągu trzech godzin, czyli w południe osiągnie ten sam właśnie punkt, t. j. Ponts-de-Drive w tym momencie, kiedy auto będzie tamtędy przejeżdżało, nieprawdaż?
— Jestem w zupełności pańskiego zdania.
— W takim razie, skoro jesteśmy jednego zdania, wszystko pójdzie dobrze. Czy pański aparat może wziąć jednego pasażera?
— Przy sposobności...
— A zatem wyjedziemy.
— To niemożliwe, gdyż nie mam upoważnienia.
— Owszem, ma pan upoważnienie. Obecny tu pan prefekt policyi w porozumieniu z prezydentem gabinetu, bierze na siebie sprawę pańskiego wyjazdu. Więc wyjeżdżamy. Jakie są pańskie warunki?
— To zależy... Z kim mam przyjemność?
— Arseniusz Lupin!
— Do djabła! — wykrzyknął Davanne zdumiony.
— Arseniusz Lupin — powtórzył don Luis. — Musi pan znać już z dzienników przynajmniej część najświeższych wydarzeń. Otóż Florentyna Levasseur została uprowadzona tej nocy. Chcę ją ocalić. Ile pan żąda?
— Niczego nie żądam.
— To za wiele.
— Być może, ale bawi mnie ta cała przygoda. Zrobi mi to reklamę.
— Więc dobrze! Ale pańskie milczenie jest mi potrzebne aż do jutra. Kupuję je. Oto dwadzieścia tysięcy franków.
W dziesięć minut później don Luis, ubrany już był w specyalny kostyum, włożył na głowę czapkę lotniczą i zaopatrzył się w lornetkę, poczem samolot wzniósł się na wysokość 800 metrów, aby uniknąć niesprzyjających prądów powietrznych i po pewnych ewolucyach nad Sekwaną, poszybował prosto ku zachodnim obszarom Francyi.
Wersal... Maintenon... Chartres...
Don Luis nigdy jeszcze nie jechał aeroplanem. Francya podbiła powietrze wówczas, gdy on wojował w legionie i na piaskach Sahary. Mimo jednak nadzwyczajnej jego wrażliwości na wszystko, co było nowością, nie odczuwał wcale tej boskiej rozkoszy człowieka, który po raz pierwszy oderwał się od ziemi. Ujarzmiała jego myśli, napinała werwy i podniecała go tylko wizya uciekającego samochodu.
W tym łoskocie skrzydeł aeroplanu, w warkocie motoru, w przestrzeniach horyzontu oczy jego szukały i uszy były w stanie słyszeć jedynie warkot niewidzialnego jeszcze samochodu. Doznawał uczucia myśliwego, który już... już... ma zapanować nad ściganą zwierzyną. Był jako ptak drapieżny, którego szponów ujść nie może upatrzona ofiara.
Nogent-le-Rotrou... La Ferté-Bernard... Le Mans...
Dwaj towarzysze podróży nie wymienili z sobą jednego słowa. Perenna widział przed sobą szerokie plecy Davanne’a. Wychyliwszy jednak nieco głowę z samolotu widział przed sobą niezmierzoną przestrzeń i nie interesowało go nic poza tą wstęgą białej drogi, łączącej miasta z miastami, wioski z wioskami, prostej niekiedy i jakby naprężonej, to znów, załamującej się i gnącej w razie napotkania jakiejś przeszkody, w postaci kościoła lub rzeki.
Na tej wstędze znajdowali się coraz bliżsi Florentyna Levasseur i jej oprawca.
Don Luis wcale o tem nie wątpił! Żółte auto kontynuowało swój wysiłek. Do kilometrów dołączały się nowe kilometry, do płaszczyzn doliny, do pól lasy i widać było z kolei Angers, a potem Ponts-de-Drive, a na końcu tej białej wstęgi znajdował się cel niedostępny — Nantes, zwycięstwo bandyty...
Don Luis roześmiał się, gdy sobie o tem pomyślał. Jakgdyby można było wyobrazić sobie cudze zwycięstwo, nie zaś jego własne, zwycięstwo ptaka drapieżnego, zwycięstwo tego, który leci, nad tym, który jedzie! Ani na chwilę nie przyszło mu do głowy, że uciekający może się wymknąć, zmieniając kierunek drogi. Istnieją takie przeczucia, które równają się faktom. A to przekonanie, które żywił don Luis, było tak silne, że jego przeciwnik musiał się poddać jego woli... Samochód jechał drogą, prowadzącą do Nantes. Robił przeciętnie 30 kilometrów na godzinę. A ponieważ on, Arseniusz Lupin, robił 120 kilometrów, przeto starcie miało nastąpić w miejscu, wskazanem z góry, na Ponts-de-Drive i o wskazanej z góry godzinie, to jest w południe.
Oto zbita gromada domów, zamków, wież i wieżyczek... To Angers...
— Która godzina? — zagadnął don Luis swego towarzysza.
— Za dziesięć minut dwunasta — brzmiała odpowiedź.
Angers było już w tej chwili tylko wizyą niknącą. I znów wieś porznięta barwnymi zagonami, a w poprzek biegnie droga.
A po tej drodze sunie żółte auto...
Żółte auto! Auto bandyty! Auto, uwożące Florentynę Levasseur!
Radość don Luisa nie była żadnem przewidywaniem niespodzianek zasępiona. Wiedział z całą pewnością, że przewidywania jego sprawdzą się, co do joty.
W tej chwili Davanne odwrócił się i zawołał:
— Jesteśmy na miejscu, nieprawdaż?
— Tak jest. Zniżajmy lot.
Samolot skierował swą pierś ku dołowi i zbliżył się do mknącego drogą samochodu. Wtedy Davanne zwolnił bieg i utrzymując aparat na wysokości dwustu metrów od ziemi, trzymał się nieco w tyle za samochodem.
Z takiej odległości mogli byli rozróżniać szczegóły. Szofer miał kaszkiet z szarego płótna z daszkiem skórzanym. Był to istotnie wehikuł „Komety”. Było to więc istotnie auto, przez nich ścigane. I znajdowała się w nim Florentyna wraz z ściganym bandytą!
— Nareszcie! — pomyślał don Luis. — Mam ich!
Lecieli jeszcze dość długo, nie zmieniając dystansu.
Davanne oczekiwał na sygnał, z którym nie spieszył się jednak don Luis, delektujący się poczuciem swej mocy, poczuciem, na które składała się jego duma, nienawiść, nieledwie okrucieństwo. Był jakby orłem, którego szpony drżą, zanim spadną na ściganą zdobycz.
Uniósł się wreszcie na siedzeniu i dał konieczne wskazówki.
— A przedewszystkiem — mówił — nie zbliżaj się pan zbytnio do niego, bo jednym celnym wystrzałem bandyta ten może nam zepsuć aparat.
Upłynęła jeszcze jedna minuta.
Nagle zauważyli, że w odległości kilometra droga rozchodzi się w trzy strony.
— Lądować? — zagadnął Davanne, obejrzawszy się poza siebie.
— Lądujmy — rozkazał don Luis.
Samolot, na podobieństwo pocisku, wyrzuconego z nadzwyczajną siłą, zwrócił się w upatrzonym kierunku. Przeleciał w wysokości stu metrów ponad samochodem, a następnie jakgdyby odzyskując nagle nad sobą panowanie, spokojny, cichy jak ptak nocy, omijając przeszkody w postaci drzew i słupów, obierał sobie miejsce na wylądowanie i wreszcie spoczął u rozstajnych dróg na miękkiej trawie.
Don Luis wyskoczył i pobiegł naprzeciw zbliżającego się samochodu, który nadjeżdżał w szybkiem tempie.
Don Luis stanął w pośrodku drogi i mierząc z dwóch rewolwerów jednocześnie, zawołał:
— Stój, bo strzelam!
Wystraszony szofer zakręcił korbą i samochód stanął jak wryty.
Don Luis poskoczył czemprędzej ku jednej z portyer.
— Do stu piorunów! — wykrzyknął, dając w okno niepotrzebnie strzał rewolwerowy.
W samochodzie nie było nikogo...