Złote jabłko (Kraszewski, 1873)/Tom I/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złote jabłko
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.

Dzieci i nowa znajomość.

Zdawało się panu Erazmowi że mu się od tej daty nowe życie poczęło, a Ludwika westchnęła za dawnem spokojniejszem; w istocie ten żywioł nowy wrzucony w żywot ich miejski, zakłócił byt ich i zamieszał pokój. Przy gorączce której pan Erazm ulegał, nowe szlachectwo nadało mu niepospolite kłopoty i śmieszności. Jakiś czas latał ciągle, każdego spotkanego uwiadamiając o Balach, Balogrodzie, Oczwi i Średni, nie omieszkując Massagetów, Justynjanowego wodza, tak że nieboraka Massagetą przezwali. W końcu już go drudzy witali tem mianem. Ale że znano poczciwe jego serce i ceniono człowieka, darowano mu śmieszność, którą na siebie dobrowolnie ściągnął.
W domu z temi przybyłemi Balami nie tak poszło łatwo; wszystkie projekty poczęły się zmieniać z wielkim przestrachem i niepokojem żony, która jedno miała na to lekarstwo — niewyczerpaną cierpliwość.
Szlachectwo stare stało się manją pana Erazma i znacznie wpłynęło na jego sposób zapatrywania się na przyszłość własną i dzieci. Chciał rzucić handel, sprzedać domy i wrócić do jakiego Balogrodu lub Balowa. Myśl ta zupełnie go opętała, a największych trzeba było starań ze strony żony, żeby jej nie dać zaraz i ze szkodą znaczną do skutku doprowadzić. Wpłynęła ona także na wychowanie dzieci, które były niedorosłe jeszcze; miano je zawsze z jak największą troskliwością usposobić do świata, ale teraz nowe otworzyły się widoki. Syn, który był Aureljanem w metryce, otrzymał przy chrzcie spóźnionym z ceremonją imiona Stanisława-Piotra-Michała, w familji Balów zwyczajne.
Córce chciał dać także imię Kunegundy, na cześć którejś praprababki, ale żona wymogła że została Elizą. Syn który rozpoczął był wychowanie w szkołach a kończył je w uniwersytecie, najmniej był obłąkany tą szlachecką chandrą ojca; córka, choć tego nie pokazywała po sobie, więcej wzięła godność swoję do serca. Matka poczciwa ubolewała tylko, ale cóż począć mogła z upartym bardzo, żywym jak siarka i niepokonanym na tym punkcie Massagetą?
Im więcej starała mu się próżność marzeń tych okazać i zupełnie niepotrzebne ich w życiu do którego przywykli wtrącenie, tem pan Erazm silniej się przy swojem upierał. Tyle jednak rozsądną swą powolnością dokazała pani Balowa, że mąż przyrzekł jej, choć dobra kupi, ani domów nie sprzedawać, ani handlu nie rzucać. Oboje myśleli po cichu, jedno: wrócimy po przykrych doświadczeniach do dawnego; drugie: da się to wszystko zrobić powoli!
Tymczasem i panna Eliza i pan Stanisław rośli i gotowali się zająć swe miejsce w czynniejszem życiu. Eliza była bardzo podobną do ojca, z tą różnicą, że rysy jej twarzy szczęściem widealizowały to podobieństwo, nie trzymając go się ściśle. Żywa jak ojciec, ale daleko otwartszej głowy, Lizia była śliczną panienką, jedną z tych uroczych, czarnookich Warszawianek, które łatwiej spotkać na ulicy od brzydkiej i pospolitej twarzy, tak tu piękność jest pospolitą. Jej wdzięk, trochę majątek, trochę pieszczoty ojca i powolność matki, zawróciły młodą główkę, która się dosyć dumnie wznosiła na ślicznej szyjce łabędziej. Maleńka, zręczna na podziw, z drobniuchną dziecinną prawie nóżką i rączką, zgrabna jak wiewióreczka, złośliwa nieco, bo się lubiła z dowcipkiem popisać, ognistem okiem czarnem mierzyła życie, nad którem panować chciała.
Umieszczono ją w początku na najlepszej pensji u niejakiej p. Blanchard, instytutorki z Paryża wprost przybyłej, do której cisnęły się najzamożniejszych rodzin dzieci. Tu w towarzystwie kilku hrabianek i jednej nawet księżniczki trafem zbłąkanej na pensją i służącej za lep dla matek, Lizia nabrała pogardliwego toniku i wielkiego rozumienia o sobie, a że się czuła w przyszłość bogatą, że się znała piękną i powabną, roiła świetne, bardzo świetne losy. Była to ulubienica ojca, chociaż i matka miała ku niej czułe przywiązanie, ale ta czując trochę niesprawiedliwość ojca, który syna nie tyle lubił, ku niemu się przychyliła raczej.
Pan Stanisław wszedł do uniwersytetu w tych czasach, kiedy w odrodzonem królestwie wszystko wzbudzonem na nowo życiem pałało, kiedy jego młodzież, jak puls ognisty, każdą piękną myślą, każdem szlachetnem biła uczuciem. Była to chwila, w której wszyscy do najmłodszego studenta chwytali się nauki, łaknęli jej i chciwi pili z krynic oświaty lepszą przyszłość. Walki literackie, z których wyrodzić się miała szkoła nowa, zdobycze naukowe, wyrabiające się zasady moralne, obchodziły tę młodzież, pragnącą pracować, podnosić się i stać użyteczną. Jak do boju, stając do swego zawodu mozołów i trudu wszyscy skupieni szli jedną bryłą, sympatycznie związawszy dłonie braterskiem uczuciem. Miło było spojrzeć na ten zastęp spokojny, w którym tyle żyło i kwitło nadziei, mających marnie zagasnąć. Stanisław należał do najpracowitszych uczniów, do najwcześniej spoważniałych młodych ludzi, co spiesząc do życia surowego przeskoczyli lata wesołej nieopatrznej pory wiosennej. W nim już był mąż, a pierś twarda jak zbroja, głowa myśląca znojnie, dłoń co nie drgnęła do próżnej zabawki, gotowe były do zawodu, którego czuł i pojmował ważność.
Był to piękny, słusznego wzrostu, krzepki i silny młodzian, nad którego piękniejszym naówczas nie mogła się poszczycić Warszawa; trochę mu tylko ujmował wdzięku ten wyraz zawczesnej, smutnej powagi niewłaściwy może wiekowi. Oczy czarne, piękny włos ciemny, cera brunatna, okraszona rumieńcem żywym, usta smutnie po większej części ściśnięte, nos długi i prosty pięknej linji, składały całość zastanawiającą.
Milczący i zadumany najczęściej Stanisław, gdy z niego dobywało się uczucie, gdy niem rozgorzał, był tak porywający, tak zwycięzki, że wszystkim usta zamykał. Przekonanie głębokie tak silnie mówiło z niego, iż mu każdy mniej pewien swego ustąpić musiał. Dla ojca powolny, posłuszny, ale zanadto zdający mu się łagodnym i milczącym, bo się przed nim nigdy wywnętrzyć nie umiał — nie miał też u niego łaski. Wolał on Lizię trzpiota, która figla spłatawszy, umiała się tak ojcu przylizać, że jej zawsze darował.
— Żeby ten spryt panu Stanisławowi, mawiał ojciec, co Pan Bóg dał Lizce! o! o! To mruczek, z cicha pęk, zanadto na swój wiek na sensata zakrawa, a zimny jak lód! To mi dziewczyna! wykapana moja natura! a! jak mnie rozumie!
Lizia szczególniej z najsłabszej strony pojęła pana Erazma i manję jego szlachecką doskonale przejąć potrafiła; to właśnie podobało się mu najwięcej. Stanisław choć się w tem ojcu nie sprzeciwiał, ale też widocznie z nim nie sympatyzował, i to mu w sercu poczciwego pana Bala wielce szkodziło. Wiedząc jak matka przeciwną jest w tem ojcu, Lizia umiała z dziwną zręcznością dobrać zawsze tak chwilę potakiwania ojcu, żeby matki nie zniecierpliwić. Stanisław brzydząc się fałszem, ilekroć był otwarcie spytany, szczerze się też spowiadał, że podzielał matki zdanie. Lizia naówczas milczała lub wykręcała się dwuznacznikami.
Jedyną pociechą zastraszonej mężowskiemi projektami pani Balowej, był ten dorastający syn, który nie dając się próżności uwieść, zdrowo widział rzeczy, i jak ona rokował o przyszłości.
Kiedy się ta powieść rozpoczyna, Stanisław skończył już nauki i powrócił do rodzicielskiego domu, szczerze mimo ojca biorąc się do handlu, który za powołanie swoje uważając, umiał wznioślejszą o jego znaczeniu uszlachetnić myślą. Stanisław marzył o wielkich obrotach kapitału, o przedsięwzięciach dla kraju użytecznych, o użyciu grosza na rozkrzewienie jakiego zbawiennego wynalazku, i pojmował, że kapitalista i kupiec z tego stanowiska zapatrując się na powołanie swoje, równie jest użytecznym obywatelem, jak każdy inny. Napróżno ojciec z przykrością patrzący na swój stan, starał się wlać weń trochę dumy.
Jedyną dumą i pragnieniem młodego człowieka było pozyskać sobie prawdziwą zasługę, świadectwo własnego sumienia i poczciwą sławę u rodaków. Wszyscy dawni Balowie, których umiał szanować, byli mu zupełnie obojętni, bo nie zdawało mu się, by który z nich za niego zrobił to, do czego on był obowiązany.
Stanisław, jak widzimy, brał te rzeczy głęboko i ze strony ich rzeczywistej, a matka podzielała jego zdanie. Lizia powierzchownie sądziła i namiętnie chwytała się marzeń ojca.
Tymczasem nie trafiała się jakoś zręczność nabycia dóbr, o których tak marzył Erazm, i pomimo gorączki trawiącej go, do skutku zamiaru swojego przywieść nie mógł. Handel szedł bardzo dobrze, a że kapitały przyrastały, a domów więcej nabywać sobie nie życzył pan Bal, rozszerzał mimowolnie zakres jego.
Jeden z najniebezpieczniejszych pochlebców i pieczeniarzy, którzy bogatego kupca otaczali, był podówczas niejaki pan Zrębski, stary już adwokat, z dawnych owych trybunalskich kauzyperdów, co to całe prawo zasadzali na wykrętarstwie. Niegdyś nawet aplikował jeszcze za Trybunału w Lublinie, w czasach zepsucia i demoralizacji, którą szerzyły nie szlacheckie skromne sprawy, ale intrygi i wybiegi panów, nie wahających się cudzemi rękoma brudny żar zagrzebywać. Maciej Zrębski wyszedł z najgorszej szkoły, był przy sławnym mecenasie, któremu zwykle powierzano zdesperowane tylko interesy. Tam on nabrał tego przekonania praktycznie wpojonego, że na świecie co komu dogodne, a zręcznie się robić daje i pocichu, to godziwe. Fizys to była ciekawa i podejrzewam, że z podobnego jemu Norblin rysował swego patrona. Słuszny, chudy, ale grubokościsty, z podniesionemi ramionami, osadzony na ogromnych płaskich nogach, pan Zrębski posuwał się na nich bezpiecznie, nie lękając upadku i uśmiechając ze świata, któren błaznem pospolicie nazywał. Z siebie sądząc o ludziach, nikogo nie cenił, a rodzonego brata byłby odarł, byle gładko.
Pod te czasy już moralność powszechna znacznie się była podniosła, nieszczęścia natchnęły prawością, nie było już owych skandalizujących procesów, które na zgorszenie świata dawały wygraną silniejszemu: opinja publiczna nie dozwalała ich nawet rozpoczynać, bo palcem wskazywała tych, co je ośmielali się podnieść. Pan Zrębski powoli uczuł się opuszczonym, ludzie rozstępowali się do koła niego, klientella znikała, sława szła w niepamięć, pozostał na boku. A że nie wiele się zebrało dawniej i licho zebrane nie najlepiej poszło, bieda poczynała przez dziurawe niekiedy buty i otarte łokcie wyglądać.
Krzepił się jednak nasz pan Zrębski nadrabiając miną umiejętnie, malując na czarno szkarpetki, łatając łokcie wylotami, bo się po polsku nosił jeszcze, ale po cichu wzdychał ciężko, wyglądając tylko na jaką gratkę.
Manja nabycia dóbr pana Bala robiła mu niejaką nadzieję, że się przy tym interesie obłowić będzie mógł; pochlebiając więc jej zręcznie, wyuczywszy się genealogji, nie spuszczał z oka pana Erazma na chwilę, czyhał na porę i uczęszczał do jego domu, w którym się utrzymywał niecnem pochlebstwem. To się jednak nie brało, tylko do poczciwego a słabego pana Bala, reszta rodziny miała wstręt do tego człowieka i bynajmniej się z nim nie kryła. Zrębski udawał jakby tego nie widział, a zawsze uniżony, pełen protestacji i komplementów, im się zimniej z nim obchodzono, tem goręcej nadskakiwał.
Oryginalna to była postać. Oprócz statury wysokiej, ramion do góry podniosłych, i nadzwyczaj wielkiej a płaskiej nogi, odznaczała go głowa spiczasta, wyłysiała, z wichrem na wierzchu, ręce długie i ogromnemi palcami kościstemi zakończone. Trudno mi tę twarz odmalować, w której tyle było charakteru, co by go łatwiej ołówek schwycił niż pióro. Wystawcie sobie krogulca przedzierzgniętego w człowieka, do którego drapieżności przymięszałaby się tak obrzydliwa chytrość, że ją o staję widać i czuć było z niego. Czoło z natury nizkie, łysina tylko nieco rozszerzyła, pod jego wystającą nieco deską, oczki okrągłe, biegające, lisie, żółtawe, ruszały się nieustannie, usiłując zwyczajem podobnych ludzi, nigdy się nie dać na gorącym uczynku pochwycić. Były wszędzie, nie złapałeś ich nigdzie. Z pośrodka twarzy wyskakiwał nos zakrzywiony drapieżnie, nieco u końca czerwony i pokrywał troskliwie usta, które do reszty wąsy zasłaniały. W ten sposób obwarowany, bo oczyma uciekał a warg nie pokazywał, pan Zrębski był zawsze jak w masce. Uśmiech jego zaledwie niekiedy zdradził się marszczką na wyschłym policzku, która okazała się, zadrżała i znikła. Badacz fizjognomji musiałby się przestraszyć wniknąwszy w tajemnice tej twarzy, zaczerwienionej prawie ciągle, i jak mgłą osnutej nieprzebitą zasłoną chytrości ostrożnej. Ruchy i sposób znalezienia się odpowiadały zresztą obliczu pana Zrębskiego: pokorny do przesady w słowie i ukłonach, niewyczerpany w formach grzeczności, niekiedy do wyskoków hyperbolicznych posuniętej — nie ważył się mieć ani własnego zdania, ani myśli, ani chęci. Najnieprzyjemniejsze zadania spełniał z uśmiechem radości, najprzykrzejsze wyrzuty i przymówki połykał jak słodycze, a gniewu ani zniecierpliwienia nie okazał nigdy. Schwytany tak że musiał zdanie swoje wyrzec nim się domyślił, wybadać otaczających go w tymże przedmiocie, plątał się w takiej sieci słów i wyrażeń nierozwikłanej, że go nikt odgadnąć nie potrafił, dopóki z rzutu oka, z miny, z postawy, z ruchu nie dobadał jak mówić wypadało.
Nie było też trafniejszego nadeń w poznawaniu ludzi, których całe życie studjując dla korzyści i bardzo pilnie, nauczył się na palcach. Z formy zapytania, z jednego słowa, z chrząknienia, często odgadywał całe pasmo najzawiklańszych myśli.
Z tem usposobieniem otwartego, wylanego i szczerego aż do zbytku, bo nigdy z niczem na chwilę ukryć się nieumiejącego pana Bala łatwo zbadał, przeniknął, poznał i nauczył się mu pochlebiać. Człowiek ten, co nigdy nie przeszedłszy przez smutne doświadczenie, nikogo o przewrotność nie posądził, był dla niego łatwą pastwą.
Co czwartek przychodził na obiad pan Zrębski z pełną nadrą nowinek różnych dla każdego z familji; z tysiącem pokłonów i grzeczności; u progu już wiedział o humorach osób, a tak się umiał do nich stosować, że choć go nie cierpieli wszyscy prócz gospodarza, stawał się przecie znośnym. Wobec rodziny nawet, której się narażać nie chciał, obawiając zwłaszcza syna, nigdy zbyt otwarcie nie potakiwał panu Balowi, ale wstrzymywał się tak zręcznie, że i jego tem nie dziwił i drugich nie gniewał.
Pochodzenia pana Zrębskiego nikt nie znał, mówił czasami że był z Płockiego, ale nie wspomniał nigdy o familji i był sam jeden jak palec, goły widocznie, a kto go potrzebował, szukał zwykle w szyneczku i bilardzie, na rogu ulicy Daniłowiczowskiej, gdzie najczęściej przebywał. Był to najstalszy tego ciemnego kątka mieszkaniec i od ósmej rano do dziesiątej lub jedynastej wieczorem zawsze tam było można go zastać. W szyneczku tym odgrywał taką rolę jak gdzieindziej, usiłując się akomodować wszystkim, począwszy od sług i gospodyni, do przybyłych gości. Z wielu pod marnym pozorem jakimś rozpoczynał rozmowę i rzadko ją skończył nie zwilżywszy ust cudzym kosztem. Był przytem niesłychanie uczynny, tak, że choć adwokat, podejmował się nawet każdej posługi, i najdrobniejszego zajęcia, byle mu jaki grosz wpłynął. Niekiedy dozwalał sobie płacić nawet traktamentem, ale w takim razie nie najlepiej wychodził częstujący, bo ile mógł zjeść i wypić tego nigdy jeszcze nikt nie doszedł. Trunek go czerwienił ale nie upajał, a jadło połykał jak gdyby tydzień nic nie miał w ustach.
Zresztą wszystko było mu jedno co dano, byle jadł i pił. Na stronę każdej strawy i wszelkiego napitku miał coś do powiedzenia, w każdym znalazł coś dobrego.
Nie wiem jak się z tym nikomym człowiekiem zapoznał pan Bal, który był bardzo łatwy do zawiązywania nowych znajomości, ale Zrębski raz do niego przystawszy, przyczepił się jak pijawka. Podejmował się różnych małych posług, chodził na zwiady, odszukiwał dłużników, przynosił informacje, atentował w drobnych sprawach na ratuszu, zbierał plotki i robił co mógł, żeby się wśliznąć w zaufanie i zażyłość z panem Balem. Kupiec miał zwyczaj wychodzić w dzień na przechadzkę do którego z publicznych ogrodów lub za miasto; a że to zwykł był czynić o jednej godzinie, zawsze niemal spotykał na drodze pana Zrębskiego, który go się chwytał i już mu towarzyszył. Te chwile oko w oko spędzane, najwięcej się przyczyniły do związania go ściślejszego z panem Erazmem; w nich bez sromu wylewał się stary wyga na pochlebstwa i podbijał bębenka kupcowi. Wśród tych to wycieczek wyjednał sobie zaproszenie na czwartkowe obiadki i nie jednę potrzebną wyssał wiadomość. A że pamięć miał doskonałą, a pan Bal z niczem się w życiu nie ukrywał, skończyło się na tem, że dom, sprawy, majętność, obroty, projekty kupca znał po niejakim czasie tak dobrze, iż księga hipoteczna dokładniejszą w tej mierze od niego być nie mogła. Pan Erazm w życzliwość, przyjaźń i przywiązanie Zrębskiego tak wierzył, iż niepodobna było nigdy nikomu z rodziny cienia nawet podejrzenia rzucić na tego człowieka.
— Ten poczciwy starowina, mówił, dałby się za mnie powiesić! Dobre! dobre człeczysko! z kościami! I głowę ma! Mocidziu! dodawał machając rękami kupiec. O głowa! nie dla proporcji.
Tymczasem ów poczciwosz, widać z napiętą myślą jakąś w głowie, raz się do domu wszrubowawszy, często już i do sklepu zachodził i z komisantami w gawędki się wdawał, a to wszystko miało na celu jak najdokładniejsze poznanie całego domu.
Szło mu o wystudjowanie rodziny tak jak zbadał jej naczelnika. Żaden też ruch mu nie uszedł, żadne objawienie charakteru nie mignęło dlań nie pochwycone. Samę panią, córkę i syna umiał na palcach. — Z tem się jednak nie wydawał, owszem grał we czwartki rolę człowieka nieświadomego, obcego, obojętnego zupełnie, często nie dosłyszał niby czego i wypytywał o to co doskonale wiedział.
Są czasem instynktowe wstręty, jakby przeczucia jakieś, którym człek się opiera, choć one go nigdy nie zawodzą. Jest to jakieś wpół zwierzęce, niewyrozumowane uczucie, sprawujące, że domyślamy się zbliżenia wroga, jak pies naprzykład przeczuwa lekarstwo w roślinie. Przywykli do kierowania się tem tylko co pojmujemy, oburzamy się często na niewytłómaczone pociągi i antypatje...... skutek później ich prawdziwość dowodzi.
Taki wstręt czuła cała niemal rodzina Balów do pana Zrębskiego, a sama pani nawet usiłowała w początku mężowi go udzielić, ale pan Erazm oburzył się niezmiernie.
— A zaraz nieufność! a zaraz podejrzenie! krzyknął niemal z furją. Co tobie w głowie Ludwisiu? To poczciwe człeczysko! a proste! a dobroduszne! co mu powiem ma za ewangelją! Czego u licha lada stracha w konopiach się lękać?
I tak ofuknął się na żonę, która zamilkła, więcej już nie probując nawet obudzić uwagi męża na podejrzaną postać, co się powoli do ich domu wśliznęła.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.