Złote jabłko (Kraszewski, 1873)/Tom I/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złote jabłko
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.

Tajemnice familijne.

W ostatnich czasach sklepy pana Bala zapotrzebowały pomocników, bo handel znacznie się powiększył; na lat dwa czy trzy przed chwilą gdy się powieść nasza rozpoczyna, pan Erazm nawet był w dosyć wielkim z tego powodu kłopocie. Jakkolwiek łatwo umiejący zaufać, chciał jednak kogoś, komuby się bezpiecznie mógł powierzyć, bo właśnie do kasy i ksiąg brakowało mu człowieka. Poczciwego nieboszczyka Murzyńskiego trudno było zastąpić, a od czasów zniknienia jego okularów i peruki, wiele już razy westchnął za niemi osierocony kupiec. Wprawdzie stary był gderliwy, ale jakież to było przywiązanie do miejsca, do domu, do spraw jego i pomyślności, jaka nieposzlakowana uczciwość i dobrowolna abnegacja! Za te pieniądze które dawniej ów kosztował, już dziś lada posługacza dostać nie było można.
Biedził się wielce pan Erazm, gdy jednego poranku syn przyszedł do niego. Odwiedziny te były w tak niezwykłej godzinie i tak niespodziane, że Bal domyślając się więcej niż znaczyły, porwał się z krzesła i do Stanisława pobiegł jeżąc włosy, bo przeczuwał już jakieś nadzwyczajne wiadomości.
— Ojciec potrzebuje podobno kogoś do ksiąg i do kasy? zapytał Stanisław po przywitaniu.
— Ale jak! ale jak!
— Ja właśnie mam kogoś i śmiało mogę polecić.
— O! a zaraz śmiało! Nie bądźże zarozumiały. Trzeba jak my ludzi znać! z waćpana jeszcze szczygieł!
Stanisław zamilkł na chwilę.
— No! a któż to taki? spytał ojciec, mów bo! a prędko!
— Jest to mój towarzysz szkolny i uniwersytecki.
— Eh! eh! chodził i na uniwersytet! ba! ba! ale to smarkacz!
— Trochę starszy odemnie. Znam go dobrze, charakter pewny, umie wiele a pracować lubi.
— Tere fere kuku! wszystko jest! tylko nie ma czego potrzeba! albo to w uniwersytecie uczą tego co mu tu najpilniejsze?
— Chodził na prawo.
— Choćby i na lewo! co to ma na co chodził?
— Ale już trzeci rok w sklepie...
— A! gdzie?
— U M...
— A czegoż ztamtąd uchodzi? Dobrzy ludzie przywiązują się do miejsca!
— On nie uchodzi, ale ja go chcę do nas namówić! Tam mają go kim zastąpić a nam bardzo braknie człowieka.
Zamyślił się pan Bal.
— Zresztą jeśliby to się ojcu nie podobało, dodał ciszej Stanisław, prosiłbym go o inną rzecz...
— A no! proś! proś! aby prędko! bez tego macania.
— Jabym może potrafił to miejsce zająć — próżnuję...
Pau Bal aż podskoczył.
— Oszalał czy co! co waści we łbie świta? Waćpan nie do handlu jesteś stworzony... Wiesz kto jesteś? Twoi przodkowie spokrewnieni byli z pierwszemi w kraju rodzinami. Na nas leży missja wrócenia dawnego blasku upośledzonej zbiegiem okoliczności familji...
— Ależ żadna praca nie uwłacza!
— Tere fere! Potomek księcia Massagetów! co ty pleciesz! co pleciesz, mówię ci! przyskoczył pan Erazm. To są nowe, zgubne, podkopujące egzystencją społeczeństwa zasady, to są niebezpieczne zdania... to są... Ja ci powiadam... Ale z oburzenia, na powiedzenie więcej słów ojcu nie stało.
Stanisław nie chcąc go rozżarzać, milczał.
— Wybijże to sobie z głowy, dodał po chwili milczenia pan Erazm. — Ja chcę żebyś był szlachcicem, panem, urzędnikiem, ale nie kiepskim kupcem, jak ja biedę klepiącym.
Westchnął; westchnął i syn.
— Czego Waść wzdychasz? ofuknął się, albo to zły los? co? jeszcze ci źle?
— Chciałbym pracować.
— Pracuj! Rób sobie stosunki w świecie przyzwoite jak inna młodzież, wejdź w stosowne towarzystwo... to twoja przyszłość.
— No! a ten twój przyjaciel, odwrócił po chwili rozmowę, jak się zowie?
— Jan Strumisz.
— Co to za familja? Strumisz! począł stary, który już zaraz myślał o herbarzu, czy nie szlachcic przypadkiem?
— Nie wiem, rzekł Stanisław.
— Jakto tego nie wiedzieć! ruszył ramionami Bal, to pierwsza rzecz o którą się pytać powinno! Ale pewnie szlachcic... nazwisko mi się podoba... przyprowadź mi go jutro...
Teraz słówko o panu Janie Strumisz, który czy był szlachcicem bardzo wątpię, ale że był bardzo szlachetnym chłopcem to pewna. Ubożuchna ta istota nie wiele nawet wiedziała o sobie, odumarli go rodzice, którzy tylko maleńkie domostwo i dwa razy tyle długów co było warte zostawili mu z sieroctwem. Jeden Pan Bóg się nim tylko opiekował; bo by zginął na bruku jak ginie tylu i tylu. Zawczasu wierzyciele domek z jego wspomnieniami sprzedali, dziecię się zostało tak samo jedno, tak wydziedziczone, że je Pan Bóg za rękę wziąć musiał i ścieżką życia poprowadzić. W siedmiu leciech ksiądz poczciwy począł go uczyć. Był to stary Kapucyn, który sobie pracy szukał jak drugi spoczynku. Jego ręki użyła Opatrzność dla małego Jasia, by mu w najbardziej stanowczej chwili nie dać przepaść. W początku przywiązało się to do kapucyńskiej furty, kruchty i kościoła, jak do jedynego miejsca przytułku. Staruszek widząc chłopię bardzo biedne, co mu z oczu poczciwie patrzało, zajął się sierotą. Nauczył czytać, ministrantury, trochę pisma, a gdy dorósł nieco, dał go bogatszemu komuś do usług, z warunkiem żeby do szkół chodzić mu pozwolił. W owe czasy nic nad to nie było pospolitszego; w izbie służył pauper paniczowi, w szkole na jednej z nim ławie zasiadał, a często przechodził go pilnością i nauką. Już dalej coraz łatwiej poszło Jasiowi, bo się uczył ślicznie, a łagodniejszego dziecka nie było nad niego. Przybity nieszczęściem, Strumisz z pokorą cichą męczenników przekradał się przez świat lękliwie. Ta pokora nie była w nim podłością, namaściło ją uczucie chrześcjańskie; umiał podnieść czoło zarumienione gdy go dotknięto, ale świętość cierpienia zagrzebanego w duszy, którą czuć umiał zawczasu, zniżała je po wieniec cierniowy.
Pokochali go wszyscy, aż do zazdrosnych, którzy mu jego wyższość przebaczyć musieli dla słodyczy charakteru. Już w szkołach zaskarbił sobie tę miłość ludzi, która jest udziałem niewielu, bo ją daje tylko prawdziwie poczciwe serce, które bije na wierzchu, że przez pierś je widać. Był to ulubieniec nauczycieli, kochanek towarzyszów, pożądany gość wszędzie, a sporów pojednawca między młodzieżą. Charakter jego tyle już wzbudzał szacunku, że w każdej waśni na jego uczucie jak na sąd przysięgłych się spuszczano. Z tą przyjaźnią wszystkich, z miłością gorącą towarzyszów, przeszedł Strumisz szkoły, dziękując Opatrzności, która mu drogę uścielała; namówiono go do uniwersytetu, gdzie się utrzymując z przepisywań, pomocy słabszym w nauce, nauczycielstwa ciężkiego, potrafił znowu odznaczyć, wyrabiając do reszty na człowieka.
Ztąd wyszedłszy świat mu się wydał szeroki i pusty! nie wiedzieć dokąd się obrócić i co robić z sobą. Towarzysze, nauczyciele rozpierzchli się powoli, został sam jeden, a żadne powołanie jeszcze nie świeciło mu jasno na dalszą drogę życia. Co było począć? Z poezją w duszy biedny chłopak poszedł robić rachunki i siedzieć w sklepie, którego drzwi mu przyjaciel dawny otworzył.
Strumisz mógł mieć lat dwadzieścia i dwa, ale wyglądał na nieszczęście tak młodo jeszcze, jakby nie doszedł drugiego dziesiątka. Cały charakter czytał się w jego postawie i twarzy. Wysmukły, cienki, niezmiernie zręczny i giętki: ruchy miał pełne szlachetności i wdzięku niemal dziewiczego, nogi kształtne, ręce foremne i delikatne, twarz niezmiernie białą, jak zwykle u tych, którzy więcej siedzą w domu niż na powietrzu; aż do zbytku miał płeć świeżą, cerę panieńską. Wielkie oczy blado-niebieskie, włosy płowo-bląd, usta smutne i zamyślone, rysowały typ młodzieńca północy, w którego rozwijaniu się pierwiastek dumy smętnej góruje a siła śpi jeszcze w głębi. Było to uosobienie cierpienia cichego, co patrzy cierpliwie na świat, czekając rychło kolej szczęścia i spoczynku nań przyjdzie. Ale w tych oczach niebieskich, które spoglądały z bojaźliwem jakiemś rozczuleniem, połyskiwał rozum, mówiła z nich myśl. Czoło nad niemi rozpięte, jak biały namiot świeciło pogodnie, niemal wesoło. Cisza tego siedliska rozumu ledwie nie dziwiła przy łzawym wyrazie spojrzenia i ust; ale ta sprzeczność mówiła, że choć serce czuło, dusza wyżej stojąc wejrzeniem urągała się cierpieniu własnemu.
Bardzo skromnej postawy, grzeczny niemal do pokory, Strumisz zyskiwał serce ust nie otworzywszy, tak coś w nim było sympatycznego i niewytłómaczenie pociągającego. Nie jeden co się dziwił powszechnym pochwałom, któremi go obsypywano, co się oburzał na uprzedzenie z jakiem młokosa przyjmowano wszędzie, uległ urokowi jego za pierwszem wejrzeniem.
Stanisław, który znał tę potęgę Strumisza, wiele na nią rachował, prowadząc go do ojca, a przez drogę starał się wcześnie uprzedzić przyjaciela, by mu się żywy, porywczy, czasem nie nadto grzeczny, choć w gruncie najpoczciwszy ojciec, zbyt dziwnie i straszliwie nie wydał.
Zastali pana Erazma już niecierpliwiącego się i chodzącego po pokoju, bo godzina ich przyjścia obiecanego już była minęła. Niemal gniewnie spojrzał na drzwi i zmierzył oczyma przychodnia, a dojrzawszy białej twarzyczki, jasno-bląd włosów, niebieskich, powieką wypukłą pokrytych oczów, ruszył ramionami spoglądając na syna znacząco, jakby mówił, a cóż to mi za panienkę przyprowadziłeś?
Te pierwsze uprzedzenie znikło jednak powoli, gdy Bal ze Strumiszem mówić począł: dźwięk głosu, skromność wyrażeń, jakaś przyzwoitość i szlachetność postawy, zaczęły działać na kupca; czoło się jego powoli rozjaśniało — sprawa była wygrana. W dodatku ta okoliczność, że Strumisz nie wiedział swego pochodzenia i nie znał stanu rodziców, dwojako przemówiła za nim. Kupiec zlitował się nad sierotą i uparcie wyobraził sobie, że to koniecznie szlachcic być musiał.
— Szlachta powinna się trzymać, rzekł w sobie, powinna się podpierać, wezmę go i pokieruję na człowieka. Tak tedy pan Jan Strumisz, za którego zresztą ręczył Stanisław i wszyscy co go znali, wszedł do domu kupca jako główny jego komisant i kasjer, jako prawa jego ręka.
W domu wszystkim się dosyć podobał, a trzpiot Lizia postanowiła go sobie rozkochać śmiertelnie. Postanowienie to bardzo zwyczajne młodym panienkom, które próbują sił swoich, nie miało zresztą nic innego na celu, prócz miłej i nauczającej zabawki.
Pani Balowa podobała sobie bardzo młodego, skromnego i przyzwoitego chłopca, a co się tyczy Erazma, który miał serce miękkie i przywiązywał się łatwo, wkrótce ukochał Strumisza po swojemu, tak, że gotów był za niego bić się i rąbać. Prawda, że też z nim poszło wszystko tak dobrze, łatwo, że pracował tak szczerze, sumiennie, jak nigdy nawet stary poczciwy Murzyński. Wiele rzeczy było do poprawienia, do wprowadzenia w karby, zaniedbanych, opuszczonych; wszystko to cudownie się jakoś urządziło. Strumisz był wszędzie; łagodnie, cicho, ale stale wykonywał co postanowił, nie rachował swych godzin, nie chwalił się trudem, nie przebaczał ani drugim ani sobie. Pan Erazm wejrzawszy w stan interesów, zdziwił się temu co wykonane było w bardzo krótkim przeciągu czasu i uściskał Stanisława za nastręczenie Jana, a Janowi niezmiernie wspaniale się wywdzięczył.
Szło tedy wszystko wyśmienicie, Lizia po cichu dokonywała także wielkiego swego zamiaru. W początku zalotność młodego dziewczęcia rozbiła się o zimną grzeczność Jana, ale mógłże tak wytrwać długo?
Nikt ze starszych i z otaczających nie dostrzegł nawet strategicznych manewrów Lizi, prócz jednego Stanisława. Instynkt sam wiódł tylko dziewczę — nie miała zajęcia, może jej się trochę ładny blondyn podobał, może potrzebowała się zabawić? Serce jej nie zapukało jeszcze w piersi...
Z położenia dwojga tych istot, łatwo doświadczenie wyprowadzić mogło wniosek, że miłość była nieuchronną; ale któż kiedy przewiduje co podobnego, krom starych panien i starych księży, co gotowi są przypuszczać wszystko? Strumisz w życiu się nigdy nie kochał, piękna jego twarzyczka nie jedno zwróciła oko, nie jedno wzbudziła dumanie, ale żadne wejrzenie, słowo nie ośmieliło go domyślać się, by mógł kogoś zająć. Miłość pojmował tak wzniośle, tak idealnie, tak uroczyście, iż mu się zdało, że na jej przybycie we wszystkie dzwony na około uderzyć powinni, że świat się przystroi, że skrzydła mu wyrosną... Praca zresztą chroniła go od zbytniego dumania.
W pierwszych dniach spojrzał na Lizię, udającą doskonale największą względem niego obojętność, ocenił jej piękność, ale go nie uderzyła wcale; ona ze swojej strony trochę nawet przesadzonym sposobem nie patrzała na niego. Zimna grzeczność Strumisza zaraz w pierwszych dniach oburzyła żywe dziewczę.
— Zapewne, rzekła przeglądając się w źwierciadle, bardzo dobrze robi, że nie śmie nawet się uśmiechnąć ani zagadać do mnie; zna jak daleko odemnie do niego, ale znowu czyż podobna abym żadnego na nim nie zrobiła wrażenia! O! zobaczymy! zobaczymy! Ci blondyni to wszyscy tacy! dodała, ale jeśli ma choć iskrę uczucia, to ją w nim rozbudzę. A! jak to będzie zabawnie, kiedy zacznie wzdychać. Oto się ubawię!
Manewry panny Elizy były nadzwyczaj zręczne i znamionowały już w niej niepospolitego taktyka; zaczęła od najdoskonalszej niemal wzgardliwej obojętności. Gdy ta najmniejszego nie wywarła skutku, powoli zmienił się atak wiedziony doskonałym instynktem. Przechodząc na mszę koło okna przy którym pracował Strumisz, albo koło sklepu, długo wkładała rękawiczki, mówiąc głośno do kogoś, ażeby uwagę jego zwrócić do siebie — spojrzała nań i jakby z niecierpliwością odwracała zaraz główkę. Często wchodziła o coś go prosić, krótko, rozkazująco, ale gdy usta mówiły lodem, oczy strzelały płomieniem.
Ale to wszystko nie na wiele się przydało, Strumisz się niczego nie domyślał, zbyt był dumny, żeby się chciał narażać, spiesząc sam przeciw młodemu dziewczęciu, zbyt uczciwy, by ją myślał zająć sobą, zbyt wysoko pojmujący uczucie, którem na lada zalotne wejrzenie szafować nie chciał. Długo a długo nadaremnie pracowała Eliza i chmurką pokryła się jej twarzyczka, tupała nóżką, sam na sam będąc, powtarzając sobie:
— O! przysięgam, że go muszę rozkochać!
Nie mogąc nic dokazać pospolitą zalotnością, wzięła się do innej, bo ileż to jest jej rodzajów! Widziałem kobiety, co kaszlały w chęci zajęcia i podobania się i chorowały na piersi tylko przy tych, na których to pewne wrażenie zrobić mogło. Lizia bliżej poznając Jana, postrzegła rychło, że nie z pospolitym, łatwym do uwiedzenia miała do czynienia chłopakiem, że aby uczynić wrażenie na nim, trzeba było okazywać uczucie, nie piękne oczy szyderskie i dowcipne, które przestraszały choć pociągały ku sobie.
Przybrała więc powoli, stopniowo minkę smutną, poważną, zaprzątnioną, wejrzenie melancholiczne, chód mniej trzpiotowaty, głos cichszy i stłumiony; poczęła nawet zaczepiać łagodnie młodego człowieka nie okazując mu ani wzgardliwej obojętności, ani zbytecznego zajęcia. Trwało to nie wiem już jak długo, aż w końcu biedny Strumisz spostrzegł się niespodzianie, że w godzinie o której Lizia przechodziła pod jego oknem, oczy obracał oczekując na nią, że głos jej niespokojnym go robił, wejście do pokoju mięszało go... że.... słowem, poczynało się w nim to niepojęte uczucie, którego pociski tyle mają w sobie skarbów cierpienia i skarbów rozkoszy. W pierwszej chwili po uczynieniu tego stanowczego odkrycia, chciał zaraz usunąć się z tego domu, uciekać — ale nie znalazł w sobie siły. Pierwszy to raz uśmiechał mu się świat, a biedny chłopiec pragnął tak nie wiele, jak zawsze u bram raju stojący zakochany. Tylko ją widzieć, słyszeć szelest jej sukni, dźwięk jej głosu, zapach jej chusteczki... chwytać jej wejrzenie, słowo, uschły kwiatek, lub zdartą rękawiczkę.
Został więc, ale poprzysiągł sobie, że uczucia które w sobie poznał, niczem nie objawi, że się nawet starać nie będzie, by ta co je wzbudziła, mogła kiedy podzielić, poprzysiągł, że miłość w nim i z nim umrze tajemnicą.
I tego słowa dotrzymać mógł, bo wiele uczuć składało się na przysięgę. Tak więc Liza nie dostrzegła najmniejszej w nim zmiany, nic coby jej objawiło zajęcie, i niepotrzebnie już wysilała się na schwytanie tego, który u nóg jej leżał: a manewry coraz gorętsze, rozżarzały tylko w Janie miłość, już i tak w sercu jego płomienistą, bo w sobie się pożerającą.
Dziwna to była miłość, skazana na wieczne milczenie, której nie wolno było ani się objawiać, ani odezwać, ani wyjść z ukrycia. Jeżeli czasem przemawiało oko, jeżeli zadrżały usta, lub ruch niezwykły zdradził chwilowo wielką tajemnicę, Jan zamykał się potem karząc za słabość i nie wyszedł, póki walcząc z sobą nie zwyciężył wybijającego się uczucia. Z całego domu nikt tego wszystkiego nie postrzegał oprócz jednego Stanisława, który się oburzał na siostrę a żałował towarzysza.
Ale Stanisław milczał, zdaleka tylko poglądając na wszystko; smutek Jana, jego częste znikanie, zamyślenia, objawiły mu nareszcie, że Liza zwyciężyła. Widział on, że ze strony siostry wszystko było zalotnością dziecięcą niemal, obawiał się uczucia głębszego w sercu przyjaciela, starał się wszelkiemi siłami zapobiedz, by Liza nie zbliżała się do niego, niekiedy nawet poufale skarzył się przed Janem na trzpiotowatość siostry, ale nic więcej zrobić nie mógł i po długim rozmyśle postanowił milczeć.
Tymczasem Liza zawsze trwała w zamiarze rozkochania pana Jana, przysięgała sobie zemstę na jego lodowatą obojętność, a niedosłyszawszy jeszcze żeby westchnął na jej intencją, tem zapalczywiej pracowała.
Nieznacząca okoliczność zmieniła zupełnie ten stan rzeczy. Strumisz musiał wyjechać na dni kilka, pokoik, w którym mieszkał, kazała pani Balowa bielić i malować, rzeczy rzucono w kątek. Liza z ciekawością dziecięcia wpadła do tej izdebki, usiłując może ze sprzętów wyczytać charakter tego co ich używał. Że nie było nikogo, plondrowała jak myszka, gdy sama rządzi po spiżarni, rozrzucała książki, wyszukiwała papierków...., znalazła na stole powalanym atramentem cyfrę swoję kilka razy zarysowaną i zatartą. Oko jej przecie wyczytało ją choć z trudnością, znalazła gdzieś imię swoje, choć innym jakimś po wierzchu zmazane... Serce jej uderzyło... poczęła przewracać papiery. Jan, który całe życie nie miał się komu powierzyć nigdy, sierota, co się obawiał aż nadto może ludzkiego szyderstwa i serce zakrywał, pragnąc się wylać z uczuciami młodości, pisał. Nie wiedział biedny, że najstraszniejszym zdrajcą jest papier! Zdradza on głupstwo ludzkie (świadkiem tylu pisarzy), zdradza uczucia.... i myśli bez najmniejszej zgryzoty sumienia. Z teki Jana wyglądał właśnie rożek grubego zwitka zapisanych papierów....
Teka była zamknięta... ale papiery same się prosiły, żeby się z niej na świeższe powietrze wysunąć. Na rożku zaraz znalazła Liza więcej daleko niż szukała.... a gruby ów zwitek, zawierał całe dzieje biednego sieroty....
Nie powiem, że je przeczytała płocha dziewczynka, pożarła je, połknęła, całemi wierszami chwytając jednem wejrzeniem. Nigdy jeszcze nie czytała nic tak żywego, tak dotkliwie prawdziwego, i suche jej oko, co łzy nie znało nigdy, o cudo! zwilgotniało, zaćmiło się... Eliza tak była zajęta czytaniem, że zapomniała o wszystkiem co ją otaczało.., i nie wstała, aż póki nie dowiedziała się całych dziejów serca, walk uczucia i tajemnic sieroty. Nie zastanowiła się nawet nad tem, że popełniła rodzaj kradzieży niegodnej, podchwytując najświętszy skarb młodego człowieka, czyste i jak na spowiedzi szczere jego przed sobą zwierzenie...
W pierwszej chwili uczuła tylko słodycz swojego zwycięztwa, ale wszedłszy głębiej w ten zaczarowany gmach, zbudowany z tylu cichych łez, wspomnień i dumań, w którego żadnym kątku nie było pyłku niebieskiej nadziei, obwiedziony kirem i poważną szatą męczeństwa i pracy, poruszyła się, zabiło jej serce, jakaś cześć mimowolna schyliła jej czoło; świat wydał się inny, nowy, pojęła jego stronę surową, oblicze smutne a rzeczywiste, zobaczyła obowiązki święte i bój błogosławiony... Wstyd ją ogarnął, gdy spojrzała na swą słabość i postawiła ją obok powagi, obok wzniosłości tego człowieka, który w jej oczach potężnie zolbrzymiał...
Wstała jakby pijana natłokiem myśli i uciekła do swojego pokoiku zawstydzona, upokorzona, prawie płacząca. Dziecię w niej ustępowało niewieście. Była to chwila stanowcza. Długo, smutnie myślała, bolała, nazajutrz wyszła czegoś bledsza i smutniejsza niż zazwyczaj. Ale że często zdarzało się Elizie wdzięcznie i miluchno kaprysić, nikt na to nie zważał. Powoli wrażenie pierwsze, silne, zatarło się nieco, została z niego wyczerpnięta nauka, a trochę wesołości powróciło.
Jan przyjechał i nie znalazł jej zmienionej, bo Liza pomiarkowała, że nagłe przeistoczenie byłoby ją wydało. Przestała jednak prześladować młodego człowieka, bo się przelękła, poznawszy je bliżej, uczuć, z których sobie robiła igraszkę. Była dumną, ale zmięszaną i niespokojną swojem zwycięztwem. Jan postrzegł tylko zmianę jakąś w postępowaniu Elizy, ucieszył się z niej, nie wiedział czemu przypisać i odetchnął:
— Przekonałem się, rzekł sobie, że ta zalotność do niczego jej nie doprowadzi; chwała Bogu! obawiałem się tego.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.