Złoto i krew/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Złoto i krew
Podtytuł W szponach czerezwyczajki. Powieść sensacyjno-szpiegowska
Wydawca Bibljoteka Najciekawszych Powieści
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział VI.
Pan Tasiemeczka.

Ulubionem miejscem urzędowania pana Tasiemeczki była dość obskurna knajpa na Kercelaku „Pod Zielonym Bykiem“. Tam, załatwiał pan Tasiemeczka swe skomplikowane interesy, częściowo na ogólnej sali, a częściowo w pokoju gospodarza, który go się bał, jak ognia.
Nic dziwnego. Mimo bowiem swego zdrobniałego i napozór łagodnego nazwiska, pan Tasiemeczka już samym swym wyglądem budził grozę. Był to chłop wysoki, barczysty, atletycznie zbudowany, o jednem zezowatem oku, którego czerwoną i nalaną twarz, zdobiła poprzeczna szrama, ślad uderzenia nożem.
Pan Tasiemeczka był nietylko postrachem Kercelaka, ale i całej dzielnicy. Ktokolwiek nie okupił mu się należycie lub chciał bez niego prowadzić „na lewo“ interesy, długo potem swój upór pokutował w łóżku lub też chodził z obandażowaną głową. Natomiast, każdy, kto miał jakąś „niewyraźną“ historję i chciał się pozbyć rywala w sprawach handlowych lub miłosnych, biegł w te pędy do pana Tasiemeczki i mógł być pewien, że za określoną opłatą, on mu swej pomocy nie odmówi. Pan Tasiemeczka, bowiem, podejmował się wykonania, nie tylko robót „na sucho“, ale i „na mokro“ i nieraz okoliczni mieszkańcy, wskazywali go głośno, jako sprawcę różnych niewykrytych przestępstw.
Jednem słowem, Tasiemeczka, był kimś w rodzaju polskiego Al Capona, tylko bez jego rozmachu i bogactwa. Był hersztem wszystkich łobuzów i obwiesiów podmiejskiej dzielnicy, a jeśli dotychczas do więzienia, czyli „mamra“ się nie dostał, działo się to tylko dlatego, że tak sterroryzował okolicznych mieszkańców i tak każdy obawiał się jego zemsty, że nikt nie ważył się oskarżyć go jawnie, lub przeciw niemu świadczyć.
Kiedy Ralf Moren znalazł się w knajpie „Pod Zielonym Bykiem“, minęła już dziesiąta wieczór. Umyślnie, wybrał się późniejszą godziną, aby niespostrzeżenie wślizgnąć się, pod osłoną ciemności, do spelunki i zastać, napewno pana Tasiemeczkę.
Dojrzał go natychmiast. Siedział on, sam za stolikiem, w rogu ciemnej, zadymionej i pustej już o tej porze sali. Siedział, trawiąc kolację w ponurej zadumie, a próżna butelka z „białą główką“ i puste talerze po „zagryzkach“, świadczyły, że nie żałował on sobie ani jadła, ani napojów.
Prócz Tasiemeczki, o parę stolików dalej, znajdował się tylko w knajpie, jakiś młody człowiek, w szoferskiej kurtce, pochylony nad kufelkiem piwa, a gospodarz sennie kiwał się za bufetem.
Ralf zbliżył się do stolika, zajmowanego przez Tasiemeczkę. Ten zerknął na niego, w pierwszej chwili podejrzliwie i wykonał ruch, jakgdyby na wszelki wypadek, zamierzał pochwycić za browning, ukryty w bocznej kieszeni półkożuszka, lecz przyjrzawszy mu się uważniej, uśmiechnął się i wyciągnął rękę na powitanie.
— A!... hrabia!... — powtórzył. — Do mnie[1]
Znać się musieli dobrze i dawno. Bo, choć Moren na dzisiejszą swą wycieczkę, miast eleganckiego stroju, przybrał wytarte palto, a na oczy nasunął cyklistówkę — bez trudu, go poznał.
— A!... hrabia!... — powtórzył. — Do mnie z interesem?
— Tak, do was! — nachyliwszy się, cicho wymówił Moren. — Tylko, chciałbym pogadać, w cztery oczy, bez świadków!
— Możem! — mruknął Tasiemeczka, powstając ociężale z miejsca, w przewidywaniu „fajnej“ roboty. — Idziem, do gospodarza!
Przeszli za bufet, nie zwracając, po drodze, większej uwagi na zamyślonego młodzieńca, w szoferskiej kurtce. Lecz, tamten, obserwował ich nieznacznie, z pod oka. Szczególniej Morena. A gdy znikli, podniósł głowę i długo patrzył za nim w ślad.
— On? — wyszeptał. — Czyżbym się mylił?
Tymczasem, w niewielkim, pustym pokoiku, za bufetem, Moren wykładał sprawę, jaka go sprowadziła.
— Musicie mi sfabrykować lewe dokumenty — tłomaczył. — Takie, żeby z nich wyraźnie wynikało, że Marta jest moją siostrą! Macie, zdaje się, panie Tasiemeczka jakiegoś „profesora“, który tak wszystko podrabia, że sam czort się na tem nie pozna! Cóż, da się to wykonać?
Tasiemeczka podrapał się za uchem.
— Co nima się dać? — rzekł. — Jak się da, to się zrobi? Niby ile hrabia, odpalasz na te robote? Bo robota niełatwa i nie każdy kozak z ferajny nawet na nią pójdzie?
— Ale ilebyście chcieli?
— Trzy kawałki! — prędko rzucił Tasiemeczka i łysnął zezowatem okiem.
— Co? Trzy tysiące? — oburzył się Ralf, myśląc jednak w duchu, że ta suma jest drobiazgiem, w porównaniu do dwustu tysięcy, przyobiecanych przez dyrektora Dordonowej w dniu ślubu. — Granda!
— Jak granda, to idź se sam, frajer, odwalać pisanki! — burknął Tasiemeczka i udał, że kieruje się do wyjścia.
— Zaraz, zaraz, panie Tasiemeczka! — wymówił Ralf pospiesznie. — Pocóż się gniewać! Wolno mi było zaznaczyć, że to drogo! Ale się zgadzam! Szczególnie, że o ile sfałszowane metryki zawiodą, będę miał dla was poważniejszą „robotę“! Oto, zadatek!
Wyciągnął z kieszeni banknot pięćsetzłotowy, połowę wyszantażowanej wczoraj z Czukiewiczowej sumy.
— Proszę!
Widok zielonkawego papierka, wnet ostatecznie udobruchał Tasiemeczkę. Pochwycił on go grubemi, krótkiemi palcami, wsunął do kieszeni i uprzejmiej oświadczył:
— Wynajdziem równego profesora! Za jeden dzień... dwa... dostaniesz, hrabia, swoje mentryki! A tera, pisz na papirku, o co tobie w tych lewniakach chodzi?
Ralf już miał gotową notatkę. Wyjął ją i doręczył Tasiemeczce.
— Oto, ona! — rzekł. — Wasz „profesor“ wszystko z niej zrozumie! A za trzy dni przyjdę po papiery?
Uścisnął dłoń draba i uradowany, wybiegł ze spelunki.
Sądził, że znakomicie spełnił swe zadanie i że nikt go nie spostrzegł.
Ale, prawie w tejże chwili, podniósł się młody człowiek, w szoferskiej kurtce, od stolika i pośpieszył za nim.
— Antek! — zawołał, gdy się znalazł na ulicy, o kilka kroków za Morenem.
Ten drgnął. Było to jego prawdziwe imię, a i głos wydał mu się znajomy. Lecz udał, że nie słyszy.
Lecz, tamten, nie dał za wygraną. Dopędził Morena i mocno pochwycił za ramię.
— Antek! Cóż to, nie poznajesz starego przyjaciela?
— Psia krew! — zaklął Moren w duchu, przystając, gdyż inaczej nie mógł uczynić. — Czego pan chce? — wyrzekł głośno. — Nie jestem żadnym Antkiem i nie znam pana! Musiał się pan pomylić!
Młody człowiek, w szoferskiej kurtce, począł się śmiać ironicznie.
— Nie znasz mnie? Felka Zawiślaka? Naprawdę, tak krótką masz pamięć?
— Powtarzam, że tu zachodzi nieporozumienie!
Zawiślak,
nie wypuszczając ramienia Morena, począł się głośno śmiać.
— Antek! Przestań bujać!...
Moren, widząc, że nie uda mu się zwieść dawnego towarzysza i że nie wyrwie się z mocnego uścisku, choć wściekły w duchu zrobił nagle uradowaną minę.
— Ach, to ty! — wyrzekł z lekkiem drżeniem w głosie. — Nie poznałem cię, w pierwszej chwili! Bardzo się zmieniłeś.
Ale tamten śmiał się coraz głośniej.
— Bardzo się zmieniłem? Myślę, że wcale! Tylko, nasze spotkanie tobie nie jest na rękę!
Wykwintny Ralf, już się zdążył opanować.
— Dla czego? — mruknął.
— Bo czasami, niemiłe są stare wspomnienia! prawda, Antek?
Lekko zbladł.
— Ależ...
— Słuchajno! — mówił teraz Zawiślak poważnie, patrząc mu prosto w oczy. — Długo, polowałem na ciebie, ażem przyłapał! Długo! Lecz, kiedym cię przyłapał, niechajże w oczy ci powiem, co myślę! Na wielkiego ty się wyrobiłeś pana i inne nawet nosisz nazwisko! Ze zwykłego Antka Grzeli, przemieniłeś się w jakiegoś Ralfa Morena! Prawie, hrabia... Oj, bo dobrze przepytywałem się o ciebie...
— Skąd ty...
— Nie obawiaj się, nie jestem kapusiem! — przerwał. — Zawsze byłem uczciwym człowiekiem a teraz, jako szofer zarabiam na życie! To też, przejeżdżając moją taksówką niedawno przed Bristolem, zauważyłem, jakeś tam wchodził. A portjer opowiedział mi resztę.
Rzekomy Ralf odetchnął z ulgą.
— No, tak! — mruknął — Powiodło mi się! Zostałem artystą i przybrałem pseudonim! Gdybym ci mógł być pomocnym...
— Dziękuję, nie potrzebna mi twoja pomoc! Mnie, o co innego chodzi!
Poczuł, że nie minęło jeszcze niebezpieczeństwo.
— Pamiętasz? — mówił Zawiślak, gdy szli teraz obok siebie powoli i skręcali na jakiś pusty plac. — Pamiętasz, jakeśmy przed piętnastu laty pracowali razem w warsztacie? Dobrze chyba przypominasz sobie ten szczegół? Wtedy — niespodzianie twarde nuty zabrzmiały w jego głowie — tyś ukradł majstra pieniądze, a winę zepchnąłeś na mnie?
— Kiedy... kiedy... — bąkał.
— Nie kłam! Nie zapieraj się! Na nic się nie zda! Wpakowali mnie do więzienia, a zanim udowodniłem moją niewinność, ty już byłeś daleko! Uciekłeś! Tedy...
— Tedy? — powtórzył z niepokojem, mierząc oczami atletyczną budowę dawnego towarzysza.
— Tedy, psia krew, draniu! — syknął tamten z nagłą pasją. — Przysiągłem, najprzód, że jak cię kiedy spotkam, to połamię ci kości! Ale, później — dodał, opanowując się — postanowiłem darować moją krzywdę! Bądź spokojny! — zauważył widoczny przestrach Morena. — Nie trząś się! Nie rozwalę ci mordy!....
Ralf, wpijał się w niego rozszerzonemi z lęku źrenicami. Nie pojmował, do czego Zawiślak zmierza.
— Więc, ty...
— Powiedziałem sobie, nie będę się mścił! Ale pod jednym warunkiem! Jeśli, zostanie przyzwoitym człowiekiem! Bo, o ile znowu go przyłapię na draństwie, to jak mi Bóg miły, choć nigdy w życiu nie sypałem nikogo, ciebie najspokojniej wysypię! Koniec zrobię, z tem dętem jaśnie państwem!
— Przecież, widzisz — odrzekł niepewnie Moren — że uczyniłem karjerę!
— Karjera? A czort cię wie, co to za karjera? Ty, elegant, chodzisz w wytartem paletku, w nasuniętej na oczy cyklistówce pod „Zielonego Byka“, w odwiedziny do Tasiemeczki? Gadaj szczerze, co cię z nim łączy. Bo zbój to, nad zbóje! Nie żaden Tasiemeczka, a cały Tasiemiec!
— At, głupstwo...
— Głupstwo? Z tym Tasiemeczką, mam zadawnione porachunki i prędzej czy później z nim się rozliczę! Lecz jakież ty z nim możesz obrabiać interesy? Napewno, wielkie łajdactwo! Gdyż nie wda się z nim żaden człowiek przyzwoity i nikt o niczem uczciwem z nim rozmawiać nie będzie!
— Widzisz, Felek! — jął mówić Moren i uważnie rozejrzał się dokoła.
— Gadaj, zaraz! Chcę wiedzieć! I pamiętaj, że jeśli z nim knujesz coś złego, ja do tego nie dopuszczę!
— W tej chwili się dowiesz...
Placyk, na którym się znajdowali, był pusty i ciemny. Moren zaś, nie dawno wśród zagranicznych bandytów odbył szkołę. Umiał strzelać przez podszewkę. To też, choć Zawiślak bacznie obserwował jego ruchy, spodziewając się jakiejś zdrady, pocisnął za cyngiel browninga, który ściskał od dłuższego czasu w kieszeni. Padł przytłumiony strzał, a szofer z głuchym jękiem zwalił się na ziemię.
— Dowiedziałeś się? — mruknął złośliwie Moren i pochylił się nad leżącym.
Miał on teraz oczy zamknięte a ze skroni spływała cienka struga krwi.
Byłby może Moren, wystrzelił powtórnie, chcąc się całkowicie upewnić w śmierci swego wroga, lecz w tejże sekundzie, na drugim końcu placyka zabrzmiały czyjeś kroki.
— Chyba wystarczy? — pomyślał. — Umarł! — i raptownie rzucił się do ucieczki.
Rychło, nie zatrzymywany przez nikogo, zniknął w mroku zaułków.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; najprawdopodobniej jest to pomylona linijka tekstu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.