Złoto i krew/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Złoto i krew
Podtytuł W szponach czerezwyczajki. Powieść sensacyjno-szpiegowska
Wydawca Bibljoteka Najciekawszych Powieści
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VII.
PANI CZUKIEWICZOWA DAJE ZNAK ŻYCIA...

Przez kilka następnych dni, Korski w dalszym ciągu napróżno poszukiwał w pismach, choć najdrobniejszej wzmianki o śmierci Brasina. Gazety milczały, jakgdyby nigdy nie miał miejsca podobny wypadek.
Trawiony ciekawością, postanowił udać się do komisarjatu, do którego należał posterunkowy, sporządzający protokuł i tam rozpytać się o wszystko.
Komisarz przyjął go nadzwyczaj uprzejmie, lecz nie zaspokoił jego ciekawości.
— Wiemy, kim był zmarły! — rzekł. — Lecz, z różnych względów nie podajemy wiadomości do gazet! I panu nie udzielę bliższych szczegółów, gdyż dochodzenie jest w toku! Ale, wydaje mi się, że Warszawa będzie miała nielada sensację!...
— A nazwisko? Nazwisko zmarłego, który wyszeptał, że go otruto?
— Brasin! Nigdy, nie słyszał pan o Brasinie? Nie? Bardzo mi przykro, lecz nic więcej powiedzieć nie mogę! A i to, co powiedziałem, proszę zachować w tajemnicy!
Korskiego, świerzbiał mocno język, żeby wyznać i o cyfrach i o całej przygodzie. Ugryzł się, jednak w język, w obawie, aby poprzednie jego kłamstwa nie pociągnęły za sobą niemiłych konsekwencji i opuścił komisarjat, nie dowiedziawszy się niczego, coby mu mogło rozświetlić mroki niepokojącej tajemnicy.
Za to, ledwie powrócił do domu, oczekiwała go niespodzianka. Rozległ się telefoniczny dzwonek a w aparacie zabrzmiał głos Czukiewiczowej.
— Czy to pan Korski? Tak! Widzi pan! Odszukałam pana! Gdyby zechciał pan mnie odwiedzić, byłoby mi niezmiernie miło!
— Kiedy? — zapytał.
— Choćby, zaraz... Pragnęłabym poruszyć pewne ważne sprawy!
— Doskonale! — zawołał. — Już idę!
I choć, przedtem postanowił sobie nie iść więcej do Czukiewiczowej, choć ostre wymówki mogły go spotkać za tę wizytę, ze strony narzeczonej, Jadzi Dulembianki, nie zastanawiał się długo i trawiony ciekawością, pobiegł na Kredytową.
Pobiegł, nieroztropnie, nie przewidując, że mogą go spotkać nowe powikłania i przygody.
Aczkolwiek, Czukiewiczowa, na widok Korskiego, wywołała na swoją twarz uśmiech, znać było, że jest przygnębiona i smutna. A gęsta warstwa pudru na jej obliczu, przykrywała ślady łez.
Ujrzawszy Korskiego, uścisnęła jego rękę, jak się ściska dłoń, starego a wypróbowanego przyjaciela.
— Panie Korski! — rzekła. — Cieszę się naprawdę, że pana widzę! Od chwili śmierci Brasina, wprost miejsca sobie znaleźć nie mogę! Dręczą mnie przykre przeczucia! Wydaje mi się, że zawisło nademną jakieś niebezpieczeństwo, którego nie uniknę i że lada moment zginę!
— Rzeczywiście! — odparł, przypominając sobie szczegóły ostatniej napaści. — Jakaś zbrodnicza szajka mocno interesuje się panią, pragnie poznać sekrety, tego jakiegoś pana Brasina i sądzi, że jest pani w ich posiadaniu! Ja, niechcący, zostałem wplątany w tę sprawę, lecz do tego już doszło, że kiedym w nocy, wychodził od pani, znów mnie zaczepiono, grożąc zemstą za to, że poplątałem cyfry umyślnie. Po głosie, rozpoznałem jednego z drabów którzy się znęcali nademną w podziemiach!
— I cóż? — ledwie ukrywała niepokój.
— Narobiłem gwałtu, ale zdążył uciec! Przeszkadzała mi w pogoni ranna noga! Otóż, jeśli nawet na mnie są oni zawzięci, cóż dopiero wspominać o pani! Dlatego też, radzę mieć się na baczności.
Załamała z rozpaczą ręce.
— Mieć się na baczności! — powtórzyła. — Ale, co zrobię, jak się od ich zemsty osłonię! Toć i ja, wciąż doznaję uczucia, że zewsząd na mnie czyha śmierć!
Siedzieli obok siebie, w saloniku, na otomanie. W oczach jej zaszkliły się łzy, twarz widocznie pobladła i przysunęła się bliżej.
— Sama, nie wiem... — szepnęła.
Korski jął wyrzucać z siebie namiętnie.
— Szanowna, pani Marjo! — zawołał. — Przepraszam, że odzywam się tak poufale, ale zbliżyły nas wypadki! Przyznaję się, nic nie rozumiem z tej całej historji! Otruto tego pana Brasina, on, za mojem pośrednictwem przekazał pani kabalistyczne jakieś liczby, tajemnicę tę pragną pochwycić zdecydowani na wszystko przestępcy, a pani oczekuje spokojnie, co dalej nastąpi, gdy sama przyznaje, że zawisło nad nią groźne niebezpieczeństwo! Czemuż nie zwrócić się po opiekę do władz?
— Nie mogę! Nie mogę...
— Nie pojmuję tego lęku! Tem więcej, że wyznam pani — tu mówił to, czego nie powinien był powiedzieć — że byłem dziś w komisarjacie i policja prowadzi w tej sprawie bardzo energiczne dochodzenie!
— I o mnie wspominano? — niepokój zamigotał w jej źrenicach.
— O pani nie wspominano, lecz twierdzono, że lada chwila wybuchnie niebywała sensacja!
Nie odrzekła nic, tylko jeszcze bliżej przysunęła się do Korskiego, a ręka jej, niby niechcący legła na jego ramieniu.
On, tymczasem, przemawiał:
— Skoro, nie chce pani zwrócić się do władz, ani też mnie powiedzieć szczerze, o co w tej całej historji chodzi, przyznaję się i ja w ciężkiej pani sytuacji, nie umiem znaleźć rady. Więcej jeszcze, to samo powiem, co zaznaczyłem ostatnim razem...
Szybko przerwała.
— Że podejrzewa mnie pan, iż ukrywam coś złego i stąd pochodzi mój lęk? Że jest to sprawa nieuczciwa i dla tego, szczerze o pomoc do nikogo zwrócić się nie mogę?
Skinął głową.
— Więc, wyznam panu tyle, ile wyznać mi wolno! — poczęła.
Zamienił się cały w słuch.
— Chodzi tu o bardzo skomplikowane sprawy — wymówiła, mierząc przystojną twarz Korskiego i jego dobrze zbudowaną figurę badawczym wzrokiem. — Bardzo skomplikowane! Brasin przekazał mi pewną tajemnicę, oraz znaczne sumy pieniężne.
— Domyślałem się tego! — zawołał. — Lecz, cóż dalej? — naglił.
— Zarówno tę tajemnicę, jak i pieniądze pragną pochwycić ci ludzie, którzy napadów dokonali na pana! Czeka mnie z niemi ciężka walka! Bo, trzeba będzie...
Tu nagle urwała, jakby zastanawiając się, czy można o reszcie wyznać szczerze Korskiemu, nie będąc go całkowicie pewną.
— Dlatego też — z ust jej powoli padały wyrazy, podczas, gdy wzrok wpijał się weń coraz silniej. — Chciałabym mieć przyjaciela, oddanego przyjaciela, na którego mogłabym liczyć w każdym wypadku i który zawsze stanąłby w mej obronie... Bo, po śmierci Brasina, nie mam nikogo, ktoby mnie wsparł pomocą, lub radą.
Teraz, przysunęła się już całkiem blisko. Toczona jej nóżka, jakby niechcący wysunęła się z pod sukienki, aż po kolano, przepojone aromatem perfum włosy muskały twarz Korskiego, a jej rączka mocno ściskała jego ramię.
— Ależ, kobieta! — pomyślał i drgnął, niby przebiegł go po plecach tok elektryczny. Choć musi mieć koło czterdziestki, gdybym tak nie kochał Jadzi, to...
Ona, tymczasem, przekonana o swem zwycięstwie, gdyż tylu ludzi już w życiu udało jej się uwieść temi środkami, przemawiała czule dalej. W rzeczy samej, potrzebny jej był teraz koniecznie oddany pomocnik i sądziła, że łatwo zdobędzie Korskiego.
— Otóż, znalazł się pan przypadkiem na mej drodze. Wie, więcej od innych! Gdyby, pragnął pan zostać takim moim przyjacielem, nie miałabym dlań tajemnic! Aczkolwiek, różne mogą nas oczekiwać niebezpieczeństwa, przypuszczam, że stokrotnie opłaciłaby się podobna przyjaźń, tem więcej, że tu o bardzo duże sumy chodzi...
Prawie cała już opierała się o niego i była przekonana, że lada chwila porwie ją w swe ramiona, zgniecie w potężnym uścisku i zawoła, że na wszystko się zgadza.
Ale, Korski odsunął się gwałtownie i postanowił uwodzicielkę wyprowadzić z błędnego mniemania.
— Łaskawa pani! — rzekł. — W dalszym ciągu nie wiem, o co jej chodzi! Mimo, poprzedniej zapowiedzi, nie powiedziała mi pani nic nowego, natomiast nadmieniła, że pragnie posiąść oddanego przyjaciela! Ja, mam nim zostać? Hm... Gdybym znał całą prawdę, może służyłbym i nadal pomocą i radą! Lecz, nie mogę się pani poświęcić w żadnym wypadku, w tej mierze, jakby tego pani pragnęła...
Twarz ładnej kobiety poczerwieniała i odbiło się na niej wielkie rozczarowanie.
— Czemu? — wyrzuciła przytłumionym głosem, w którym zadźwięczała obrażona miłość własna. Podobna odprawa spotkała ją bodaj po raz pierwszy.
— Bo, mam narzeczoną! — twardo wymówił Korski — i jestem do niej bardzo przywiązany!
— Pan? Narzeczoną?
— W najbliższej przyszłości odbędzie się nasz ślub!
— Ach! Pojmuję... — szepnęła i zagryzła wargi. Nie wiadomo, jak dalej potoczyłaby się ta rozmowa i zapewne opuściłby Korski natychmiast mieszkanie Czukiewiczowej, znów nie zadowolniwszy swej ciekawości, gdyby wtem nie nastąpiła niespodziewana przeszkoda.
W przedpokoju, ostro, natarczywie zabrzmiał dzwonek.
Zmieszanie odbiło się na twarzy pani Marji.
— Ktoś dzwoni? — wymówiła ze zdziwieniem. — Któż taki? Nie spodziewam się nikogo...
Sama wybiegła do przedpokoju i otworzyła drzwi. Korski posłyszał odgłos przytłumionej rozmowy i wnet z powrotem w saloniku pojawiła się Czukiewiczowa.
— Musi pan zaczekać w sąsiedniej sypialni! — wyrzekła jakimś podnieconym głosem. — Zaraz się pozbędę, nieproszonego gościa! Ale, nie chcę, by on pana zauważył, lub, żeby pan, wychodząc natknął się na niego!
Szybko wskazała w kierunku przyległego pokoju. Korski, sam nie wiedząc, jak to się stało, znalazł się w sypialni Czukiewiczowej. Ona zamknęła za nim drzwi i klucz przekręciła w zamku.
— Cóż — pomyślał. — Niema wielkiego nieszczęścia, jeśli tu parę minut zaczekam! Lecz, pocóż zamyka mnie, niczem więźnia!
Ale rozmowa, która wedle zapowiedzi Czukiewiczowej, miała trwać tylko kilka minut, przedłużała się ponad miarę. Zdążył już obejrzeć Korski bogate urządzenie sypialni — i olbrzymie zasłane koronkami łoże, na którem śmiało pomieścić się mogły ze trzy osoby, i wspaniałą tualetę, uginającą się pod nieskończoną ilością oprawnych w złoto i srebro flakonów, i nieco wyuzdanej treści obrazy, zdobiące jedwabiem obite ściany — nikt się nie zjawiał aby uwolnić go z zamknięcia.
Natomiast, z sąsiedniego saloniku, dobiegały coraz bardziej podniecone głosy. Słychać było gniewne wykrzykniki Czukiewiczowej i nie mniej gwałtowne odpowiedzi męskie.
— Najwyraźniej spiera się z jakimś mężczyzną! — pomyślał i zbliżył się do drzwi. — O co im chodzi?
Ledwie, jednak stanął przy drzwiach, pobladł. Z sąsiedniego pokoju doleciało ostre zdanie.
— Więc, tam, w sypialni ukryłaś swego kochanka! Więc, dlatego przedemną urządzasz te komedje!
— Dobryś! — przestraszył się nie na żarty. — Tego jeszcze brakło, by jakiś zazdrosny amant przyjął mnie za kochanka Czukiewiczowej. A będzie święcie przekonany o tem, gdy mnie zastanie w jej sypialni! Znowu, idjotycznie, wpadłem w kabałę!
Nadsłuchiwał.
Nie ulegało najlżejszej wątpliwości. Mężczyzna, pragnął otworzyć sypialnię, a Czukiewiczowa zagradzała mu drogę, powtarzając z rozdrażnieniem:
— Nie wejdziesz! Jak śmiesz? — Jakiem, prawem?
Musiał on ją odepchnąć, bo wnet zgrzytnął klucz. Mocna dłoń szarpnęła drzwi, a na progu ukazała się czyjaś wysoka postać.
— Ach! — prawie jednocześnie wyrwał się okrzyk z piersi obu mężczyzn.
Przed Korskim stał Ralf Moren.
Nic nie wiedząc o śmierci Brasina, przybył on do Czukiewiczowej po „nową zapomogę“ pieniężną, a spostrzegłszy, iż zamknęła ona kogoś w swej sypialni, postanowił on tam, siłą się dostać, aby tem lepiej móc szantażować, sądząc, że ukryła ona kogoś, komu bardzo na dyskrecji musi zależeć.
— Pan?
Mierzył teraz Korskiego nie mniej zdziwionym wzrokiem, niźli ten spozierał na niego. Tymczasem Czukiewiczowa, wołała.
— Co za podłość! Co za łotrostwo! Nie, to przechodzi wszelkie granice!
Korski wybełkotał.
— Zdaje się... pan Moren! Brat pani Dordonowej.
Ale, sprytny Ralf, wnet ogarnął sytuację. W obecnej chwili, obchodziło go mało, skąd i w jaki sposób Korski tu się znalazł i czy jest, istotnie, kochankiem Czukiewiczowej. Nadarzała się znakomita sposobność utrącenia jednego z najniebezpieczniejszych wrogów i postanowił ją, bezzwłocznie, wykorzystać.
— Tak, to ja, w rzeczy samej! — wyrzekł, mrużąc ironicznie oczy — i miałem zaszczyt parę dni temu poznać pana! Co prawda, nie chował się pan wtedy w niewieściej sypialni i udawał strasznie cnotliwego człowieka!
Korski też zrozumiał dokąd tamten zmierza i zaczerwienił się, zmieszany.
— Nie mam pojęcia — bąkał — jaki stosunek łączy pana z panią Marją, to jest chciałem powiedzieć... panią Czukiewiczową. Widocznie, bardzo zażyły, skoro tu wdarł się pan siłą! Ale, daje najświętsze słowo honoru, że znalazłem się tu przypadkiem...
Przerwała mu Czukiewiczowa. Choć niepojętem dla niej było, skąd Korski mógł znać Ralfa, drżała nadal z gniewu i oburzenia.
— Żaden stosunek mnie z tym łobuzem nie łączy! — z jej piersi wyrwał się okrzyk gwałtowny. — To, na co dzisiaj sobie pozwolił, jest szczytem bezczelności! Urządził, jedną ze swych ulubionych sztuczek! Proszę, natychmiast wynosić się za drzwi — wskazała Ralfowi drogę do wyjścia, — gdyż inaczej zawołam dozorcę!
Ale, Moren tak czuł swą przewagę, że tylko uśmiechnął się lekko.
— Zaraz, stąd odejdę! — odrzekł spokojnie. — Mam, jednak wrażenie, kochana Mary, że kiedyś mocno pożałujesz swych słów! — rzucił pogróżkę. — Odejdę, ale wprzód powiem parę słów panu Korskiemu!
— Mianowicie? — zagadnął.
Moren podszedł do niego i wycedził powoli.
— Kto głosi tak „cnotliwe“ zasady, jak pan, nie powinien się pakować w podobne sytuacje! A skoro, wówczas groził nam pan rewelacjami, ja dzisiaj ostrzegę przed nim kogo należy!
— Kogo?
— Pańską narzeczoną! Pannę Jadwigę Dulembiankę!
— Ale, niechże pan pozwoli mi się wytłomaczyć! — zawołał Korski, czując, iż raptowna fala gniewu zalewa mu pierś.
— Zbyteczne tu są tłomaczenia!
— Więc, rację miała pani Czukiewiczowa! — syknął. — Szantaż?
— Nie! Spełnię tylko mój obowiązek! Kto odgrywa rolę czułego narzeczonego nie powinien składać wizyt kochankom!
Jeszcze chwila, a Korski rzuciłby się naprzód i wypoliczkowałby czelnego łobuza. Lecz, ten przewidując, że niemiło, może się dlań skończyć ta cała scena, zdobywszy cenne dane, jakie pragnął zdobyć, przybrał minę pełną godności i pośpiesznie opuścił mieszkanie, rzucając na odchodnem aroganckie słowa:
— Żegnam dobraną parę... i życzę powodzenia!
Skoro, za Morenem zatrzasnęły się drzwi, Korski pochwycił się za głowę.
— Pani! — wykrzyknął, zwracając się do Czukiewiczowej. — Co narobiła mi pani, zamykając mnie, w swej sypialni! Toć ten łotr, napewno pobiegnie do mojej narzeczonej, lub jej ojca, dyrektora Dulemby i djabli wiedzą, w jaki sposób przedstawi ten niewinny szczegół! Jadzia, może mu nie uwierzy, ale dyrektor...
Czukiewiczowa była obecnie również silnie zmieszana.
— Naprawdę, drogi panie Korski! — jęła tłumaczyć. — Chciałam zrobić tylko dobrze! Jest to szantażysta, który mnie nachodzi od dłuższego czasu i dla tego, właśnie, pragnęłam ukryć pana, aby nie zobaczył go! Nie sądziłam nigdy, że posunie się on do podobnego zuchwalstwa! Lecz, cóż pana łączy z tym Morenem! W jaki sposób, ten nikczemny człowiek ma dostęp do pańskiej narzeczonej?
Korski pośpiesznie wyjaśnił.
— Ojciec mojej narzeczonej, dyrektor Dulemba, oszalał na starość! Pragnie poślubić niejaką Martę Dordonową! Oddawna przypuszczaliśmy z Jadzią, że jest to zła i przewrotna kobieta, która poluje na majątek dyrektora! Wydawało mi się, przed kilku dniami, że zdobyłem przekonywujące dowody, iż ten właśnie Ralf Moren utrzymuje z nią bliższe miłosne stosunki! Zagroziłem jej temi rewelacjami, a wtedy pokazało się, iż szantażysta przeklęty jest nie jej kochankiem a bratem! Poniosłem kompletną porażkę, a on zachce mi się obecnie za to w najzłośliwszej formie odwdzięczyć.
Czukiewiczowa roześmiała się głośno.
— Ależ on nigdy nie miał siostry!
— Nie miał siostry? — powtórzył Korski a serce mu drgnęło radosną otuchą. — Co pani mówi? Błagam, skoro pani go zna, niechaj mi o nim udzieli bliższych informacyj! Muszę się przed nim zabezpieczyć! A z jakim gustem zdemaskowałbym łotra!
Czukiewiczową nurtowała złość. Jęła pośpiesznie wyrzucać szczegóły ze siebie, choć wielu rzeczy jej powiedzieć nie było wolno.
— Przedewszystkiem nie nazywa się on wcale Ralf Moren, a był zwyczajnym czeladnikiem ślusarskim i prawdziwe jego nazwisko brzmi Antoni Grzela. Pracował później jako pikolak w jakiejś restauracji, nabrał tam ogłady a dzięki szczęśliwej powierzchowności, gdyż jest przystojny, został fortancerzem! Wtedy to, przybrał pseudonim Morena, pod którym występuje. Ale karjera „artystyczna“ trwała krótko. Tak naciągał, szantażował i okradał panie, które miały nieostrożność z nim się wdać, że wyrzucono go ze wszystkich dancingów. Więcej jeszcze! Na skutek jakiejś bardzo cuchnącej sprawy, musiał przed dwoma laty uciekać z Warszawy zagranicę, skąd niedawno powrócił.
— Ach, tak! — mruknął. — Więc taka jest karjera, świetnego pana Ralfa!
— Nie miał on nigdy siostry — mówiła dalej w podnieceniu Czukiewiczowa — i napewno, nie jest nią Dordonowa. O tej osobie, też coś nie coś słyszałam! Jest to bardzo niebezpieczna awanturnica, która dotychczas grasowała w Rumunji, gdzie, prawdopodobnie, rzekomy Moren się zwąchał z nią! Nie ulega najlżejszej wątpliwości, że udając rodzeństwo, szykują oni łotrowski zamach, na pańskiego przyszłego teścia, owego dyrektora Dulembę!
Korski, z uciechy, aż podskoczył na swem miejscu.
— Pani Marjo! — zawołał, zwracając się do niej po raz pierwszy poufale. — Nie żałuję, że zniosłem tyle przez nią przykrości! Toć, pani, swemi rewelacjami, ratuje wprost nam życie! Czy wolno, natychmiast, te wszystkie szczegóły powtórzyć dyrektorowi Dulembie?
— Po to je panu i opowiedziałam! — odrzekła, blednąc nieco. — Najwyższy czas skończyć z tym fałszywym Ralfem Morenem!
Obecnie Korski nie chciał zwlekać dłużej. Ledwie ucałowawszy, na pożegnanie rączkę pięknej pani, jak oszalały wybiegł z jej mieszkania.
Wskoczył do pierwszej przejeżdżającej taksówki — i popędził w Aleje Ujazdowskie do Dulembów.
Ale, gdy przybył, już było zapóźno.
Moren zdążył go wyprzedzić.
Wyprzedził go o kilkanaście minut. I on, wprost od Czukiewiczowej, udał się do apartamentu dyrektora. Gdyby zastał tylko pannę Jadzię w domu, byłoby pół biedy i nie wiadomo, jak przyjęłaby ona jego „rewelacje“.
Ale, na nieszczęście, Dulemba znajdował się w domu. Dordonówna, zdążyła już parę dni temu przedstawić mu Ralfa, oczywiście, jako swego brata, a sprytny szantażysta, człowiek, który nie wahał się nigdy przed niczem, nawet przed skrytobójczym strzałem do swego przyjaciela Zawiślaka, zdążył się już wkraść w łaski dyrektora.
Dulemba zaś, który w gruncie, niecierpiał Korskiego i jemu przypisywał wszystkie intrygi, skierowane przeciw ukochanej Marcie, ucieszył się niezwykle z wieści, że Korski odwiedza potajemnie dawne kochanki i postanowił to wykorzystać, nie oszczędzając, bynajmniej, Jadzi.
To też, z miną pełną zadowolenia, wysłuchał niespodzianej „relacji“ Ralfa, a jego opowieści wtórował pomrukami:
— Tak! tak! Dobry, chłopczyk! Udał się! Doskonale umie się maskować! Mam nadzieję, że mojej córce nareszcie otworzą się oczy... Prawdziwie wdzięczny panu jestem, panie Moren...
Nie zwlekając, pobiegł do pokoju panny Jadwigi.
— Jadzieczko, pozwól do mnie, na chwilę...
A gdy panna Jadzia, pojawiła się u niego w gabinecie, mierząc zdziwionym wzrokiem postać nieznanego jej z widzenia Morena, jął pospiesznie tłomaczyć.
— Przedstawiam ci, pana Ralfa Morena, brata mojej narzeczonej, pani Marty...
Ledwie skinęła główką, posłyszawszy kim jest znajdujący się u ojca mężczyzna, a na jej twarzyczce zarysował się wyraz niechęci. On, tymczasem ukłonił się Jadzi nisko.
— A, pan? — bąknęła, niezbyt uprzejmie, nie wyciągając na powitanie doń ręki.
Dyrektor dalej wyjaśniał.
— Przybył do mnie tu, pan Moren, w pewnej sprawie, która i ciebie zainteresuje! Otóż, twój najdroższy Stach, przepraszam, chciałem powiedzieć, pan Stanisław Korski, który stale usiłował wytworzyć fermenty, pomiędzy mną a Martą, a jednocześnie obrzucał ją i tu obecnego, pana Morena, kalumnjami, sam zachowuje się dość dziwnie.
— Co zrobił? — zapytała z lekkim przekąsem.
— Zastał go, pan Moren, przed chwilą, w mieszkaniu niejakiej Czukiewiczowej, osoby, cieszącej się podobno, bardzo niewyraźną reputacją...
— Cóż z tego? — odrzekła, spokojnie, przypominając sobie, opowiedzianą jej przez Korskiego tajemniczą historję o Czukiewiczowej i Brasinie. — Zapewne, miał do niej jakiś interes.
— Znajdował się w jej sypialni!
— Niemożebne!
Policzki panny Jadzi raptownie poczerwieniały. Jak można już było spostrzec z paru poprzednich jej gwałtownych scen z ojcem, posiadała ona bardzo porywczy charakter. A również, kochając Korskiego pierwszą swą miłością, była o niego mocno zazdrosna. Niespodziewana to wiadomość, uderzyła ją, niczem sztylet w serce, ale jeszcze nie chciała jej wierzyć.
— W sypialni? Kłamstwo!
Moren, uznał za stosowne się wmięszać.
— Tam ukrywał się pan Korski, a nawet prosił mnie — zełgał bezczelnie — abym nikomu nie powtarzał o tym fakcie, panią zapewne, mając na myśli. Może i zachowałbym tę małą przygodkę miłosną, pana Korskiego, w tajemnicy, gdyby nie jego poprzednie intrygi i insynuacje.
Nie wiadomo, co na to odpowiedziałaby Jadzia, bo poryw zazdrości, hamowało podejrzenie, iż Moren umyślnie przesadza. Ale, w tejże chwili w przedpokoju zabrzmiał niecierpliwy dzwonek, a po upływie kilku sekund, do gabinetu wpadł spocony i zadyszany Korski, we własnej osobie.
— Oto, Stach! — wykrzyknęła ucieszona. — Najlepiej, on tą tajemniczą historję nam wyjaśni!
Korski powiódł wzrokiem, po znajdujących się w gabinecie osobach i zauważył ich miny. Nie zdziwiło go to bynajmniej, bo odrazu przypuszczał, że Moren, prosto od Czukiewiczowej, pobiegnie ze swemi rewelacjami do dyrektora Dulemby.
Zdążył pan tu się znaleźć! — wymówił, mierząc Morena, wzgardliwym wzrokiem.
Dulemba szybko wyrzekł:
— Pan Moren, który jako brat pani Marty, częściowo należy do naszej rodziny, zdążył nam już opowiedzieć o pańskiem dość dziwnem postępowaniu! Podobno, zastał go w sypialni, niejakiej Czukiewiczowej, osoby, o mocno nadszarpanej opinji! Zaiste...
Korski szybko przerwał, chcąc jaknajprędzej wyjaśnić sytuację.
— Czy pani Czukiewiczowa ma zaszarganą opinję, niewiem, bo znalazłem się u niej w pewnej sprawie, o której dobrze jest nawet poinformowana Jadzia! Przybył do niej niespodzianie, ten pan — wskazał na Morena — a ponieważ uważa go ona za niebieskiego ptaka i szantażystę, schowała mnie do swej sypialni, chcąc uchronić od zetknięcia z nim. Rzekomy, pan Moren, zauważywszy, iż pani Czukiewiczowa ukryła kogoś, dostał się tam przemocą i obecnie, gwoli podłej intrygi, wykorzystuje sytuację! Oto, faktyczny stan rzeczy, a teraz?
Ralf, słysząc te słowa, nawet nie drgnął. Natomiast Dulemba, zawołał porywczo:
— Prosiłbym pana, panie Korski, miarkować się w wyrażeniach! Niezbyt to szlachetnie, przytaczać na swe usprawiedliwienie, zręcznie ukutą bajeczkę, ale i człowieka, który przez uczciwość mnie o panu ostrzega, obrzucać stekiem wymysłów! Obraża pan mego gościa! Jakiem prawem, nazwał pan, pana Morena, niebieskim ptakiem i szantażystą, a nawet jego nazwisko podał w wątpliwość?
Korski wytrzymał gniewny wzrok dyrektora.
— Bo dzięki właśnie, pani Czukiewiczowej — odrzekł — zebrałem o tym jegomościu dobre informacje! To ja, przychodzę, aby go zdemaskować!
Twarz Jadzi zmieniła nagle wyraz i zajaśniało na niej, coś w rodzaju uśmiechu. Natomiast, Dulemba, skrzywiwszy się, powtórzył:
— Pan?
— Tak! — wyrzucał teraz gorączkowo z siebie posiadane informacje. — Ten pan, nigdy nie nazywał się Morenem, a prawdziwe jego nazwisko brzmi: Antoni Grzela. Był on najprzód czeladnikiem w jakimś warsztacie, później pikolakiem w restauracji, a następnie zawodowym tancerzem. Jego przeszłość jest pełna ciemnych sprawek, a nawet przed dłonią sprawiedliwości, musiał uciekać zagranicę. W Rumunji, napotkał on zacną panią Martę Dordonową — podkreślił z przekąsem — z którą wszedł w zażyłą przyjaźń, lecz nigdy nie był jej bratem! Tak jest, panie dyrektorze! Posądzenia, jakie żywiłem przeciwko tej parze oddawna, znalazły całkowite potwierdzenie!
Dulemba nagle zbladł i widocznie zatrzęsły mu się ręce.
— Co pan, na to, panie Moren? — wyrzucił głucho.
Łotr, nadal stał uśmiechnięty i zdawało się, że zarówno wymysły, jak i kompromitujące go słowa Korskiego, nie czynią na nim najlżejszego wrażenia. Postąpił kilka kroków, w kierunku dyrektora, który siedział za biurkiem i spokojnie oświadczył:
— Pan Korski, w swej wściekłości, obrzuca mnie potokiem obelg i gołosłownych insynuacji! Ja, z mej strony, składam pisemne dowody! Oto, najlepsza odpowiedź!
Sięgnął powoli i pewnie do kieszeni, wyjął z tamtąd jakieś dokumenty, rozprostował je i złożył przed dyrektorem.
— Służę! Może te metryki przetną, nareszcie, wszystkie kłamstwa, pana Karskiego! Z nich łatwo można się przekonać, czy Marta jest, czy też nie jest moją siostrą!
Dulemba pospiesznie pochwycił papiery i począł je odczytywać. Jadzia, nie mogąc pohamować swej niecierpliwości, podbiegła do ojca i pochyliwszy mu się przez ramię, wpiła się wzrokiem w papiery. Tylko Korski, pozostał na miejscu, osłupiały ze zdziwienia.
Moren tymczasem, uważał za stosowne dodać:
— W rzeczy samej, zarówno moje, jak i siostry nazwisko brzmi Grzela! Pochodzimy z ubogiej, robotniczej rodziny i wcale nie zamierzamy tego ukrywać! Marta wyszła za mąż za inżyniera Dordona, który zmarł przed paru laty, wobec czego obecnie zwie się Dordonową, ja zaś poświęciwszy się artystycznej karjerze, przybrałem pseudonim Ralfa Morena! Oto, prawda! Co zaś się tyczy reszty kalumnji pana Korskiego, o mojej ciemnej przeszłości i siostry, to nie warte są one odpowiedzi, a z dokumentu, który przedstawiłem, najlepiej wynika, jak pan Korski stale kłamie!
Westchnienie ulgi wyrwało się z piersi Dulemby. Wyciągnął papiery w stronę Korskiego.
— Proszę! Zechce pan przejrzeć!
Pochwycił je drżącemi dłońmi i uważnie odczytywał słowo po słowie. Wynikało z nich całkowite potwierdzenie oświadczenia Morena. On i Marta byli rodzeństwem. Raz jeszcze zerknął na metryki. Pieczęcie i podpisy znajdowały się w jaknajlepszym porządku. Więc, w błąd wprowadziła go Czukiewiczowa?
— Hm... — mruknął, nie wiedząc, co powiedzieć.
Ralf, z nieukrywanym triumfem, spozierał na przygnębienie swego wroga. Oddawna oczekiwał on na tę chwilę i nie zawiodły go papiery, dostarczone przez Tasiemeczkę. „Profesor“ artystycznie spełnił swe zadanie i Moren nie żałował obecnie, wydanych na to trzech tysięcy. Z nich, wyłożył on tysiąc, wyszantażowany od Czukiewiczowej, dwa pozostałe, ze swych „oszczędności“, Dordonowa. Lecz, „metryki“ warte były tego.
— Cóż pan na to? — groźnie wymówił Dulemba, podczas gdy Korski nadal wpijał się wzrokiem w dokumenty, wprost nie wierząc własnym oczom.
— Nic nie pojmuję! — wybąkał.
Dulemba zmarszczył czoło.
— Ale, ja zato znakomicie wszystko pojąłem! — rzekł podniesionym głosem, uderzając mocno dłonią o blat biurka — Zrozumiałem, do czego zmierza pański system, polegający na obrzucaniu bliskich mi ludzi stekiem oszczerstw i kalumnji! Niestety, zawiodła pana ta gra, oraz cenne „rewelacje“ owej pani Czukiewiczowej! Nie zrazi mnie wiadomość, że panieńskie nazwisko mojej narzeczonej brzmi Grzelakówna, lub, że przyszły mój szwagier przybrał pseudonim Morena! Co zaś, pana się tyczy...
— Mnie? — powtórzył Korski blednąc, gdyż czuł, że ton dyrektora nie wróży nic dobrego.
— To — dokończył Dulemba — moja córka postąpi, jak zechce, bo nie mam prawa narzucać Jadzi mej woli! Lecz, ja nigdy nie uznam pana za zięcia!
Nowe, mocne uderzenie pięści w stół podkreśliło te słowa.
Panna Jadzia to czerwieniała, to bladła, a Ralf spozierał drwiąco na swego przeciwnika.
Korski jeszcze usiłował się usprawiedliwić.
— Panie dyrektorze! Proszę zrozumieć, że kierowały mną jaknajlepsze pobudki! Może, istotnie, zostałem wprowadzony w błąd...
Słowa ostre, niczem cios szabli, przerwały dalsze wyjaśnienia.
— Panie Korski! Skończyłem! Opuści pan, natychmiast mój gabinet!
Nie chcąc rozdrażniać bardziej Dulemby, skłonił się i wyszedł. Czuł się teraz, niczem skarcony żak a ze wstydu płonęły mu policzki. Zdala dobiegał teraz śmiech Morena i jakieś obraźliwe słowa...
Wyszedł z gabinetu, lecz zatrzymał się w przedpokoju. Liczył, że Jadzia za nim wybiegnie, rzuci kilka słów pociechy i wobec niezwykle zaognionej domowej sytuacji, oświadczy, co dalej należy przedsięwziąć.
Nie zawiodły go oczekiwania. Rozległy się lekkie pośpieszne kroki i rychło panna Jadzia, znalazła się przy nim.
— Też, licho nadało... — począł, chcąc mówić o swym niefortunnym występie, lecz wnet drgnął i urwał.
Oczy narzeczonej spoglądały nań dziwnie. Nie przebijało się w tym wzroku ani współczucie, ani gniew, z powodu poniesionej porażki. Przeciwnie, jakaś pogarda dla Korskiego a grymas niesmaku krzywił jej usta.
— Jadziu! Czemu patrzysz tak na mnie!
Odrzekła, z ledwie tłumionem rozdrażnieniem.
— Nie wiń licha, gdy sam jesteś wszystkiemu winien! Bo i mnie, mocno podejrzane wydaje się twoje postępowanie!
— Jadziu! Co to znaczy!
Gdyby Korski był udowodnił wszystkie swe zarzuty, wysunięte przeciw Morenowi, panna Dulembianka, na pozornie dziwne szczegóły jego wizyty u Czukiewiczowej, nie zwróciłaby uwagi. Lecz Korski, nie tylko nic nie udowodnił, a się skompromitował. Wobec tego, cała historja nabierała w jej oczach odmiennego oświetlenia i nie mogła ona dłużej pohamować swej zazdrości.
— To znaczy — powtórzyła — że nie możesz temu zaprzeczyć, iż znajdowałeś się ukryty w kobiecej sypialni! Wogóle, zaczynam przypuszczać, że okłamujesz mnie bezczelnie.
— Okłamuję?
— Przed kilku dniami, nie przybyłeś do mnie całkiem wieczorem, a natomiast opowiedziałeś mi zręczną bajeczkę o tym jakimś napadzie, Czukiewiczowej i Brasinie. Dziwna rzecz, że do tej pory o tych faktach, w pismach nie było wzmianki.
— Ależ, pozwól...
— Nie, ty pozwól dokończyć! Jesteś literatem i masz bujną fantazję, a chcąc odwiedzać dawne kochanki, mnie pleciesz różne brednie, wyssane z kryminalnych romansów! Umieść to w swoich powieściach!
— Jadziu! Jak możesz.
— Nie mogę ci uwierzyć! Bo, dziś znowu wybrałeś się do tej wstrętnej Czukiewiczowej, w tajemnicy przedemną, nic mi nie wspominając, że zamierzasz ją odwiedzić! I gdyby nie przypadkowe zetknięcie się z Morenem, nic nie wiedziałabym o „ślicznej“ wizycie! Skoro ją tak kochasz i wciąż do niej latasz, biegaj i nadal, ale mnie pozostaw w spokoju!
— Błagam cię! Pozwól mi się wytłumaczyć! Toć, doprawdy wszystko sprzysięgło się na mnie! — zawołał, usiłując pochwycić jej rączkę.
Lecz, ona wyrwała mu rękę i gniewnie zaiskrzyły się jej oczy.
— Nie powiem ci tego, coś posłyszał od ojca! — z jej piersi wyrwały się gwałtowne wyrazy. — Ale dobrze się jeszcze namyślę, zanim zdecyduję się wyjść za ciebie zamąż!
— Jadziu! — wykrzyknął z rozpaczą.
Ale ona wybuchnęła niespodziewanie płaczem i wybiegła do swego pokoju. Podążył za nią, lecz ta próba pogodzenia się z narzeczoną pozostała bezowocna. Bo, panna zamknęła się na klucz i mimo natarczywych stukań Korskiego nie chciała drzwi otworzyć, a nawet nie odzywała się ani słówkiem.
— Czy ja oszalałem, czy też ona? — pomyślał z pasją i nie mogąc uczynić inaczej, opuścił mieszkanie Dulembów.
Jak nieprzytomny, pędził ulicą, na oślep, przed siebie, roztrącając przechodniów. Dopiero, gdy przebył kilkaset kroków, nieco ochłonął i przystanął.
— Jadzia uspokoi się i sama zrozumie, jak postąpiła ze mną niesprawiedliwie! — starał się pocieszyć w duchu. — Ależ, ładnie urządziła mnie, ta Czukiewiczowa!
Nagle w jego głowie zrodził się nowy plan.
Skoro Czukiewiczowa swemi informacjami, naraziła go na takie przykrości, ona jedna może wytłomaczyć, znając dobrze Morena, co znaczy ta historja z metrykami i ona jedna może udobruchać Jadzię. Nawet, gdyby siłą miał ją sprowadzić do narzeczonej, by osobiście wyjaśniła niedorzeczne nieporozumienie.
Nie namyślając się długo, zawrócił w kierunku Kredytowej, niepomny, że każda wizyta u Czukiewiczowej kończyła się dlań fatalnie.
Zapadał już mrok, a na ulicach zapalano latarnie, gdy po marmurowych schodach, wbiegł na pierwsze piętro wytwornej kamienicy. Otworzyła mu pokojówka a Czukiewiczowa, znajdowała się w domu. Mało nie obalił służącej, tak raptownie wpadł do mieszkania i pospiesznie zrzuciwszy w przedpokoju palto, znalazł się w saloniku.
Siedziała tam Czukiewiczowa, jakaś blada i zmieniona, lecz on w swem podnieceniu, nie zwrócił na to uwagi.
— Przybywam, w niezwykle ważnej sprawie! — zawołał od progu.
Podniosła się z miejsca, jakby wcale niezdziwiona jego obecnością. Widocznie, pod wpływem silnego wzruszenia, zapomniała o poprzedniej rozmowie i o tem, że tylko na skutek tej rozmowy, Korski do niej przybywa.
— Panie! — wyszeptała, chwytając go mocno za rękę. — Czy nie zauważył pan na schodach podejrzanych ludzi?
— Nie! — odrzekł, zdumiony.
— A jednak — wymówiła — ci bandyci się tu kręcą! Nie zawodzą mnie nigdy moje przeczucia! Czuję, że zawisło nademną groźne niebezpieczeństwo i że dziś jeszcze, coś strasznego stać się musi!
Ale Korski nie przejął się temi słowami zbytnio. Posyłał on do djabła obecnie w duchu i Brasina i wszystkie tajemnicze historje. Obchodziła go Jadzia i niedawno przeżyta scena.
— Stała się rzecz straszna! — jął opowiadać o przebiegu niemiłej sceny w gabinecie dyrektora Dulemby. — Z całą dobrą wiarą powtórzyłem informacje, otrzymane od pani, a tymczasem ten Moren posiadał metryki, z których wynikało, że Marta jest jego siostrą! Cóż to, wszystko, znaczy?
Teraz, dopiero jakby oprzytomniała, przypominając sobie przebieg poprzedniej rozmowy.
— Przedstawił metryki? Marta jego siostrą? Nic nie pojmuję!
— Metryki obejrzałem starannie! Posiadały należyte pieczęcie i podpisy! Trudno zarzucić mu fałszerstwo! Przegraliśmy kampanję na całej linji!
Zmarszczka zarysowała się na jej czole.
— Czyżby — rzekła, po chwili zastanowienia — ukrywał przedtem istnienie siostry? Lecz, przecież, ta Dordonowa jest międzynarodową awanturnicą! Nic, nie rozumiem, ale przeczuwam, że znów kryje się tu jakieś arcysprytne szelmostwo! Ale, niestety, ma pan rację! On, tymczasem, jest górą! I zechce, się mścić! A dyrektora niewiele nawet wzruszy ciemna przeszłość Morena! W jednym tylko wypadku znienawidziłby go, gdybyśmy udowodnili, że Marta wraz z Ralfem oszukiwali Dulembę!
Wszystkie te rzeczy, wiedział Korski doskonale i bez Czukiewiczowej.
— Wyszedłem na intryganta i kłamcę — wołał w podnieceniu. — Moja narzeczona, panna Jadzia przypuszcza niesłusznie, że bliski stosunek mnie łączy z panią! Doszło już do tego, że mi zarzuciła, iż historja z Brasinem i cała moja przygoda, są tylko zmyśloną bajeczką!
— Taka zazdrosna! — zauważyła, zerknąwszy nań dziwnie.
— Widocznie! Pani Marjo! Niechaj mnie pani ratuje! Pani jedna może wyjaśnić te idjotyczne nieporozumienia! Proszę więc, usilnie! Niechaj, pani, sama rozmówi się z Jadzią i wszystko jej wytłumaczy!
Znów padło z jej oczów nieokreślone spojrzenie.
— Dobrze! — rzekła, powstając z miejsca. — Naraziłam pana niechcący na znaczne przykrości i moją rzeczą jest je usunąć! Natychmiast, zatelefonuję do panny Dulembianki. Jaki jest, jej numer?
A gdy wymienił go, wyszła do przedpokoju, gdzie znajdował się, zawieszony na ścianie, telefoniczny aparat, Korski zaś pozostał w salonie.
Lecz próżno nastawiała pani Marja automatyczne cyfry — aparat milczał, jak zaklęty.
— Zepsuty? — przebiegło w jej myślach. — Kiedyż zdążył się popsuć, wszak rozmawiałam niedawno!
W tejże chwili, u wejścia, rozległ się dzwonek.
— Któż to taki? — zdziwiła się. — Otworzyć, czy nie otwierać! A nuż, nowa niemiła niespodzianka?
Lecz, przemogła ciekawość. Rozwarła drzwi — i natychmiast odskoczyła z okrzykiem przerażenia.
— Boże!
Do przedpokoju wślizgnął się wysoki mężczyzna, w cyklistówce, nasuniętej na czoło i wielkich, czarnych amerykańskich okularach. Zamknął, za sobą drzwi starannie, a w jego ręku zabłysł browning.
— Acha! — zasyczał. — Zastaliśmy panią Czukiewiczową! Tem krótsza będzie rozprawa!
Pragnęła wyrzucić ze swej piersi wołanie o ratunek, ale tylko bezdźwięcznie poruszały się jej wargi. Do tego stopnia sparaliżował ją przestrach.
Tamten zajadle wyszeptał:
— Oddajesz, po dobroci? Bo jeśli nie oddasz, zginiesz!
— Kiedy, jeszcze... nie... podjęłam... — ledwie wybełkotała i wnet zamilkła, spozierając na napastnika rozszerzonemi z przerażenia oczami, bo groźny browning wzniósł się do wysokości jej czoła.
— W takim razie...
Korski nie mógł dosłyszeć prowadzonej przyciszonemi głosami w przedpokoju tragicznej rozmowy, gdyż ciężkie portjery tłumiły wykrzykniki. Przeczuł raczej, że coś niedobrego się dzieje. Niby podrzucony tokiem elektrycznym, zerwał się z fotela i wybiegł z saloniku. Ujrzał straszliwą scenę. Czukiewiczową, skamieniałą z przerażenia i bladą, a tuż przed nią bandytę, z wymierzonym w jej czoło rewolwerem.
— Zbóju! — ryknął nieswoim głosem i nie zważając na wycelowaną broń, rzucił się naprzód.
Atak ten na tyle był nieoczekiwany, a napastnik nie spodziewał się, zapewne, że zastanie w mieszkaniu mężczyznę, bo udało się Korskiemu błyskawicznie, jedną ręką podbić rewolwer, a drugą pochwycić nieznajomego za gardło.
— A... a... — nieartykułowany dźwięk wydobył się z jego piersi i zachwiawszy się na nogach runął na podłogę, a wypuszczony z ręki browning, potoczył się z brzękiem po gładkiej posadzce.
Korski walczył z wściekłością. Wydawało mu się, że w powalonym przez siebie mężczyźnie, rozpoznaje owego zbira, który znęcał się nad nim w podziemiach a następnie naigrywał się na ulicy. Bił go, z całej mocy pięścią po twarzy, jakby, nietylko chcąc pomścić oparzoną nogę, ale i wszystkie dotychczasowe porażki.
— Masz, zbóju! Masz... — powtarzał, ponawiając ciosy, podczas, gdy Czukiewiczowa, przytulona do ściany, jeszcze nie mogła otrząsnąć się z przerażenia.
Lecz, tamten również pojął, że tu walka idzie nie na żarty. Pięść Korskiego spadała raz po raz a z oka i z nosa poczynała się sączyć krew. Czując, że nie poradzi sobie inaczej z silnym i wygimnastykowanym Korskim, który na dobitek gniótł go kolanami, zwinął się nagle i boleśnie ugryzł w rękę.
— Gryziesz? — zawołał Korski, mimowolnie zwalniając uścisk, ale szykując się do nowego ciosu.
Sekunda ta jednak zwłoki wystarczyła. Mężczyzna, niczem piskorz, zaiste kocim ruchem, wyślizgnął się z pod Korskiego, zerwał na nogi i z kolei, pchnął go, tak mocno, że ten zatoczył się o kilka kroków. Poczem rzucił się do ucieczki. A gdy Korski odzyskał równowagę, znajdował się już na schodach, za drzwiami.
— Ucieka! — wykrzyknął, wściekły — chwytajcie bandytę!
Ale, w tejże chwili ręka Czukiewiczowej, pochwyciła go za ramię.
— I tak go nie dogonimy! — wyszeptała. — Niechaj, lepiej ucieka! Nie chcę skandalu!
Popatrzył na nią z nieukrywanym gniewem.
— Nic nie pojmuję! — zawołał. — Zbój nastawał na pani życie, ledwie udało mi się panią obronić, a teraz pragnie go pani puścić wolno! Doprawdy, niezwykłe postępowanie!
— Kiedy... kiedy... — bąkała, daremnie szukając odpowiedzi.
— Bo — wyrzekł z pasją — nadal obawia się pani, żeby policja, która pochwyciłaby łotra, nie dotarła do wątka tej całej historji! Przecież, te wszystkie napaści łączą się w jedną całość! Woli pani być narażona na niebezpieczeństwa, niźli zwierzyć się władzom!
Kilka sekund milczała, poczem wyrzekła z nagłem postanowieniem:
— Daję panu słowo, że jutro złożę oficjalną skargę! Dziwi się pan, że jutro? Pragnę, do tego czasu jeszcze pewne rzeczy załatwić! Również, jutro i panu szczerze wszystko opowiem. A ponieważ, doskonale jest mi wiadome, kto organizuje te ciągłe na mnie zasadzki, a nawet domyślam się kim był napastnik, nie gra to żadnej roli, czy dziś, czy jutro ujawnię jego nazwisko!
Wzruszył ramionami, niezbyt przekonany tem rozumowaniem. A ponieważ, rozmowa z Czukiewiczową, drażniła go coraz bardziej, wykonał ruch, jakgdyby zamierzając pożegnać się i odejść.
— Nie! — zawołała, spostrzegłszy to. — Pan pozostanie! Umarłabym z lęku teraz, sama w mieszkaniu! Bo, nawet pokojówka wyszła, a ci bandyci, chcąc bezkarnie dokonać napaści, uszkodzili telefoniczne druty!
Rad, nie rad, musiał pozostać. Choć był na nią porządnie zły, trochę żal mu było jej, a również nie chciał z nią ostatecznie się pokłócić przez wzgląd na Jadzię. Powrócił więc, do saloniku i przesiedział tam, z dobrą godzinę prawie w milczeniu, paląc papierosa za papierosem. Nie przerywała tej ciszy Czukiewiczowa, głęboko nad czemś zamyślona i coś rozważając w duchu.
Dopiero, gdy powróciła pokojówka, odzyskał swą wolność i pospiesznie opuścił mieszkanie, przódy otrzymawszy od Czukiewiczowej uroczyste zapewnienie, że jutro z samego rana porozumie się i wszystko wyjaśni pannie Dulembiance.
— Uf! — westchnął, znalazłszy się na ulicy.
Była godzina dziesiąta wieczór. Już miał ruszyć z miejsca, aby się udać w stronę swego domu, gdy wtem ktoś wyłonił się z sąsiedniej bramy, podszedł doń szybko i pochwycił go za ramię.
— Ty? — zawołał ze zdumieniem.
Poznał Jadzię Dulembiankę. Była widocznie zmieniona i blada i musiała nań oczekiwać od dłuższego czasu.
— Więc teraz dopiero, wychodzisz od swej kochanki? — syknęła z gniewem. — Natychmiast, po scenie u nas, pobiegłeś do niej?
Zrozumiał, w jak ciężkiej sytuacji znów się znalazł, znając zazdrość Jadzi.
— Posłuchaj... — począł, myśląc z obawą, co nastąpi, jeśli ona, jak poprzednio w porywie uniesienia, nieda mu ani dojść do słowa, ani się wytłomaczyć.
W rzeczy samej, przerwała.
— Chciałam się przekonać, co robisz? Miałam wyrzuty sumienia, że może posądzałam cię niesłusznie i postąpiłam z tobą niesprawiedliwie! Skoro tylko ochłonęłam nieco, telefonowałam, raz za razem do ciebie! Telefon, milczał, oczywiście, jak zaklęty! Wtedy, w mojej główce zrodziła się myśl... A nuż, kochany Stasieczek, który udawał takie oburzenie i wykłamywał się ślicznie, pobiegł do Czukiewiczowej? Pobiegł, żeby wstrętnej babie oświadczyć, iż ją tylko kocha i ponieważ poróżnił się, ze mną, do niej należy niepodzielnie! I cóż? Przyszłam tu, aby to sprawdzić... i Stacha przyłapałam...
— Jadziu! — wyrzekł energicznie. — Poprzednio, nie pozwoliłaś mi się wytłomaczyć i stąd powstało nieporozumienie! Może teraz, zechcesz wysłuchać spokojnie, co ci powiem, a wtedy sama dojdziesz do przekonania, jak niedorzeczne są twe zarzuty!
— Słucham? — wymówiła, na pozór łagodnym tonem, lecz ktoby ją dobrze znał, odgadłby wnet, że drży w niej wewnątrz wszystko i bliską jest nowego, gwałtownego wybuchu.
— Więc — tłomaczył, usiłując daremnie ująć ją pod ramię, które odsunęła szorstko — po scenie z tobą, istotnie udałem się do pani Czukiewiczowej, aby ją uprosić, gdyż nie pozostawało innego wyjścia, aby ona porozumiała się osobiście i ci wytłomaczyła, że cię nie oszukiwałem i wszystko, coś posłyszała z mych ust jest prawdą!
— Zgodziła się?
— Naturalnie! Jutro, z rana, ma zatelefonować!
— Hm! — ironiczny uśmiech przebiegł po twarzyczce Jadzi. — Dość długo ją namawiałeś! Cztery godziny! Bo, pobiegłeś, wprost od nas o szóstej do niej, a obecnie minęła dziesiąta! Czemuż ta, pani Czukiewiczowa, skoro zamierzała postąpić uczciwie, odrazu nie zatelefonowała do mnie, a tyle czasu musiałeś ją błagać o to?
— Przeszkodził nieoczekiwany zbieg wypadków! Jacyś nieznani sprawcy popsuli druty telefoniczne, aby dokonać napadu na Czukiewiczową, w związku, zapewne, ze sprawą Brasina. Podczas, kiedy się tam znajdowałem, wdarł się do mieszkania, jakiś mężczyzna, zdaje się, jeden z tych, którzy więzili mnie w podziemiach i stoczyłem z nim ciężką walkę.
— Pochwyciliście go?
— Nie! Zdążył uciec! A wówczas, Czukiewiczowa, przerażona napaścią, jęła mnie prosić, abym przez pewien czas pozostał w mieszkaniu, bo jest wyjątkowo zdenerwowana, a służąca wyszła na miasto...
— Dałeś znać o całem zajściu policji? Władze już poszukują bandytę?
— Nie!
— Czemu?
— Nie chciała, Czukiewiczowa! — odparł nie pewnie, sam nie wiedząc, czem ten fakt wytłomaczyć. — Twierdziła, że nie chce skandalu! Ma to uczynić, jutro dopiero!
Jadzia, nagle parsknęła złym śmiechem.
— Nie chciała? — powtórzyła. — A ty, znów pleciesz, jedną ze swych ulubionych bajeczek! Tajemniczy mężczyzna, walka, napad, o którym nikt, prócz ciebie nie słyszał i o jakim, nie melduje się policji! Widzisz, że spokojnie wysłuchałam cię do końca, żeby się przekonać, jak artystycznie kłamiesz i w dalszym ciągu nie wierzę ci, ani słowa!
— Jadziu! Czukiewiczowa jutro porozumie się z tobą i całkowicie potwierdzi moją opowieść!
Ale długo tłumiony wybuch, nastąpił.
— Bo — wyrzucała z siebie podniesionym tonem wyrazy, nie zważając nawet na to, że oglądali się na nich, mijający ich przechodnie, — omówiłeś wszystko dobrze z Czukiewiczową, aby mnie nadal oszukiwać, a chcąc znaleźć usprawiedliwienie spędzenia w jej mieszkaniu szeregu godzin, wynalazłeś nową historyjkę, o tajemniczej napaści! Rozumiem, że bardzo to wygodnie, mieć narzeczoną, w którą się wmawia, że okropnie się ją kocha, a jednocześnie utrzymywać stosunki z dawną kochanką...
— Jak, możesz? Przecież, ona...
— Wszystko mi wytłomaczy? Dziękuję bardzo! I zapowiadam, z góry! Z tą przeklętą babą, ani wprost, ani telefonicznie rozmawiać nie będę i nie chcę żadnych tłomaczeń! Nie jestem naiwną gąską i nie zadowolnię się byle blagą! A to, co zobaczyłam, na własne oczy wystarcza!
— Boże! — zawołał z rozpaczą. — W życiu, nie napotkałem jeszcze nikogo, kto byłby, jak ty, równie podejrzliwy i uparty!
— A ja — krzyknęła z pasją. — Nie napotkałam człowieka, bardziej fałszywego i przewrotnego! Dlatego też, wiedz, że raz na zawsze pomiędzy nami skończone!
— Jadziu!
— Skończone! I bądź łaskaw, zapomnieć o mojej osobie. Nie narzucaj się i nie staraj mnie przekonywać, bo na nic się nie zda! Nie zobaczymy się już nigdy więcej! Żegnam, cię na zawsze!
Zanim zdążył ją powstrzymać, podbiegła do stojącej w pobliżu taksówki, wskoczyła do niej... i znikła.
A gdy patrzył w ślad za oddalającą się taksówką, wydawało mu się, że wyrwano mu serce z ciała. Niby, groźne ostrzeżenie zawisło w powietrzu, że Jadzia w porywie zazdrości i gniewu, pędzi sama do nieuchronnej zguby.

Nazajutrz, pomimo wszystko, usiłował się z nią porozumieć. Choć, czuł żal do niej za jej porywczość, pojmował, że i jego zbieg okoliczności, postawił w dwuznacznem świetle. Lecz, próżno telefonował, próżno wysłał posłańca z listem.
Telefony, albo odbierała służąca, oświadczając, że panienki w domu niema, albo też Dulemba, który poznawszy Korskiego po głosie, wprost rzucał słuchawkę, nie racząc nawet odpowiedzieć. Bilet odniósł posłaniec, nierozpieczętowany — oznajmił, że nie chciano od niego przyjąć listu.
Wtedy, Korski, zdecydował się na krok ostateczny. Pobiegł w Aleje Ujazdowskie i przed domem, w którym zamieszkiwali Dulembowie, począł czatować. Liczył na to, że z domu wyjdzie może Jadzia sama, a wówczas on zdoła ją udobruchać i przebłagać.
Ale, zawiódł się. Stał przeszło godzinę, — a Jadzia nie wychodziła. Czyż, nie opuszczała dziś, wogóle, mieszkania?
Natomiast, gdy już zamierzał odejść, ku swemu zdumieniu dojrzał niezwykłą scenę.
Z bramy, nagle wypadł dyrektor Dulemba, zaczerwieniony i wzburzony. Rzucił parę słów do dozorcy, który wychodził wraz z nim, poczem dalej pośpieszył, otarłszy się prawie po drodze o Korskiego i nie poznając go w swem podnieceniu. Dozorca sam, pozostał na ulicy, kiwając w zamyśleniu głową.
Korski, postanowił wykorzystać nieobecność Dulemby.
— Panie! — rzekł, podchodząc do dozorcy i wsuwając mu złotówkę do ręki. Czy nie mógłby pan poprosić panny Jadwigi Dulembianki, żeby zeszła, bo oczekuję na nią, na dole!
Ten, wzruszył ramionami.
— Panienki niema! Uciekła!
— Jakto, uciekła?
— Z samego rana, zabrała tylko walizeczkę i dokądciś wyjechała! Dokąd, nikt nie wie! Widział pan, jaki pan dyrektor lata rozgniewany!
Korski, zlodowaciał, lecz dalej pytał:
— Nie zostawiła, żadnej kartki, żadnego listu?
— A cóż miała zostawić! — burknął dozorca — Toć nie szukałby jej tak dyrektor...
Korski postał jeszcze kilka sekund, z opuszczoną głową, poczem odszedł, powoli...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.