Złoto i krew/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Złoto i krew |
Podtytuł | W szponach czerezwyczajki. Powieść sensacyjno-szpiegowska |
Wydawca | Bibljoteka Najciekawszych Powieści |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Panna Jadzia wstała, w rzeczy samej, tego dnia wcześnie. O szóstej rano. Chodziła po swej sypialni, namyślając się nad czemś, a wreszcie, powzięła, widocznie, postanowienie, bo wargi jej wyszeptały, z zadowoleniem:
— Tak! U niej się schowam! Tam, mnie nikt nie odnajdzie!
Pośpiesznie zapakowała najniezbędniejsze przedmioty i ubrania do małej walizeczki — i o siódmej, po cichu, na palcach, niezauważona przez nikogo z domowników, opuściła mieszkanie.
— Na Wolską! — rzuciła szoferowi adres, wsiadając do taksówki.
Po upływie, kilkunastu minut, taksówka zatrzymała się w wskazaniem miejscu, przed jedną, z kamienic, na Wolskiej, w której mieściła się mała, ale nadzwyczaj schludna kawiarenka. Mimo, wczesnej pory, była ona już otwarta, a po niewielkim pokoiku, w którym stał wąski bufet, przyozdobiony sztucznemi kwiatami i półmiskami z szeregiem ciast oraz kilka stolików, lśniących bielą obrusów — kręciła się młoda i przystojna kobieta, sprzątając i porządkując, w czem jej pomagała jakaś starsza posługaczka.
Jadzia zapłaciła szoferowi i ująwszy swą walizkę wysiadła z taksówki. Zajrzała do kawiarenki przez okno, a dostrzegłszy, że znajduje się tam owa młoda osoba, właścicielka zapewne, pośpiesznie weszła do wewnątrz.
— Czem pani mogę służyć? — zagadnęła tamta, nieco zdziwiona, że tak elegancka klijentka i o tej wczesnej porze, w jej skromne progi przybywa. — Kawa? Herbata?
— Nie poznajesz mnie, Lodziu!
— Jadzia!
— Jadzia, we własnej osobie! — poczęła się śmiać. — Przecież, od kilku dni, kiedyśmy spotkały się na ulicy, nie zmieniłam się tak bardzo!
— Ale, podobna niespodzianka! Wytworna córka, znanego bogacza, dyrektora Dulemby, o ósmej rano, moją ubogą kawiarenkę odwiedza?
— Przestań żartować! Zjawiam się do ciebie, z wielką prośbą! Ty, jedna, możesz mi dopomóc!
— Ja?
— Tak!
Panna Lodzia Klimaszewska, starsza o kilka lat od Jadzi, była jej koleżanką z pensji i mimo, znacznych różnic majątkowych i społecznych, przyjaźniły się one tam bardzo. Później, rozłączyło je życie i każda poszła własną drogą. Dulembianka stała się światową panną, a Lodzia, opuściwszy pensję wcześniej, jęła pomagać swej matce, ubogiej wdowie, w gospodarowaniu kawiarenką, jedynem ich źródłem zarobkowania. A gdy przed rokiem, umarła jej matką, sama musiała sobie dawać radę i prowadziła nadal jadłodajnię, wespół ze starą i przywiązaną do niej służącą. Z Jadzią, zupełnie przypadkowo, spotkały się przed kilku dniami na ulicy, gawędziły dość długo i dlatego, właśnie, w głowie Jadzi zrodził się pewien plan.
— Słuchaj, Lodziuchna! — poczęła prosić — Masz kawiarenkę, a przy niej małe mieszkanko! Przyjmij mnie za lokatorkę do siebie, na jakiś czas! Nie będę ci ciężarem! Zapłacę i będę pomagała we wszystkiem!
— Chcesz zamieszkać u mnie? — niezmierne zdumienie odbiło się na twarzy młodej właścicielki.
— Tak, widzisz... — poczęła, dając znaki Lodzi, że pragnie rozmówić się z nią sam na sam.
A gdy ta skinęła służącej, która wciąż wycierała mokrą ścierką drewnianą podłogę, by odeszła, Dulembianka tłumaczyła prędko...
— W domu nadal nie chcę pozostać — z ust Jadzi padały krótkie szczegóły i o jej niesnaskach z ojcem, na tle nienawistnego małżeństwa z Dordonową i o ostatecznem zerwaniu z narzeczonym — A nie chcę, również, by mnie odnalazł ojciec, lub Korski! Pragnę, zupełnie inaczej ułożyć moje życie! Więc, gdzież się podzieję? W hotelu, prędko odszukaliby mnie i niezbyt wypada nawet tam mieszkać! Aby wyjechać, nie wystarczy pieniędzy! W Warszawie ani bliższej, ani dalszej rodziny nie mam! U ciebie zaś, znakomicie się ukryję i z tobą nie będę się czuła tak obco... Nie odmawiaj, Lodziuchna! Oddasz mi olbrzymią przysługę.
Po twarzy Lodzi przebiegł dziwny cień.
— Posłuchaj, Jadziu! — odrzekła — W innych warunkach, ucieszyłabym się nawet bardzo, bo szczerze cię lubię i we dwójkę byłoby nam raźniej! Prócz tej salki, kuchni, mam jeszcze spory pokój, w którym możemy pomieścić się znakomicie i nie przeszkadzałabyś mi wcale. Ale, muszę cię uprzedzić, że niezbyt bezpieczne wybierasz sobie schronienie!
— Niezbyt, bezpieczne? — zdziwiła się Dulembianka — Nie rozumiem!
— Dzielnica, w której mieści się ta kawiarenka nie jest spokojna! Pełno tu łobuzów, terroryzujących wprost mieszkańców. Kiedy, żyła moja matka, było jeszcze pół biedy, bo miałam obronę, a jej, starej kobiety, nikt nie zaczepiał. Lecz, od chwili jej śmierci, wciąż mnie nachodzą najprzeróżniejsze draby, z propozycjami, jakich możesz się domyślić, a gdy wyrzucam ich za drzwi, grożą zemstą! Ty, jesteś młoda i przystojna. Również, narazisz się, dzięki mnie, na niemiłe napaści.
Ale Jadzia nie była bojaźliwego ducha.
— Et, Lodziuchna! — wykrzyknęła energicznie — Jeśli, tylko tę wynalazłaś przeszkodę, to mnie nie zrazi ona! Każda młoda kobieta, prowadząca, jak ty, samodzielnie przedsiębiorstwo, musi być przygotowana na głupie zaczepki! Furda! Nie lękam się podobnych zalecanek, a nawet ci się przydam! Będziemy razem przepędzały niepowołanych amantów... Co?...
— Hm... — oblicze Lodzi zasępiało się coraz bardziej — przyznałabym ci słuszność, gdyby to chodziło o zwykłych poszukiwaczy przygód miłosnych. Nie zapominaj, że jesteśmy na Woli. Gdy tu kobieta odmawia, w odpowiedzi, widzi przed sobą wyciągnięty browning, lub nóż. W najlepszym zaś wypadku, grożą jej zniszczeniem całkowitem tego, co posiada, zdemolowaniem kawiarenki i wyrzuceniem na bruk...
— Niemożebne! — zawołała Jadzia, pojąwszy, że przyjaciółka nie straszy daremnie. — Toć podobne historje dzieją się tylko w kryminalnych powieściach! Przecież...
— Chcesz powiedzieć — przerwała tamta — że można poskarżyć się władzom! Czasem na takiej skardze, wychodzi się gorzej, niźli na milczeniu. Istnieje tu pewna banda, o której wszyscy gadają głośno, a przeciw której nikt jawnie nie ośmielił się wystąpić!
— Jaka?
— Banda Tasiemeczki! — wymówiła z gniewem — Śmieszne nosi on nazwisko, lecz zbój to nad zbóje! Teraz ten Tasiemeczka zawziął się na mnie! Wciąż nachodzi z oświadczynami! Sama pojmujesz, co z tego może wyniknąć! Dostać się w szpony ohydnego draba, który nie waha się nawet przed morderstwem, to zginąć! A przeciwstawić mu się, oznacza również zgubę! Sama już nie wiem, co robić, chcę rzucić kawiarenkę i uciec!...
— Ależ — głos Jadzi zabrzmiał porywczo, a na myśl jej przyszło nowe spostrzeżenie — czemuż w podobnych warunkach, nie postarałaś się o opiekę męską? Toć, gdybyś miała męża, lub narzeczonego, ustałyby napaści i nie doszłoby do tego, że aż nosisz się z zamiarem zlikwidowania kawiarenki!
— Miałam go, niestety! — z piersi tamtej wyrwał się cichy szloch i teraz dopiero spostrzegła Dulembianka, że jej oczy noszą ślady łez. — Miałam i go zabito! Felka Zawiślaka! Bo znikł, w niepojęty sposób od tygodnia i jestem przekonana, że sprzątnął go Tasiemeczka, aby mu nie zawadzał w zdobyciu mojej osoby!
Jadzia wzdrygnęła się lekko.
— Powiadasz, że zabił twego narzeczonego, Zawiślaka? Nic nie wspominałaś mi o tem, kiedy spotkałyśmy się na ulicy, że zamierzasz wyjść za mąż!
— Cóż? Widziałyśmy się krótko i nie myślałam, że taką wytworną, jak ty osobę, zainteresuje wieść o moim ślubie. Bo, skromną robiłam „partię“! Zawiślak był szoferem, ale bardzo porządnym i inteligentnym chłopcem! Kochaliśmy się...
Tu Lodzia, nie mogąc pohamować się dłużej, wybuchnęła płaczem.
— Uspokój się, Lodziuchna! — jęła ją pocieszać, obejmując Dulembianka. — Opowiedz mi, o swem nieszczęściu! Bo, jeszcze dobrze nie pojęłam!
— Myślisz, że ja co z tego rozumiem! — wyszeptała tamta, wśród łkań. — Nagłe znikł... i go niema! Napewno, sprzątnęli Felka ci bandyci! Tembardziej, że odgrażali się oddawna, ale on nic nie robił sobie z tego! Twierdził, że da sobie radę z tą całą bandą... A w jaki sposób go poznałam? Przychodził do kawiarenki codzień na obiady, a później...
Znów jej piersią wstrząsnął płacz. Zakryła twarz chusteczką.
— Złota, kochana Lodziuchna! — ucałowała młodą kobietę serdecznie Jadzia. — Nie rozpaczaj! Toć, nie wiesz, napewno, że narzeczony zginął! Może wypadło mu coś niezwykłego i tylko przez te parę dni nie mógł przybyć. Pojawi się jeszcze! Co zaś mnie się tyczy, to właśnie, w warunkach, w jakich się znajdujesz, nie opuszczę cię na chwilę!
Tamta, odpowiedziała równie serdecznie uścisnieniem ręki i niewiadomo, jak dalej potoczyłaby się rozmowa, gdyby, w tejże chwili, z trzaskiem nie rozwarły się drzwi kawiarenki, a na progu nie stanął wysoki i barczysty mężczyzna.
— On! — drgnęła Lodzia, spojrzawszy na przybysza. — Tasiemeczka! — Znów przybywa, żeby mnie dręczyć!
Był to, rzeczywiście, pan Tasiemeczka, we własnej osobie. Choć godzina była wczesna, zdążył już wzmocnić się „czystą“, bo zdala zalatywał zapach alkoholu, a twarz miał czerwoną i spoconą.
— Szanowanie! — rzekł, ledwie palcami dotykając czapki i łyskając zezowałem okiem na dwie młode dziewczyny, znajdujące się w kawiarence. — Przechodziłem, tom se i zaszedł! Myślę, trzeba odwiedzić pannę Lodzię!
Podczas, gdy Dulembianka ze strachem spozierała na olbrzymią i budzącą grozę postać pana Tasiemeczki i na jego wstrętną twarz, przeciętą szeroką blizną, Lodzia, starając się opanować, wymówiła na pozór spokojnie, powstając.
— Pragnie pan coś spożyć?
Tasiemeczka podszedł do stolika, przy którym siedziała Dulembianka, obejrzał ją bezczelnie, jak się ogląda towar na wystawie, cmoknął ustami i opuścił się ciężko, obok, na krzesło.
— Cie... — wymówił. — Fajna dziewucha! Niezłe koleżanki ma, panna Lodzia! A wedle, niby zagrychy? Za zagrychę, dziękuję! Zdałaby się buteleczka piwa, bo gorzały, panna Lodzia, bez frajerstwo nie trzyma!
Jadzia, ze wstrętem porwała się z miejsca, jakby pragnąc pomóc Lodzi, w obsłużeniu gościa. Właścicielka kawiarenki, wyjęła, rzekłbyś obojętnie, z lodówki, znajdującej się koło bufetu, butelkę piwa, odkorkowała ją i wraz ze szklanką postawiła na stoliku, przed Tasiemeczką.
— Proszę!
Poczem, skinąwszy na Dulembiankę, odeszła do pokoiku, za kawiarenką.
— Małgorzato! — zawołała, w stronę starej służącej, uwijającej się po kuchni. — Proszę, zejść do kawiarni, bo przyszedł gość! O ile czegoś zażąda, to obsłuży go Małgorzata!
Dulembianka, jeszcze nie mogła ochłonąć z wrażenia.
— Ależ, to istny potwór! — wyszeptała, gdy znalazły się same w niewielkim pokoiku, z staroświeckimi meblami — Nie dziwię się teraz, że się lękasz go! I takie bydlę, śmie zalecać się do ciebie!
— Bogu dzięki, że tu jesteś! — odparła z lekkim drżeniem w głosie — Nie ośmieli się on, napastować mnie w twej obecności! A gdy spostrzeże, że zastawiłam na dole starą Małgorzatę i nie mam zamiaru powracać do kawiarenki, znudzi mu się samotne przesiadywanie i odejdzie...
Ale, niestety, zawiodły pannę Lodzię, te przewidywania. Bo, Tasiemeczka rychło spostrzegłszy zachowanie się panien, podniósł się od stolika, najspokojniej wszedł za bufet, przebył kilka schodków, wiodących z kawiarenki na górę do pokoiku Lodzi i ze zwykłym mu zuchwalstwem, przystanął na progu.
— Cóż to — wymówił, niby żartobliwie, podczas gdy one wprost oniemiały na podobną czelność — gość przychodzi, a panny uciekajom! Nie potom, tu przyszedł piwo doić, żeby się gapić na stare próchno, kuchtę!
— Panie Tasiemeczka! — wykrzyknęła Lodzia, ledwie panując nad sobą — To przechodzi wszelkie granice! Jak pan śmiał wejść do mojego pokoju, w którym rozmawiam z przyjaciółką! Proszę wyjść, natychmiast!
— Jakem wszedł, to nie wyjdę! I ja se, waszej rozmowy posłucham!
— Panie!
Tasiemeczka, nagle zmienił ton. Postąpił kilka kroków naprzód, a ponuro zabłysło zezowate oko.
— Słuchaj-no — rzekł groźnie do Lodzi, nie krępując się wcale obecnością Dulembianki. — Nie takie, jak ty, próbowały grymasić z Tasiemeczką i nie na zdrowie im to wyszło! I ty, ze mnie, nie będziesz strugała warjata!
— Panie! — Jadzia pragnęła załagodzić sytuację. — Przybyłam, do mojej przyjaciółki w odwiedziny i mam z nią wiele spraw, do omówienia! Skoro skończymy, zejdziemy do pana, na dół...
Tasiemeczka roześmiał się cynicznie.
— Nie bądź, cwana, sikoro! — wycedził — Chcecie, zwiać niby, bez kuchnię! Ta sztuka, nie uda się, z Tasiemeczką! Już ja, z wami dojdę do ładu....
Lodzia rozglądała się bezradnie. Położenie, zaiste, było rozpaczliwe. Tasiemeczka, zagradzał, swą olbrzymią postacią wyjście, a na pomoc starej i przygłuchej służącej, nie można było liczyć.
Lecz, jak daleko, zamierzał on posunąć się w swej bezczelności i zuchwalstwie? Słowa, jakie z ust draba padły, nie pozostawiały żadnych wątpliwości.
— Niezła dziewucha jesteś! — wyrzekł, spozierając na Jadzię, jakby ją taksował, niczem konia — A kiedyś tu się znalazła, to i tobie wynajdziem równego chłopaka! A, Lodźkę, po dobroci, lub siłą, zrobię dzisiaj moją narzeczoną!
— Niszcz pan, demoluj, moją kawiarenkę! — zawołała nie hamując się dłużej — To mnie, nie przestraszy! Ale odemnie wara! W tej chwili, zbóju, wynoś się stąd, lub zawołam ludzi!
— Zawołasz ludzi? — syknął — Pokoik leży w podwórku, daleko i nikt nie posłyszy twoich krzyków!...
Zbliżał się, z widocznym zamiarem, pochwycenia Lodzi w swe ramiona.
Jadzia, nie wytrzymała. Poniósł ją, wybuchowy jej temperament.
Niespodzianie rzuciła się naprzód i uderzyła z całej siły pięścią w twarz draba. A gdy jej palce przywarły do czerwonego i spoconego policzka, odniosła wrażenie, że dotknęła się jakiegoś gada.
— Masz! — krzyknęła z pasją. — Ty, łotrze!
Ale, na nim uderzenie nie uczyniło najlżejszego wrażenia.
— Dziobiesz, sroko? — mruknął i zerkał na Jadzię złośliwie krzywem okiem.
Błyskawicznym ruchem, pchnął ją nagle w piersi tak, że zachwiała się, potoczyła o kilka kroków i padła na znajdującą się w rogu pokoju otomankę. Poczem, porwał stojącą przed nim, skamieniałą z przerażenia Lodzię, schwycił w ramiona i jął mocno ściskać.
— No, co? — warknął z triumfem. — Nie prawdę gadałem, że przychwycę dziś narzeczoną!
Podczas, gdy Jadzia daremnie usiłowała się podnieść z otomanki, oszołomiona gwałtownym upadkiem, Lodzia pojęła, że tu niema żartów i za wszelką cenę musi się bronić.
— Ratunku! — krzyknęła. — Ratunku!
Lecz, daremnie, szamotała się w żelaznym uścisku. Ohydne oblicze pochylało się nad nią coraz niżej, z widocznym zamiarem ucałowania jej, a olbrzymia łapa legła na ustach, tamując dalsze wołania.
— Jestem, całkowicie w mocy tego zbója! — przemknęła w głowie myśl, pełna rozpaczy. — Jak się ocalić?
Wtem, kiedy wydawało się, że wszystko już stracone, zabrzmiały pospieszne kroki. Ktoś prędko dążył na górę, schodami, wiodącemi do pokoiku z kawiarni. Czyżby, stara Małgorzata, posłyszała krzyki i spieszyła na pomoc? Lecz, nie! To nie kroki starej kobiety, a energiczne, pospieszne stąpania mężczyzny.
— Któż taki?
Nagle silny cios pięści spadł na głowę Tasiemeczki, a jednocześnie czyjaś dłoń, tak silnie szarpnęła go za kołnierz, iż wypuścił Lodzię z uścisku i zachwiawszy się na nogach, mało nie runął na podłogę
— To, w mojej nieobecności, pozwalasz sobie na bandyckie napady, łotrze! — zabrzmiał w pokoju młody, podniecony głos.
Tasiemeczka, pewny bezkarności, spozierał teraz na przybysza zdumionemi oczami. Nie spodziewał się napaści i nie spodziewał się, że ktoś młodym kobietom na ratunek pospieszy. Przed nim stał wysoki, przystojny mężczyzna w szoferskiej kurtce, z obandażowaną głową i powtarzał z gniewem.
— Ty, łotrze!
Ale, na jego widok, aż poczerwieniały z radości policzki Lodzi.
— Felek! — zawołała. — Więc, żyjesz? Nic ci się nie stało? A ja, już sądziłam, że cię zabili! W samą porę przybywasz, aby nas uwolnić od tego draba!
Zawiślak, on to był istotnie, rzucił przepojone czułością spojrzenie narzeczonej, z pewnem zaciekawieniem zerknął na obcą mu całkowicie Dulembiankę i butnie oświadczył.
— Jeśli żyję, to w każdym razie nie zasługa tych, którzy pragnęli mnie wyprawić na tamten świat! Ale, później o tem! Teraz, musimy zakończyć naszą rozmowę z panem Tasiemeczką!
Zmierzył go wzgardliwym wzrokiem, wyciągnął rękę w kierunku wyjścia, rzucając jedno, krótkie słowo:
— Precz!
Tasiemeczka, zdołał już ochłonąć z wrażenia. Znać było, że jest wściekły, pragnie pomścić swą porażkę i nie odejdzie łatwo.
— Precz! — jeszcze dobitniej wymówił Zawiślak.
Miast odpowiedzi, Tasiemeczka wykonał jakiś nieokreślony ruch, jakby zamierzając rzucić się na Felka, lub też wyciągnąć broń z kieszeni.
Ale, Zawiślak, nauczony doświadczeniem, wzniósł do góry browning, który od dłuższej chwili trzymał w swem ręku.
— Słuchajno — no! — rzekł, patrząc mu prosto w oczy. — Jak krwi rozlewem się brzydzę i muchy nie skrzywdziłbym nawet, tobie najspokojniej wpakuję w łeb kulę! Rozumiesz? I najspokojniej cię zastrzelę, o ile kiedykolwiek jeszcze, ośmielisz się nachodzić tę kawiarenkę!
Zabrzmiał cichy gniewny pomruk. Tasiemeczka, pojął, że na dziś, przegrał sprawę. Warcząc jakieś niezrozumiałe słowa, jął się cofać powoli, jak cofa się dzikie zwierzę, przed groźnym stalowym prętem swego pogromcy. Dopiero, gdy znalazł się na dole, tuż przy drzwiach, wiodących z kawiarni na ulicę, rzucił w stronę Zawiślaka postępującego wciąż za nim, z podniesionym do góry browningiem, pogróżkę:
— Porachujemy się jeszcze!
— O, tak! Porachujemy! — odparł tamten również z gniewem. — Bo, nie spocznę, łajdaku, dopóki nie znajdziesz się za kratą!
Gdy znikł groźny opryszek, spadł jakby przygniatający wszystkich ciężar. Lodzia, podbiegła do narzeczonego i jęła całować i ściskać go serdecznie.
— Felku! — mówiła wzruszona. — Jakżeż jestem szczęśliwa, że cię widzę! Co się z tobą działo? A oto, moja przyjaciółka — wskazała na Jadzię, na którą Zawiślak wciąż spozierał pytająco. — Córka, dyrektora Dulemby! Zaraz ci wytłomaczę, skąd u mnie się znalazła! Lecz, ty przódy opowiadaj o sobie! Masz głowę obandażowaną? Napadnięto na ciebie? Uległeś nieszczęśliwemu wypadkowi?
Zawiślak uśmiechnął się lekko.
— Chciał mnie sprzątnąć ktoś o kim za wiele wiedziałem. Na szczęście, trafił niezbyt groźnie w głowę. Może i byłby wykończył następnemi strzałami, ale spłoszyli go przypadkowi przechodnie! Odnaleźli mnie oni i przenieśli do szpitala, gdzie spędziłem kilka dni na kuracji! Ale, czyż nie otrzymałaś Lodziu, mojej kartki? Zawiadamiałem cię, w krótkich słowach ze szpitala, co mi się przydarzyło i prosiłem, abyś zechciała mnie odwiedzić! Byłem, bardzo niemile nawet tem dotknięty, żeś nie przyszła do mnie!
— Kartki? — zawołała ze zdumieniem. — Nie otrzymałam żadnego listu! Ja, również, nie wiedziałam, co sądzić o tem wszystkiem...
Pokiwał głową, w zamyśleniu.
— Dziwne? — mruknął. — Bardzo dziwne? Czyżby ktoś umyślnie przejął i zniszczył tę kartkę? Nie rozumiem...
Ale Lodzi było pilno dowiedzieć się bliższych szczegółów.
— Więc, cudem ocalałeś! — zawołała, tłumiąc siłą cisnące się do oczów łzy, na wspomnienie niebezpieczeństwa, jakie groziło narzeczonemu. — Lecz, kim jest ten zbój, który pragnął cię zamordować? Znasz jego nazwisko?
Pokiwał głową, niby rozważając coś ze wstrętem.
— Czy ja znam? — odrzekł powoli — Doskonale! — Pragnął mnie zamordować, mój towarzysz z lat dziecinnych, przez którego o mało niewinnie nie siedziałem w więzieniu! Bom żądał, aby został uczciwym człowiekiem!
— Któż taki?
— Antek Grzela, z którym wychowywałem się od dziecka! Teraz wyrósł on na wielkiego pana a nawet zmienił nazwisko! Lecz pozostał łotrem... Pan Ralf Moren!
— Kto? — wykrzyknęła, nieswoim głosem Jadzia, obserwująca dotychczas w milczeniu całą scenę. — Jakie pan wymienił nazwisko? Moren?
— Tak! Ralf Moren! — powtórzył zdziwiony, iż jego słowa wywarły podobne wrażenie na Jadzi. — Czyżby znała go pani?
— Przez tego człowieka — mówiła w podnieceniu — musiałam uciekać z domu! Przez niego poróżniłam się nie tylko z ojcem, ale i z moim narzeczonym! Lecz, zanim powtórzę bliższe szczegóły, bo Lodzia nawet ich nie wie, powiedz mi pan rzecz jedną, skoro zna Morena z lat dziecinnych! Czy miał on siostrę?
Zawiślak gwałtownie zaprzeczył.
— Nigdy Antek nie miał siostry! — Mogę to stwierdzić z całą stanowczością!
— A te metryki, te świadectwa... — szepnęła. — Skąd one się wzięły? Łajdactwo... Same łajdactwa! Widocznie, nie wprowadzała Stacha w błąd Czukiewiczowa...
— Czukiewiczowa? — powtórzył Zawiślak, jakby uderzony tem nazwiskiem. — Pani ją zna?
— Ja, nie! — odrzekła nieco zmieszana. — Mój narzeczony. Oto, właśnie poszła cała awantura!
Wpatrywał się uporczywie w Dulembiankę.
— Czy pani narzeczonym nie jest przypadkiem, pan Korski?
Drgnęła.
— Tak! Skąd pan wie?
Nie odrzekł wprost na to zapytanie.
— Grozi mu wielkie niebezpieczeństwo! — wymówił poważnie. — Lecz, może jeszcze będzie pora go uratować!
— Niebezpieczeństwo?
— W rzeczy samej — począł wyjaśniać Zawiślak — od pewnego czasu, spotykają mnie same nadzwyczajne przygody! Stało się to właśnie, tego samego dnia, kiedy napadu dokonał Moren, na kilka godzin wcześniej. Do mojej taksówki, wsiadło dwóch mężczyzn, polecając się wieźć do jednego z warszawskich hoteli.
— Dwóch mężczyzn?
— Nie było w tem nic tak dalece dziwnego! Ale, rozmawiali oni z sobą po angielsku, sądząc, że ich nie zrozumiem! Tymczasem, ja uczyłem się umyślnie obcych języków, aby móc rozmówić się z cudzoziemcami, gdyby zechcieli skorzystać z moich usług.
— O czem mówili? — przerwała zaintrygowana Lodzia.
— Całej rozmowy, dobrze nie mogłem posłyszeć. Lecz padło kilka razy nazwisko tej jakiejś pani Czukiewiczowej, a następnie Korskiego. Wyrażali się o niej z zawziętością, a pod jego zaś adresem padały pogróżki. W czemś im przeszkodził, czy też im zepsuł jakąś robotę i zato zamierzali się mścić...
— Więc, nie kłamał Stach! — zawołała Jadzia. — A ja przypuszczałam, że to są zręcznie ukute bajeczki! Panie Zawiślak, samo niebo mi pana zsyła! Cóż dalej?
— Więcej nic nie posłyszałem, bo zdaje się, nieznajomi spostrzegli, że zanadto zaciekawia mnie ich rozmowa i powzięli podejrzenia, czy przypadkiem nie rozumiem po angielsku. Bo umilkli, a gdy wysiadali, jeden z nich, zapytał mnie żartobliwie, czy władam obcemi językami. Oczywiście, zaprzeczyłem, lecz spostrzegłem, że mimo to spozierał on na mnie podejrzliwie.
— Ach, tak...
— Wywnioskowałem tedy, że panu Korskiemu i tej pani Czukiewiczowej, grozi poważne niebezpieczeństwo i pragnąłem o tem uprzedzić. Niestety, nie znałem ich adresów i przeszkodził temu dalszy bieg wypadków.
— Sami wiedzą o tem! — szepnęła Dulembianka, choć drgnęło w niej serce, na myśl, jak niesprawiedliwie postępowała z narzeczonym i w jaką groźną przygodę on się uwikłał.
— Że sprawa jest poważna — mówił dalej szofer — wywnioskowałem z tego, że i ja miałem wrażenie, że później mnie śledzono...
— Jacyś obcy zupełnie ludzie, dopytywali się o mnie, w domu, kiedym leżał w szpitalu, a gdy im powiedziano, że jestem chory, jeden z nich zachodził podobno nawet do szpitala! Widocznie, zapisali numer mojej taksówki i stąd doszli, kim jestem. Obawiają się, abym nie był dla nich, niebezpiecznym świadkiem! Więcej jeszcze! Przypuszczam, że to właśnie, któryś z nich, przejął kartkę, jaką napisałem do Lodzi.
W kawiarence, zapanowała cisza. Nagle, rozwarły się drzwi i do wewnątrz wsunął głową jakiś mężczyzna. Był wysoki, szczupły, w robotniczem ubraniu, na czoło miał nasuniętą cyklistówkę, a oczy mu zasłaniały ciemne okulary.
— Przepraszam! — mruknął, obrzuciwszy badawczym wzrokiem, stojącą w kawiarence grupę. — Pomyliłem się! Chciałem wejść do szewca, a nie do kawiarni!
Szybko zamknął drzwi. Spojrzeli na siebie. Byłaż to istotnie pomyłka, czy też słusznie przypuszczał Zawiślak, iż — śledzono go?
— W tym domu niema żadnego szewckiego zakładu! — wymówiła cicho Lodzia, patrząc na Felka porozumiewawczo.
Tymczasem, Dulembianka, która na ten drobny incydent, nie zwróciła uwagi, zawołała:
— Dziś wieczorem, pierwsza odszukam Stacha! Pójdziecie ze mną i wszystko się wyjaśni! A trzeba go oderwać od tej Czukiewiczowej, bo przez przeklętą babę zginie jeszcze!