Złoto i krew/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Złoto i krew
Podtytuł W szponach czerezwyczajki. Powieść sensacyjno-szpiegowska
Wydawca Bibljoteka Najciekawszych Powieści
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V.
Niektóre szczegóły o pani Dordonowej.

Nazajutrz Korski, obudziwszy się dość wcześnie, daremnie poszukiwał w porannych pismach wzmianki o wczorajszej przygodzie. Lecz, czy władze nie zdążyły jeszcze ustalić tożsamości zagadkowego Brasina, czy też z innych względów trzymano sprawę w tajemnicy, nie znalazł w gazetach wiadomości, jakiej szukał.
Dlatego też, coraz więcej nabierał przekonania, że zupełnie niepotrzebnie wdał się w tę historję. Choć oparzona noga, dzięki nałożonemu w domu opatrunkowi, nie dokuczała — czuł się nieswojo. Tu nie o fizyczny ból chodziło — na dnie duszy osiadł jakiś niepokój, że rychło nastąpią nowe powikłania, w które i on zostanie wciągnięty.
Około jedenastej, pośpieszył do swej narzeczonej, Jadzi Dulembianki.
Początkowo przyjęła go ona z nadąsaną minką i jęła osypywać wymówkami, za to, że wczoraj się nie stawił. Lecz, gdy szczerze jej opowiedział o przygodzie, w jaką niechcący się wplątał, twarzyczka jej zasępiła się i wyrzekła w zamyśleniu:
— Sama nie wiem, Stachu, czyś dobrze postąpił, czy też za daleko posunąłeś swoją dżentelmenerję! Bo i mnie ta cała pani Czukiewiczowa wydaje się niewyraźna, jak również ten Brasin! A obawiam się, szczególniej po drugiej napaści, jaka miała miejsce na Świętokrzyskiej, że ci tajemniczy ludzie, domyślili się, że wprowadziłeś ich w błąd i zechcą się zemścić!
— I ja to przypuszczam! — mruknął. — Lecz, teraz, wyjścia już niema!
— W razie nowej zaczepki — oświadczyła — musisz o wszystkiem opowiedzieć policji! Czy bardzo ci dokucza zraniona stopa? — dodała z troskliwością.
— Nie! Nie, bardzo! Opatrzyłem ją i za kilka dni po oparzeniu śladu nie będzie!
Jadzia zmieniła temat.
— Że też musiałeś się wdać w tę awanturę — wyrzekła, jakby z lekką wymówką — gdy mamy tyle własnych kłopotów!
— Jakich? Myślisz o ojcu?
Dyrektora Dulemby nie było o tej porze w domu. Bawił w swem biurze. To też, swobodnie poczęła wyjaśniać.
— Ojciec zaprosił wczoraj do nas na kolację, tę wstrętną Dordonową, a ja nie mogłam się powstrzymać, dałam się porwać uniesieniu i powiedziałam jej wprost w oczy, co o niej myślę...
— Oj, czy nie za gwałtownie?
— Nie umiem grać komedji! Oczywiście, poskarżyła się ojcu, doszło pomiędzy nami do bardzo przykrej sceny i oświadczył on mi, że o ile, nie nagnę się do jego woli i nie będę zachowywała uprzejmie wobec Dordonowej, wyprosi mnie ze swego domu!
Poprzeczna zmarszczka przecięła czoło Korskiego.
— I tyś postąpiła lekkomyślnie! — wymówił. — Tu nie straszna jest pogróżka, że masz się usunąć z jego domu! Posiadasz trochę pieniędzy po matce, ja zarabiam jako tako, przyśpieszylibyśmy ślub i dalibyśmy sobie radę...
— Właśnie o tem myślałam!
— Ale, gdy zerwiesz z ojcem i stracisz na niego wszelki wpływ, opanuje go ta Dordonowa! A do tego, za wszelką cenę nie należy dopuścić! I ja mam przekonanie, że zgubi ona twego ojca!
Urwał. Po chwili milczenia, Jadzia, pierwsza rzuciła zapytanie.
— A tyś nie zebrał o niej żadnych informacyj? Bo, dotychczas nasza nienawiść do tej osoby, jest raczej oparta na moralnem przekonaniu, niźli na mocnych dowodach! Nie dowiedziałeś się nic o jej przeszłości?
Korski powoli zapalał papierosa.
— Owszem! — odrzekł. — Rozpytywałem się o nią umyślnie różnych znajomych, to i owo, zdołałem pochwycić. Podobno, w Rumunji, skąd przybyła przed kilku miesiącami, wiodła życie niespokojne! Ni to kokota, ni to awanturnica! Jakiś bardzo zamożny człowiek skończył przez nią samobójstwem! Wszystko są to jednak dość nieuchwytne fakty, ale najważniejsze...
— Najważniejsze?
— Panią Dordonową łączy bardzo bliski stosunek z niejakim Ralfem Morenem, byłym zawodowym tancerzem i bardzo nieciekawym osobnikiem. Prawdopodobnie, zgoła nawet inaczej, brzmi jego istotne nazwisko. Gdziekolwiek ona się pojawia i on tam natychmiast przybywa. Lecz Dordonowa umie się urządzać sprytnie. Ów pan Ralf nigdy jej nie odwiedza, a spotykają się ze sobą po cichu...
— Więc kochanek! — zawołała z błyskiem triumfu w oczach Jadzia. — Kochanek i najbliższy pomocnik! Domyślałam się czegoś podobnego! Czy twoje informacje są ścisłe? Czy będzie można o tem wszystkiem opowiedzieć ojcu?
— Powtarzał mi to ktoś — odrzekł — do kogo mam bezwzględne zaufanie i sądzę, że nie kłamie! Opowiedzieć jednak o tym fakcie dyrektorowi, nie miałoby sensu, bo zaślepiony w przewrotnej babie, nie uwierzyłby w tę wiadomość i wpadłby tylko w jeszcze gorszy gniew, że ośmielamy się szkalować ją...
— Cóż robić w takim razie? Opuścić ręce i patrzeć bezradnie, jak go ciągną w przepaść?
Korski powstał z miejsca.
— Nie! — oświadczył. — Do tego dopuścić nie wolno! Lecz mam inny projekt!
— Jaki?
— Zamierzam sam udać się do Dordonowej i powiedzieć jej wszystko! Zaznaczyć, że wiem o istnieniu pana Ralfa Morena i że domyślam się, jaki stosunek ich łączy! Następnie, poprosić ją, aby zechciała pozostawić dyrektora w spokoju, gdyż w przeciwnym razie, zmuszony będę go w te brudy wtajemniczyć! Sądzę, że wywrze to należyty skutek i że się przestraszy!
— Świetnie! — zawołała Jadzia. — Zdobędziesz się na to?
— Nie zabraknie mi odwagi do tej rozmowy! Tem bardziej, że znam adres Ralfa Morena i gdy zechce się zapierać, tym szczegółem ją oszołomię! Przypuszczam, że ulęknie się ona skandalu oraz moich rewelacji i zgodzi się na nasze warunki!
— Genjalny jesteś, Stachu! — Jadzia zarzuciła mu ręce na szyję i ucałowała serdecznie. — Genjalny! Och, gdybyż pozbyć się tej baby, jak szczęśliwie ułożyłoby się nasze życie! Bo, papa, w gruncie jest kochanym człowiekiem! Tylko obałamuconym przez namiętność i otumaniony przez złą i przewrotną kobietę! Idź! Już idź! Niecierpliwie będę oczekiwała na twój powrót do domu!
Korski, nie tracąc czasu, wyruszył ze swą „misją“ do Dordonowej.
Informacje, które posiadał, były tak ścisłe i pochodziły z tak wiarogodnych ust, że nie wątpił na chwilę w swe zwycięstwo i bardzo pewnie zadzwonił do jej mieszkania.
Otworzyła drzwi fertyczna pokojówka i oznajmiwszy jego nazwisko pani domu, wprowadziła go do niewielkiego saloniku.
Marta Dordonowa zajmowała trzypokojowe mieszkanko, ale jej salonik był urządzony z przepychem. Nie brakło tam niskich otoman, zasłanych drogiemi narzutami i pokrytych niezliczoną ilością lalek, poduszeczek i poduszek, dywanów perskich, zaścielających podłogę i makat, przetykanych złotem, porozwieszanych po ścianach.
Niezadługo, Korski posłyszał odgłos niewieścich kroków w sąsiednim pokoju i na progu ukazała się pani Marta, w zalotnym szlafroczku.
— Och! — rzekła, mrużąc oczy ironicznie. — Pan Korski! Co za niespodzianka! Przyszły zięć raczył odwiedzić przyszłą teściową! Ciekawam, doprawdy, co pana sprowadza, bo niezbyt serdeczny nas dotychczas łączył stosunek!
Korski, miast ucałować wyciągniętą, uperfumowaną i wymanicurowaną rękę, uścisnął ją dość ozięble i odparł:
— Zaraz pani się dowie!
Udała, że nie spostrzega tej drobnej impertynencji i wskazała mu dłonią na jedną z otoman.
— Proszę siadać!
Siadła również w pobliżu, a różowy szlafrok odsłonił jędrne piersi, ledwie przesłonięte jedwabiem koszulki. Otworzyła srebrną papierośnicę i wyciągnęła ją w stronę Korskiego.
— Może pan zapali?
— Dziękuję, paliłem przed chwilą! — odparł, wodząc wzrokiem po bujnych kształtach i zmysłowej twarzy Dordonowej. Nie dziwił się teraz, że ta o wyzywającej urodzie kobieta, łatwo mogła opanować, takiego starca, jakim był Dulemba.
— Więc, jakaż to sprawa? — poczęła, zaciągając się dymem.
Przybrał oficjalną minę.
— Domyśla się pani, prawdopodobnie, w jakim celu tu się zjawiam! Wczoraj, miała miejsce, pomiędzy panią, a moją narzeczoną, panną Jadwigą, bardzo przykra scena...
Dokoła czerwonych warg Dordonowej, ocienionych ciemnym meszkiem, przebiegł jakiś nieokreślony uśmiech.
— Bardzo, przykra scena!.. — wycedziła. — Pragnie pan, załagodzić sytuację!
— Nie! — oświadczył twardo. — Solidaryzuję się całkowicie z moją narzeczoną! Nie wolno wdzierać się siłą do niczyjej rodziny, wbrew jej woli!...
Gniew zamigotał w źrenicach Marty. Wykonała ruch, niby pragnąc podnieść się z otomany i zakończyć rozmowę.
— Ach i pan prawi impertynencje! W takim razie...
— Łaskawa, pani! — zawołał gwałtownie. — Zechce mnie pani wysłuchać do końca! Nikt niema zamiaru prawić jej impertynencji, pragniemy tylko od niewłaściwego związku uchronić dyrektora! Gdyż...
— Powtarza pan bezkrytycznie — przerwała nie mniej gwałtownie — słowa panny Jadzi, która żywi, nie wiedzieć dla czego, dziwne przeciwko mnie uprzedzenia! Kocham dyrektora i dla jej kaprysów, nie wyrzeknę się związku, mogącego zapewnić nam szczęście! Wolnoż zapytać, czemu miałby być niewłaściwy ten związek?
— Bo, nie tylko pani go nie kocha, ale łączy ją bliski stosunek z zupełnie kim innym!
— Bliski stosunek? Z kim?
Korski wyrzucił na stół, swój najważniejszy atut.
— Z niejakim Ralfem Morenem! — rzekł, patrząc jej prosto w oczy. — Proszę, nie zapierać się! Dobrze pani zna tego jegomościa i często widywano was razem! Nie wiem co powie dyrektor, gdy się dowie o tej zażyłej przyjaźni!
Ona, jakby drgnęła, lecz wnet się opanowała.
— Z Ralfem Morenem? — wyszeptała. — Nim pan mi grozi! Boże! Jeśli dyrektor się dowie, będę zgubiona!
— Widzi więc pani, sama... — wymówił, pewny zwycięstwa.
Lecz, w jej zachowaniu się, nastąpił nieoczekiwany zwrot. Roześmiawszy się głośno, zerwała się z otomany i klasnęła w dłonie.
— Ralfie! Chodź tu, Ralfie!
Korski patrzył i nic nie rozumiał.
Z sąsiedniego pokoju, sypialni zapewne, wyszedł jakiś wysoki, elegancko ubrany młody człowiek i przystanął, spozierając nieco ironicznie na Korskiego.
— Ralf Moren! Mój brat! — padł z ust Marty wesoły okrzyk. — Pozwoli pan, panie Korski, że mu przedstawię swego brata!
Jeśli Korski zamierzał oszołomić Dordonową swemi „rewelacjami“, to nie tylko nie osiągnął celu, lecz on sam stał teraz, mocno ogłupiały. Patrzył, rozszerzonemi ze zdziwienia oczami, na wysokiego eleganta, a nawet uścisnął rękę, którą ten wyciągnął łaskawie do niego.
— Brat? Bardzo mi przyjemnie... — wybąkał.
Dordonowa, tymczasem tłomaczyła, ze śmiechem:
— Wyobraź sobie, mój Ralfie, że w tej plotkarskiej Warszawie poczynają opowiadać, że jesteś moim kochankiem! Znakomite! Przybył nawet do mnie, tu obecny pan Korski i groźnie mi oświadczył, że poczuwa się do obowiązku zawiadomienia dyrektora Dulemby, że z tobą go zdradzam!
W stalowych źrenicach mężczyzny, zaigrał nieokreślony błysk.
— Spokojnie może pan to uczynić, panie Korski! — wyrzekł. — Dziś właśnie, zamierza siostra, przedstawić mnie dyrektorowi! Nastąpiłoby to wcześniej, lecz, dopiero przed kilku dniami powróciłem z zagranicy do Warszawy. Wyobrażam sobie, w jaki sposób dyrektor Dulemba, przyjmie pańskie rewelacje!
Korski poczuł, że wpadł. Choć, nie rezygnował z dalszej walki, rozumiał, że niema sensu przedłużanie obecnej rozmowy.
Wymamrotał parę banalnych frazesów i szybko opuścił mieszkanie Dordonowej.

Gdy znikł, Marta roześmiała się głośno.
— Poszedł, dudek, jak zmyty! — z jej piersi wydarł się okrzyk triumfu. — Widziałeś, jaką miał głupią minę! Wyobrażam sobie również, że przeciągnie się twarzyczka Jadziuchnie, gdy posłyszy tę wiadomość! Uwierzył w nasze pokrewieństwo! Brat i siostra! — dodała złośliwie. — Szczęście tylko, że nie zażądał naszej metryki, bo wtedy byłoby gorzej!
Lecz, Ralf nie miał rozradowanego oblicza.
— Chwilowo uwierzył! — odparł. — Również i dyrektor uwierzy w naszą bajeczkę! Ale, obawiam się, że Jadzia wraz z tym Korskim poczną wszystko sprawdzać, a prawda łatwo wypłynie na wierzch! Możemy być zgubieni! Przemkną, mimo nosa, pieniążki Dulemby.
— Cóż, tedy, robić?
— Chcę się natychmiast rozmówić z panem Tasiemeczką z Kercelaka! To bardzo pomysłowy jegomość!
— Zamierzasz?
— Zabezpieczyć się dobrze przed Jadziuchną, Korskim! Jeśli my ich nie uprzedzimy, oni lada dzień się z nami załatwią! A czas nagli, bo wczoraj ledwie tysiączkę wydusiłem z tej Czukiewiczowej, za Brasina!
— Tylko, tysiąc?
— Jeszcze nie załatwiła swej „kombinacji“! Bądź spokojna, lepiej ją uderzę! Gdybym się tylko, nie bał „tamtych“ ludzi...
— Hm... tak... — odparła. — Sam wiesz najlepiej, jak są oni groźni!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.