Złoto z Porto Bello/Rozdział XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Howden Smith
Tytuł Złoto z Porto Bello
Rozdział XX. W niewoli
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia S. A. „Ostoja”
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Porto Bello Gold
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XX.
W niewoli.

Z nocnej ciemności zagrzmiało wołanie:
— Hej tam, stanica!
Moira zaprzestała płaczu, ja zaś powstałem z klęczek.
— To Flint — szepnął Piotr. — Odezwij się do niego, Bob, ja.
— Co takiego? — krzyknąłem odzew.
— Czy Murray jest z wami?
— Już umarł — odpowiedziałem po chwili namysłu.
— A to ci dopiero... szczęście dla niego! Właśnie jest tu Tomasz Morphew, który radby mu odpłacić z nawiązką za wczorajszą chłostę.
Przeraźliwe wycie było wtórem tych słów.
— Nie wierzcie temu człowiekowi, kapitanie Flincie! Wszystko to łgarstwo! A tyś mi przyobiecał, że będę mógł go wychłostać.
— Mówię świętą prawdę — odezwałem się markotnie. — O wschodzie słońca możecie przysłać człowieka, by przekonał się na własne oczy.
— Aha! — zaszydził Flint! — Ale widzisz, moja Koźla Skórko, ja nie mam ochoty czekać na wzejście słońca, zachód księżyca, czy tam jeszcze na co innego. Wiemy, ilu was tam jest, i jeżeli się nie poddacie, to podłożymy żagiew pod stanicę i upieczemy was na wolnym ogniu. Ogień nie zaszkodzi złotu i srebru, ale nie miło to zgorzeć żywcem.
— Będzie was to wpierw nieco kosztowało — odciąłem się.
— Nie tyle, ile wam się zdaje.
— To prawda — pisnął Piotr do mnie. — Ja, lepiej zawszyjmy z nim układ, Bob.
— Układ? — powtórzyłem.
— O cóż możemy się układać?
— O skarb na Skrzini Umszyka.
— Ależ on... — tu zwróciłem się do Moiry. — Biorąc rzecz ściśle, ów skarb należy do pani. Był on złożony na imię nieboszczyka ojca pani, a nam powierzono w zaufaniu jego tajemnicę. Czy pani się zgadza...
— Zaprawdę, cokolwiek ma się stać, lepiej gdy się pozbędziemy tego skarbu — przerwała Moira. — Cóż on przyniósł innego, jak tylko rozlew krwi i cierpienia dla wszystkich, którzy mieli z nim styczność? Jeżeli teraz możemy zapomocą niego okupić nasze życie, Robercie, będzie to jedyna zasługa, jaką na karb jego policzyć będzie można.
— Czas upływa — krzyknął Flint. — Jeżeli nie poddacie się, podkładamy łuczywa.
— Czyńcie, co chcecie, — odpowiedziałem z butnością, na jaką stać mnie było. — Jest nas tu troje i tylko my wiemy, gdzie znajduje się skarb na Skrzyni Umrzyka. Jeżeli nie przyrzeczecie nam nietykalności, będziemy się bić do upadłego i zabierzemy tajemnicę ze sobą do grobu.
Na to ozwał się szmer sprzeciwu; albowiem do głosu Flinta dołączyło się parę innych, między innemi głos Silvera.
— Nic tu nie mówiono o waszej śmierci — oświadczył Flint. — Oddajcie skarb, a rozstaniemy się po przyjacielsku.
Spojrzałem bezradnie na Piotra.
— Cóż więcej możemy uzyskać? — zapytałem. — Niedorzecznością byłoby ufać ich obietnicom.
Ja. — potwierdził Piotr. — My im nie bęciemy wieszyć. Ale my o tem wiemy, Bob, i nie damy się wsiąć na kawał. Teraz choci tylko o to, by jakimciś sposobem ocalić szycie. Potem...
Wzruszył olbrzymiemi ramionami.
— Byleśmy się wydostali z tej strasznej wyspy, to już sobie jakoś damy radę! — zawołała Moira. — Na miły Bóg, będę na klęczkach modliła się dniem i nocą, jeżeli obaczę jeszcze kiedy oblicze jakiej kobiety... nie znaczy to jednak, bym miała być niewdzięczną dla was obu, boć jesteście dzielnymi kawalerami, którym ja, biedne dziewczę, tyle jestem winna...
Jej słowa pobudziły mnie znowu do zastanowienia, zaraz też zawołałem na Flinta:
— Panna O‘Donnell winna mieć wszelki respekt, do jakiego nawykła, przyzwoitą kwaterę w kajucie, a my dwaj mamy nad nią sprawować pieczę.
— Do licha! — wrzasnął Flint.
— Czy myślisz, że założymy żeński klasztor na pokładzie Konia morskiego?
— Myślę, że ona jest młodem, osamotnionem dziewczęciem, więc niepodobieństwem, by miała mieszkać razem z piratami — odpowiedziałem.
— W naszych ustawach jest paragraf czwarty — zadrwił Flint. — Pewno słyszałeś o nim poprzednio. Przestrzega on przed braniem ze sobą niewiast.
— Słyszałeś moje warunki — odrzekłem. — Możesz je przyjąć lub odrzucić. Jeżeli obchodzić się będziecie z nami grzecznie, zyskacie ośmkroć sto tysięcy funtów. W razie przeciwnym, gotowiśmy zginąć, jako tu stoimy wszyscy troje, zanim wydamy waszeci naszą tajemnicę... a przekonasz się, ilu lat potrzeba, by przekopać całą Skrzynię Umrzyka.
— Weźmiemy was z sobą — ozwał się Flint gniewnie. — A bodaj..., nie słyszałem jeszcze nigdy ani pewno nie usłyszę tak przekornego drania. Czy upierasz się przy swojem, Koźla Skórko?
— Tak.
— Więc rzuć broń i zostań tam gdzie jesteś. Chcemy wejść, by się wam przyjrzeć.
Na majdanie warowni wszędy wokoło zalśniły skwierczące łuczywa; gdy korsarze podeszli bliżej, Piotr i ja zwaliliśmy barykadę, zbudowaną przeze mnie wpoprzek drzwi. W pochwiejnem świetle ukazały się postacie obnażone do pasa, podrapane kolcami krzaków; ordynarne twarze, okolone szpakowatym zarostem, spoglądały na nas chyłkiem, jakby przyczajone.
— Odstąpić! — ostrzegłem ich. — Nie wpuścimy tu nikogo, zanim nie nadejdzie kapitan Flint.
— Ho, jesteś ostrożny, Koźla Skórko! — roześmiał się kapitan, stojący za gromadą korsarzy. — Z drogi, kamraci. Wszyscy prędzej czy później będziecie mieli sposobność obejrzenia skarbu i podzielimy się nim równo, akuratnie, według ustawy.
Gromada rozstąpiła się, by dać mu przejście, on zaś buńczucznym krokiem przystąpił do drzwi. Przy nim był Bones, Silver i człowiek, którego przezywano Czarnym Psem — ten, podobnie jak Bones, niósł łuczywo. Za nimi wszystkimi zaś wlokła się na czworakach okropna jakowaś postać, której posępna twarz była istnem zwierciadłem boleści, a gołe plecy i boki były porysowane ropiącemi się pręgami i szmatami zdartej skóry. W jednej ręce trzymał dziewięciorzemienną nahaję, której zwisające pętlice wraz z wystrzępionemi węzłami poplamione były ciemno-czerwoną barwą.
Gdy weszli przez niskie odrzwia, Bones wzniósł łuczywo, tak iż światło rozjaśniło wszystkie kąty wielkiego szałasu.
— Czy to Murray? — ozwał się, wskazując na ciało, spoczywające pod poszarpanemi szczątkami ciemnomodrego satynowego surduta, który służył za całun.
— Tak, — odpowiedziałem, zaś Moira wcisnęła się ze strachem pomiędzy Piotra i mnie, gdy rozbójnicy zaczęli hurmem pchać się naprzód, patrząc z rozdziawionemu gębami na wystygłą garść gliny, wyobrażającą człowieka, którego oni tak się bali i tak nienawidzieli.
— A niechże mię kule biją! — zaklął Flint. — Nigdy nie myślałem, że obaczę Andrzeja Murraya, leżącego bez ducha.
Silverowi zabłysły oczy.
— On teraz niewiele znaczy, nieprawda, kamraci? — przemówił.
— Przyjrzyjmy się jemu — rzekł Bones mrukliwie. — Hej, Czarny Psie, podnieś-no także swoje łuczywo.
Człowiek z okrwawionemi plecyma przywlókł się za nimi, z jakąś pożądliwą pieszczotliwością gładząc palcami rzemyki swego kańczuga.
— Puśćcie mnie do niego! — zamruczał. — Będę go smagał, oj będę! Nauczę go, co to znaczy mordować marynarzy. Nas pięciu i...
Bones kopnięciem nogi odrzucił na bok satynowy surdut, zakrywający zwłoki; pociągła, blada twarz Murraya roześmiała się jakgdyby zlekka drwiąco do obecnych; jedna ręka obejmowała jeszcze tabakierkę.
— Bodaj..., tak-ci on zawsze wyglądał! — szepnął Flint.
— Niepojęte dziwy! — ozwał się Bones. — On tak wygląda jakby wiedział, że jesteśmy tutaj... i nie możemy mu nic zrobić.
Silver nic nie mówił, wpatrując się z pod namarszczonej brwi w nieboszczyka, jakgdyby usiłował odczytać coś, co się taiło za niewrażliwemi rysami.
— Będzie wyglądał inaczej, gdy go wychłoszczę — zajęczał człowiek z nahaja, odtrącając Czarnego Psa. — Poczekajcie, niechno przejadę po jego plecach, kapitanie. Zaraz zejdzie ten uśmiech z jego djabelskiej twarzy.
I już nieszczęśnik podniósł ramię do ciosu, gdy uchwycił go za nie Jan Silver.
— Nie, nie, Tomaszu! — zawołał. — Murray nie żyje!
— Nie żyje? — odpowiedział ów człowiek, jak oszołomiony. — Ale tyś mi obiecał, że będę go mógł oćwiczyć!
— Tak, Tomaszu, ale nie wolno ci bić umarłego.
— Czemu? On bił mnie, aż byłem prawie że nieżywy. Trzech mych kamratów zachłostał na śmierć, a Job Pytchens kona w tej chwili na piasku.
Ale wdał się w tę sprawę sam Flint, wyrywając z niekłamanem obrzydzeniem nahaję z garści Tomasza.
— Nie wolno ci bić nieboszczyków, Tomaszu, — zgromił go kapitan Konia morskiego. — To przynosi nieszczęście. A przypatrzcie-no się, jakie szczęście nam sprzyja, odkąd znaleźliśmy Darbego Mc Graw! Powiadam wam, towarzysze, że dałbym się powiesić za moje szczęście! Bones mruknął coś potwierdzająco, a Silver dodał: — Tak, tak, kapitanie, lecz jeżeli wolno ci doradzić, powinieneś, nie tracąc czasu, zakopać Murraya w ziemię.
Wszyscy zamienili spojrzenia, pełne zabobonnego lęku, a Bones przemówił ochrypłym głosem:
— Czyż on nie był prawie jakąś istotą nadludzką?
— Powiadają, że można unieszkodliwić upiora, przybijając trupa nawskroś kołkiem do ziemi, — napomknął Czarny Pies... i zatrząsł się tak, aż iskry posypały się z łuczywa.
— Nie potrafiłbyś przebić Murraya w ten sposób, jeżeliby on zechciał cię straszyć — odrzekł Silver. — Ja osobiście nie wierzę w upiory.
— Kaleczenie umrzyka przynosi nieszczęście — żachnął się Flint. — Nie, nie, pochowajmy go jak najprędzej i basta!
— Ale obiecaliście mi, że będę mógł go wychłostać — zaszlochał Tomasz Morphew. — Ja was wpuściłem, Długi Janie, a tyś mi obiecał!
— Skądże mogłem wiedzieć, że on umrze? — odparł Silver. — Nie bądź uparty, Tomaszu. Damy ci w dwójnasób tyle pieniędzy za to, coś uczynił, a gdy wykurujesz sobie grzbiet, będziesz mógł pohulać dowoli!
Ale Morphew był niepocieszony; wypełzał z szałasu, wlokąc za sobą nahajkę.
— Nie potrzeba mi złota — płakał. — Chciałem tylko wybatożyć plecy tego szubrawca. Tak! aż cały ociekłby krwią, jak Job Pytchens i inni, którzy już ziemię gryzą. Och, moje nieszczęsne plecy!
Po jego odejściu zapanowała chwila milczenia.
— Dotknięcie trupa przynosi nieszczęście — powtórzył Flint. — Nie, nie, trzeba pochować go jak najprędzej, Bill, weźno ze sześciu ludzi i zakop go gdziebądź... byle dość głęboko.
— A co ze skarbem? — zawołał jeden z łudzi, stojących koło drzwi.
— Juści, juści — przyłączył się drugi. — Kiedy przeniesiemy go na okręt i podzielimy?
Flint jął nacierać sobie podbródek, namyślając się.
— E, nie macie co śpieszyć się tak z tym skarbem, kamraci — odpowiedział nakoniec. — On tu jest bezpieczny. Oprócz tęgiego łyku rumu i dwóch strażników niczego nam więcej nie potrzeba.
Powszechny pomruk, który na to powstał, był oznaką zgody. Flint skinął na mnie palcem.
— Chodźno ze mną, Koźla Skórko. Wsadzimy was wszystkich troje na okręt, gwoli bezpieczeństwa, jako że tak drżycie o własną skórę. Długi Janie, tobie zlecam czuwanie nad jeńcami. Tej pannicy daj oddzielną alkowę. —
Silver kazał nam iść przed sobą, kierując nas w głąb nocnej pomroczy, a gdyśmy ruszyli, skupił przy sobie gromadkę ludzi, którzy otoczyli nas bezładną kupą.
— Jeżeli dacie mi słowo, że będziecie zachowywać się poprawnie, panie Ormerod, będę mógł służyć wam swą uczynnością — oświadczył, skorośmy stracili z oczu stanicę.
— Cóż ty na to, Piotrze? — zapytałem Holendra.
Ja.
— To mi wystarczy — oznajmił Silver radośnie. I bardzo to roztropnie z waszej strony, mości panowie... wcale nie nazbyt skwapliwie. Jestem tylko ułomnym marynarzem i bardzom się utrudził tej nocy. Doprawdy, gdy wspomnę sobie dzisiejsze przygody, to aż serce zamiera mi ze wzruszenia. Jużem był przekonany, że mnie tam capniecie na palisadzie... ale nie masz to człeka sprawnego w rzucaniu nożem, jak Pew, boć on zwęszy człowieka, gdy nie może go dostrzec. No, no! któżby się spodziewał wtedy, gdyśmy się spotkali w Nowym Jorku, że do tego przyjdzie między nami, panie Ormerod!
Nie śmiałem mu odpowiadać, więc w milczeniu szliśmy, potykając się co chwila, poprzez lasy aż do brzegu zatoki. Tam uwiązane było jedno z czółen Konia morskiego; ruszono wiosłami i popłynęliśmy w stronę okrętu, którego kadłub sterczał niby skała nad spokojną taflą wody. Z pokładu zakrzyknięto na nas, spuszczono pętlicę dla wywindowania Silvera, my zaś reszta jęliśmy się wspinać po drabince, przyczem Moira okazywała się tak sprawna, jakgdyby już Bóg wie ile miesięcy przebywała na morzu.
— Oto znaleźliśmy się już cało i zdrowo na Koniu morskim — wspomniał Silver, wciąż nadskakująco uprzejmy, — a ci którzy tu się znajdują, mogą nazywać się szczęśliwymi, ponieważ jest tu wielu takich, co towarzyszyli Murrayowi. Tak, niechże będę skończonym ciemięgą, jeżeli noc dzisiejsza nie była krwawa. Idźcie naprzód, towarzysze — zwrócił się do ludzi, którzy nas konwojowali — ja już się zajmę jeńcami. A teraz panowie... i ty, panienko... chodźcie ze mną, a ja urządzę wam wszystko tak wygodnie, jak na brystolskim okręcie pocztowym.
I stuknął mnie w pierś kościstym palcem wskazującym.
— Pamiętajcie aść, panie Ormerod; pamiętaj, że Długi Jan był twoim przyjacielem. Zapytasz, czemu? Dlatego, że człek nigdy nie zdoła przewidzieć, co mu przyniesie najbliższa godzina. A czekają nas teraz dziwne czasy. Czemu dziwne, zapytasz? No, skądże ja to mogę wiedzieć? Mówię tylko — i to z całą niezbitą pewnością — że nadchodzą dziwne czasy... a pamiętaj aść, że Długi Jan był ci przychylny, że służył ci serdeczną i szczerą przyjaźnią. Pojmujesz?
Było rzeczą widoczną, że pragnął odpowiedzi, chociaż nie bardzom wyrozumiał, do czego on zmierzał tą gawędą.
— Zdaje mi się, że nie — odrzekłem krótko.
On przekrzywił głowę wbok.
— Nie rozumiesz? Hm, są rzeczy, które najlepiej pominąć milczeniem, jednakowoż zwierzę ci się z nich. Weźmy oto pod uwagę nasz okręt, dalej skarb, potem Flinta, następnie ze dwustu chłopców, z których nie wszyscy jednej są myśli; ponadto w grę tu wchodzi Bill Bones — a naostatek i ja. Może być nielada kawał, mopanku. A kto potrafi powiedzieć, kto to wywoła? Nie ja w każdym razie. Ani też niewiedzieć, kto później wypłynie na wierzch.
I skinąwszy mi na pożegnanie, pokusztykał w stronę rufy, zagiąwszy palec na znak, że powinniśmy iść za nim poprzez niechlujny pokład.
— Na miłość Boską! — westchnęła Moira, krzywiąc nosem. — Toć to raczej stajnia niż okręt.
Nie było w tem przesady. Koń morski był jeszcze brudniejszy, niż w ową noc, gdy Piotr i ja byliśmy tu pozostawieni jako zakładnicy. Pokłady butwiały od łoju i wszelkich nieczystości; farba na nich była popękana i zdrapana; chmary much uwijały się z brzękiem dokoła stosu wnętrzności rybich, których nikomu nie chciało się pozrzucać w morze; z otwartej luki zionął stęchły i przykry zaduch. Jakież przeciwieństwo z Królem Jakóbem!
W korytarzu kajutowym pod rufą natknęliśmy się na rumowisko potłuczonych butelek, skałek pistoletowych oraz strzępów zużytej odzieży. Silver oparł się o ścianę, skrzesał ogień i zatliwszy szczapę drzewa, zapalił od niej knot w latarni z tranem wielorybim, wiszącej na kołku. Trzymając ją nad głową, obejrzał podwójny rząd drzwi co wiodły do bokówek, nader podobnych w rozmieszczeniu do układu pokojów na Królu Jakóbie.
— To pokój dla wszystkich, — objaśniał; — ten oto po lewej ręce zajmuje Flint, a Bones śpi po przeciwnej stronie. Inne pokoje są zastawione solonem mięsem, ale łatwo będzie je wyprzątnąć.
Bliższe badanie wykazało, że tem solonem mięsem był przeważnie rum Jamajka i inne mocne napitki, które wyrugowaliśmy do kajuty głównej. Ale brudu, zaskorupiałego od wielu lat, nie dało się tak łatwo usunąć. Silver — trzeba mu oddać tę sprawiedliwość — patrzył przychylnie na początkowe nasze wysiłki, a nawet zdobył się na to, że wystarał się dla nas o wiadro na linie, którem mogliśmy czerpać wodę z morza; po pewnym czasie jednak znużył się taką bezowocną robotą i skoczył na swój hamak, upominając nas, byśmy byli zadowoleni, że „w tapczanach niema pluskiew“.
Uczyniliśmy, co było w naszej mocy (i tak zdziałaliśmy nader mało), poczem namówiliśmy Moirę, by odważyła się spocząć w czystszym z dwóch pokoików — wybraliśmy go dlatego, że od wewnątrz posiadał zasuwę, co zapewniało jej w pewnej mierze niezakłócony spokój i swobodę — natomiast Piotr i ja ułożyliśmy się po drugiej stronie korytarza: Piotr na podłodze ze względu na swą tuszę, ja zaś na jakimś pogruchotanym tapczanie. I doprawdy dziwię się, żeśmy natychmiast usnęli i nie obudziliśmy się prędzej, aż dopiero koło południa, gdy słońce napłynęło strugami przez zaszarzałe szybki okna kajutowego.
Rozgłośne chrapania upewniły nas, że Flint i Bones spali w najlepsze, atoli znany nam głos, paplący gwarą irlandzką, skierował nas ku głównej kajucie.
— E, na cóż ty jeszcze możesz się uskarżać, jeżeli widziałeś, jak ludzi rzucano w morze, jeżeli byłeś na Madagaskarze, we Wschodnich Indjach i w Afryce, skąd pochodzą murzyny? Na mą duszę! słabo mi się robi od twojego kwilenia! Człowiecze, spojrzyjno tylko na mnie, który już od tylu miesięcy jestem korsarzem i w raz z innymi korsarzami brałem udział we wszystkich walkach, jakie oni prowadzili...
— Ale tyś miał w ręce kordelas i muszkiet na ramieniu, — sprzeciwiał się drugi, znany głos. — I chodzisz po pokładzie, nie mając trzewików na nogach, a na głowie masz piękną, jaskrawą chustę, a jeżelibyś chciał holować linę lub kręcić ster, to nikt ci nic za to nie powie, mój Darby. Ale ja skazany jestem na lokajskie zajęcie i noszenie liberji od pierwszego dnia, gdy wyjechałem na morze. I wciąż ino: „Ben, zetrzyj stół!“ albo też: „Nalej w kielichy, Benjaminie Gunn!“ albo „Przynieś mi tytoniu, Gunn!“ Jestem takim samym korsarzem jak ta irlandzka dziewczyna...
— Nie wspominaj o niej, bo użyję stryczka na ciebie! Nie życzę sobie, byś mi się tu zanadto puszył. Czyż kapitan nie dał mi cię za służącego? A jakże! „Bodaj to...“ powiedział, gdyśmy cię zabrali — „Darby, jesteś dobrym chłopcem kajutowym i w czepku się urodziłeś. Daję ci tego chłopaka, aby cię wyręczał“.
— Juści, a obiecywano, że mnie uwolnią od liberji — odpowiedział Gunn z gniewem, — a jeżeli...
Właśnie w tej chwili wkroczyliśmy do kajuty; on przerwał, kuląc się w sobie pod wpływem nagłego zakłopotania, jakiego doznawał zawsze, gdy znalazł się w obecności kilku osób. Darby Mc Graw, nie mniej zaskoczony, zerwał się z fotelu, w którym się rozwalał, i pochylił czoło przed Moirą, z gorliwością poganina, kłaniającego się bożyszczu. Za cały przyodziewek miał parę płóciennych hajdawerów, spiętych w pasie, oraz zawój na głowie, z pod którego wymykały się jego rude włosy. Kordelas dyndał mu u lędźwi, a za pasem miał zatknięte trzy pistolety.
— Pan Bob! — zawołał. — I pan Piotr też! I... i... panna O‘Donnell... doprawdy, jakaż to harfa w tej chwili zagrała we mnie czarowną muzyką?
I roześmiał się; pomimo tylu miesięcy, spędzanych na Koniu morskim, uśmiech jego był tak słoneczny, jak niegdyś w kantorze przy ul. Perłowej.
— Racz mi wybaczyć, łaskawa pani dobrodziejko, bom-ci ja sam Irlandczyk, a gdy patrzę na oczy pani, to mi się mimowoli przypominają jeziora Wicklow.
Moira klasnęła w dłonie.
— Wicklow! — zawołała. — Właśnie w Wicklow jam się urodziła, stamtąd i przódziej pochodziła moja matka.
— A, więc jakże się raduję, żem panią spotkał w tej stronie świata — odpowiedział Darby, uderzając butnie dłonią w rękojeść swego kordelasa. — Boć gdybyśmy się spotkali w Wicklow, ja byłbym sobie ot, synem zwykłego błociarza[1], a pani byłabyś wielką damą.
Śmiech Moiry zadźwięczał nutą czarownych dzwonków, jakiej nie słyszałem od czasu, gdy jej ojciec poległ na pokładzie Jakóba.
— Więc to ty jesteś tym chłopcem o srebrnym głosie! — odezwała się. — Ale jeżeli ty pochodzisz z Wicklow, mój Darby, to tak jakbyśmy byli sobie krewni.
Naraz spoważniał.
— Ale ja, która mogłabym ci być starszą kuzynką lub nawet siostrą, muszę cię zapytać, czemu jesteś korsarzem. Czy nie pochodzisz z uczciwej rodziny?
Darby zafrasował się nie mniej, jak Ben Gunn.
— I owszem, widzi panienka... Zawsze bardzo rwałem się do morza... Byłem sobie tylko zwykłym chłopcem do posyłek... Aż ci tu Długi Jan powiada...
— Darby, — przerwała ona surowo, — od jak dawna nie byłeś u spowiedzi?
On zaczął bić się końcem pochwy kordelasa po palcach bosej nogi.
— No... może miesiąc... może, jakby to powiedzieć... doprawdy, jeżeli panienka tego ode mnie wymaga...
— Pewno wiele miesięcy! — postawiła twardo sprawę.
— Nie będę temu przeczył — potwierdził, rumieniąc się ze wstydu.
— I ty jesteś rodem z Wicklow, Darby!?
— Nie moja to wina, że nie mogłem znaleść księdza.
— Juści, kto znajdzie księdza na okręcie korsarskim? A coby ksiądz powiedział, gdybyś poszedł do niego i wyznał mu to, coś tu nabroił? O Darby, wyrośniesz na złego człowieka!
Darby był skruszony.
— Na mą duszę, nigdy o tem nie pomyślałem! Doprawdy, nikt nie będzie bardziej żałował ode mnie... jeżeli trafi mi się sposobność. Ale widzi panienka... dopóki ktoś obcuje z piratami, musi być im podobny, ale kiedy się od nich wyrwie, to będzie miał czas wszystko naprawić...
I usiłował pokryć swe zmieszanie, dybiąc na Ben Gunna, który stał drżąc przez cały czas tej rozmowy.
— Cóż to za sposób postępowania, lokajczyku? — zapytał, przewybornie naśladując sposób przemawiania Flinta. — Czy jesteś tak głupi, czy zalękniony, iż nie widzisz, że czekamy na kęs strawy?
— Stój, stój! — wdałem się wtę sprawę, widząc że biedny Gunn już zaczyna się gramolić z kajuty. — Skądeś ty się tu wziął? Zdaje mi się, że kapitan Flint odkomenderował cię do twych dawnych obowiązków?
— Nie wiem, co to znaczy odkomenderować, panie Ormerod — odrzekł głupowato, — lecz ma pan rację, że spełniam dawne swe obowiązki. Zeszłej nocy wyobraziłem sobie, że już przyszła kreska na kapitana Murraya... co, jak słyszę, okazało się prawdą... więc powiadam do siebie: „Ben, idź do kapitana Flinta i zgłoś się, że jesteś człowiekiem, który z całej duszy pragnie mu służyć... jako tęgi marynarz... niech mu da do tego sposobność!“
I szurnął nogami, patrząc na mnie z ukosa.
— A cóż na to rzekł kapitan Flint? — zapytałem.
Ben Gunn kłopotliwie poskrobał się w łepetę.
— Ostatecznie powiedział, że jestem za dobrym lokajem, by miano mnie marnować. Potem zawołał Darbego i powiedział, że dobry chłopak kajutowy zasługuje na własnego służącego... to mówiąc, wskazał na mnie. Taki to mój los, panie łaskawy! Urodziłem się pod nieszczęśliwą gwiazdą... zaraz potem dano mi liberję pazia... i żyłem nieszczęśliwie. I umrę pono nieszczęśliwie, paniczku. A le nie chcę umierać w liberji, nie, mościpanie!
I szurnął nogą w ukłonie.
— Co za kiep i prostaczek! — sarknął Darby z niechęcią. — I jemu zachciało się być korsarzem!









  1. Przezwisko chłopów irlandzkich.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Howden Smith i tłumacza: Józef Birkenmajer.