Złoty trójkąt/Część I/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Złoty trójkąt |
Rozdział | Patrycyusz i Koralia |
Data wyd. | 1923 |
Druk | J. Filipescu |
Miejsce wyd. | Czerniowce |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Triangle d’or |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część I Cały tekst |
Indeks stron |
Wszystko miało taki przebieg, jak to przepowiedział p. Desmalions. Prasa milczała. Publiczność przyjęła wydarzenia obojętnie. Pogrzeb bogatego bankiera Essaresa nie wywołał specyalnej sensacyi.
Ale nazajutrz po pogrzebie — wskutek zabiegów kapitana Belvala nowe życie zapanowało w domu przy ulicy Raynourda. Ulokowano tam szpital dla uzdrowieńców, w którym zamieszkał Patrycyusz Belval i jego siedmiu inwalidów.
Pieczę nad szpitalem objęła pani Koralia Essares.
Służby żadnej nie było. Jeden z inwalidów pełnił obowiązki portyera, drugi kucharza — Ya-Bon zaś został mianowany pokojówką i przeznaczony do służby przy osobie samej mateczki Koralii. W nocy spał pod jej drzwiami, a w dzień pełnił straż pod jej oknem.
— Nikt nie śmie zbliżyć się do tych drzwi ani do tego okna!... — nakazał Patrycyusz — nikomu nie wolno tam wchodzić!... Jeżeli komar choćby przedostanie się do pokoju mateczki Koralii — ty mi za to odpowiesz!...
Mimo tych środków ostrożności — Patrycyusz odczuwał poważny niepokój. Zbyt wiele posiadał dowodów na to, z jakimi przeciwnikami ma do czynienia, aby przypuszczać, że jakiekolwiek środki ostrożności mogły zapewnić bezpieczeństwo.
Najgorsze to, że niewiadome — skąd ma paść cios... Essares-bey nie żyje — któż jest tym spadkobiercą, mającym prowadzić dalej dzieło zdrady i zemsty?...
Pan Desmalions rozpoczął bezzwłocznie swoje poszukiwania, ale stroną psychologiczną tego dramatu zdawał się niewiele interesować. Nie odnalazłszy trupa człowieka, którego krzyk agonii słyszał kapitan Belval, nie zebrawszy żadnych poszlak odnośnie do napastnika, który strzelał do Patrycyusza i Koralii — przestał się zajmować tymi problemami, a zwrócił całą swoją energię w kierunku odszukania owych ukrytych worków złota...
Po upływie kilku dni sędzia doszedł do przekonania, że skrytka nie znajduje się ani w domu samym, ani pod domem... Przeniósł więc swoje poszukiwania na teren ogrodu... Piędź za piędzią przekopywano klomby, aleje, trawniki, szukając skarbów.
Prace te wykonywali jego ajenci oraz inwalidzi Patrycyusza. Pomimo usilnych poszukiwań nie zdołano wykryć niczego, coby miało pozór jakiejś skrytki. Patrycyusz i Koralia odnosili się do tych poszukiwań z pewną obojętnością. Nie dlatego, aby nie pojmowali całej doniosłości, ale wrażenie świeżo przeżytych tragicznych wypadków zanadto kierowało ich myśl ku niezbadanej tajemnicy własnego losu. To też w rozmowach swoich prawie — wyłącznie omawiali te rzeczy, któreby mogły nieco rozjaśnić mroki przeszłości.
Matka Koralii, córka konsula francuskiego w Salonikach, poślubiła tam człowieka już w starszym wieku, hr. Odolawicza, potomka starego rodu serbskiego. Hrabia umarł wkrótce po urodzeniu się Koralii. Stało się to w tym właśnie domu, który obecnie zamieszkiwała Koralia, a który to dom został przez jej ojca kupiony za pośrednictwem młodego Egipcyanina, nazwiskiem Essares. Ten Essares spełniał przy hrabim obowiązki sekretarza i był prawdziwym jego factotum. Koralia straciła matkę, kiedy miała lat zaledwie trzy. Essares zabrał sierotkę do Salonik, gdzie ciotka jej matki zajęła się osieroconą dziewczynką. Na kobietę tę Essares wywierał wpływ przemożny. Terroryzowana przez niego podpisywała papiery lub kazała podpisywać wnuczce, które to dokumenty przeniosły powoli fortunę administrowaną przez Egipcyanina do jego rąk jako osobistą własność.
W wieku lat 17-tu Koralia przeżyła przygodę, która jej pozostawiła niezatarte wspomnienie i zarazem wywarła wpływ fatalny na jej całe życie.
Pewnego dnia banda jakichś opryszków tureckich porwała ją i musiała dwa tygodnie przepędzić w samotnym, wiejskim pałacu, broniąc się rozpaczliwie przed afektami przywódcy bandy.
Essares uwolnił ją z tamtąd. Ale to uwolnienie miało charakter tak dziwny, że Koralia nieraz potem zapytywała siebie, czy cała ta historya nie była poprzednio ukartowaną pomiędzy nim, a bandytami.
Po tym wypadku wyczerpana nerwowo, zgnębiona, obawiając się ciągle nowego napadu, zdecydowała się w miesiąc później poślubić Essaresa, który występował w roli jej wybawcy. Pożycie ich było istnem piekłem. Koralia została bowiem żoną człowieka, którego cierpieć nie mogła, którego miłość budziła w niej tylko nienawiść i wstręt.
W kilka miesięcy po ślubie młoda para przybyła do Paryża i zainstalowała się w pałacu przy ulicy Ryanouard’a. Essares, który w Salonikach założył filię banku Franko-oryentalnego, wynajął na biura wspaniałe apartamenta przy ulicy Laffayette’a i wkrótce stał się w Paryżu jednym z potentatów finansowych.
Wszystko to nie tłumaczyło Patrycyuszowi tajemnicy, łączącej wspólnym węzłem ich lata dziecięce. We wspomnieniach swoich nie mogli odnaleźć ani jednego nazwiska, ani jednego szczegółu, któryby mógł być nicią Aryadny w tym labiryncie tajemnic.
— Ostatecznie — rzekł Patrycyusz — możnaby sobie wytłumaczyć, że medalion znaleziony w ręku Essaresa był własnością tego nieznanego przyjaciela, naszego, którego on zamordował. Ale album to, się już niczem nie da wytłumaczyć.
Koralia wzruszała ramionami. Nie umiała znaleźć na to odpowiedzi. Przez chwile milczeli oboje, wreszcie Patrycyusz zapytał:
— A Szymon?
— Szymon zawsze mieszkał tutaj.
— Nawet wtedy, gdy matka pani jeszcze żyła?
— Nie. To dopiero w rok czy dwa po śmierci mamy i po moim wyjeździe do Salonik Essares-bey powierzył mu zarząd tej posiadłości.
— Czy Szymon był sekretarzem Essaresa?
— Nie mogłabym określić dokładnie właściwej jego roli? Sekretarz?... Nie. Przyjaciel?... Także nie. Oni nigdy prawie nie rozmawiali ze sobą. Szymon trzy czy cztery razy odwiedzał nas w Salonikach. Przypominam sobie dokładnie, jedną z jego wizyt. Byłam wtedy dzieckiem, ale pamiętam, że przemawiał do Essaresa bardzo gwałtownie i zdawał mu się grozić.
— Czem?
— Nie wiem. Wogóle nie wiem nic o Szymonie.
— Jak on się zachowywał w stosunku do pani?
— I to mi trudno określić. Nigdy z nim nie rozmawiałam. Zauważyłam jednakowoż, że czasem wzrok jego biegł ku mnie z za żółtych okularów z pewną natarczywością. W ostatnich czasach towarzyszył mi z widocznem upodobaniem do szpitala. Z tak widocznem upodobaniem, że mimowoli zapytuję się sama siebie...
Po chwili namysłu ciągnęła dalej:
— To jest właściwie przypuszczenie bezpodstawne... Ot taka sobie myśl... ale jednak niech pan zważy... Dlaczego dostałam się do szpitala przy Polach Elizejskich, gdzie poznałam pana... Dlaczego? Dlatego, że Szymon mnie tam zaprowadził... Wiedział, że pragnę pracować jako pielęgniarka i wskazał mi ten właśnie szpital...
A potem... Ta fotografia, która przedstawia pana w mundurze, a mnie w stroju pielęgniarki — mogła być zrobioną tylko w szpitalu... A z tutejszych domowników — jedynie tylko Szymon bywał w szpitalu...
I kto wie czy to nie Szymon jest tym tajemniczym przyjacielem, który panu przysłał klucz od ogrodu...
— Szymon? Hypoteza nie do przyjęcia...
— Dlaczego?
— Ponieważ ten przyjaciel nie żyje już... On to telefonował, a potem słyszałem krzyk jego śmiertelny... On nie żyje...
— Czy można w takim wypadku mieć pewność?
— Mam ją... Nie ulega żadnej wątpliwości, że ten nieznany przyjaciel został zamordowany... A Szymon żyje...
I Patrycyusz dorzucił:
— Tamten miał zresztą inny głos, aniżeli Szymon, głos, którego nigdy nie słyszałem i którego już nigdy więcej nie usłyszę.
Koralia nie nalegała, przekonana.
Siedzieli na jednej z ławek ogrodowych, korzystając z pięknego dnia słonecznego. Ciężki zapach gwoździków unosił się z klombów.
Nagle Patrycyusz zadrżał. Koralia położyła swoją dłoń na jego ręce. W oczach jej błyszczały łzy...
— Co się stało, mateczko Koralio?
— Och, — szepnęła — coś tak dziwnego. Niech pan spojrzy, Patrycyuszu, niech pan spojrzy na te kwiaty.
I wskazała ręką wielki, okrągły klomb niezapominajek.
— Tam, tam — mówiła — proszę popatrzeć. Czy pan widzi te litery?
Patrycyusz idąc za jej wzrokiem przekonał się, że pęki niezapominajek były tak misternie ułożone, że tworzyły litery składające słowa: „Patrycyusz i Koralia”.
— Ach — szepnął — to rzeczywiście nadzwyczajne.
Koralia rzekła:
— To stary Szymon zajmuje się ogrodem.
— Mimo tego — oświadczył Patrycyusz nieco jednak zmieszany, — przekonanie moje pozostaje niezachwiane. Nasz przyjaciel nieznany nie żyje. Ale Szymon mógł go przecież znać. Istotnie może on mógłby rzucić światło na pewne ciemne dla nas punkty, a gdyby zechciał przemówić i naprowadzić nas na właściwy trop...
W godzinę później, kiedy słońce skłaniało się już ku zachodowi, udali się na taras. Spotkali tam pana Desmalions, który rzekł:
— Mam państwu coś ciekawego do powiedzenia. Zrobiliśmy odkrycie niesłychanie interesujące dla pani i dla pana także, kapitanie.
I prowadził ich do niezamieszkałej części domu, graniczącej z biblioteką. Tam zastali dwóch agentów z łopatami w rękach. W czasie poszukiwań usunięto bluszcz, osłaniający mur, zdobny płaskorzeźbami. Mur ten był pociągnięty tynkiem, a gdy tynk ten oderwano, ukazały się białe kamyczki i czarne, tworzące rodzaj mozaiki. Kamyczki te układały się w wielkie litery, tworzące trzy słowa, a te trzy słowa brzmiały: „Patrycyusz i Koralia”.
— Co państwo o tem myślicie? — zapytał pan Desmalions. — Trzeba zważyć na to, że napis ten liczy przynajmniej dziesięć lat.
— Przynajmniej dziesięć lat — powtórzył Patrycyusz, kiedy pozostał sam na sam z Koralią. — Dziesięć lat temu. To znaczy tedy, kiedy pani nie była jeszcze mężatką, kiedy mieszkała w Salonikach, a w ogrodzie tym nie bywał nikt oprócz Szymona i tych, którym ewentualnie on pozwalał wchodzić.
Patrycyusz wysnuł następujący wniosek:
— Wśród tych, którzy tutaj bywali znajdował się i nasz nieznany zamordowany przyjaciel. A Szymon wie całą prawdę.
W chwilę później zobaczyli starego Szymona, jak szedł przez korytarz, bełkocząc jakieś niezrozumiałe słowa. Patrycyusz próbował nawiązać z nim rozmowę. Nie udało mu się to jednak. Szymon potrząsał głową i nie odpowiadał, albo też śmiał się bezmyślnie.
W ten sposób problem się komplikował, a nic nie wskazywało na to, aby się szybko znaleźć mogło jakiekolwiek rozwiązanie. Kto był tym nieznajomym, który od najwcześniejszych lat ich dzieciństwa łączył ich imiona i fotografię. Kto zasiał ten klomb niezapominajek, a przedewszystkiem kto to dziesięć lat temu wypisał ich imiona białymi i czarnymi kamykami, pod osłoną zielonego bluszczu.
Były to wszystko pytania niepokojące dla dwóch istot, w których sercach żywiołowo zbudziła się miłość. Za każdym krokiem, jaki czynili w ogrodzie, oczekiwali ujawnienia jakiegoś nowego dowodu na to, że od wielu lat łączą ich tajemne, a nierozerwalne więzy.
I rzeczywiście w ciągu tych kilku dni jeszcze dwukrotnie raz na korze drzewa, drugi raz na poręczy ławki zobaczyli swoje inicyały: „Patrycyusz i Koralia 1904”. „Patrycyusz i Koralia 1907”. Zawsze te dwa imiona: „Patrycyusz i Koralia”.
Dłonie ich łączyły się gorącym uściskiem. Jednoczyła ich coraz bardziej zarówno ta dziwna tajemnica przeszłości, jak i gorąca miłość przepełniająca serca.
W dwa tygodnie po zamordowaniu Essaresa-beya zdecydowali się na dalszy spacer aż ku wybrzeży Sekwanny. Wyszli przez małą furtkę i wydostali się na drogę, wysadzaną staremi drzewami.
Zaledwie uszli kilkadziesiąt kroków, Patrycyusz zatrzymał się zdziwiony. Zobaczył przed sobą mur z identycznie taką samą furtką. Wskazał ją Koralii, która rzekła:
— Nic w tem dziwnego. Ten mur okala ogród, który niegdyś tworzył jedną całość z naszym.
— Kto tam mieszka?
— Nikt. Mały domek, do którego ten ogród należy jest zawsze zamknięty...
Patrycyusz szepnął:
— Te same drzwi... może i ten sam klucz?...
I wyjął z kieszeni zardzewiały klucz, przysłany przez nieznanego przyjaciela.
Klucz obrócił się w zamku.
— Wejdźmy — rzekł Patrycyusz — dalszy ciąg cudów... Może tym razem los okaże się dla nas przychylny...
Ogród był niewielki i niepielęgnowany. Snąć od lat wielu zarastał bujną, wysoką trawą i dzikiem kwieciem. Zachwaszczona ścieżka prowadziła do pawilonu o zamkniętych szczelnie okiennicach.
Pawilon ten miał osobne wejście od strony ulicy Raynouarda, od której oddzielały go podwórze i zamykający je mur.
Wejście to wszakże było zabite deskami...
Patrycyusz i Koralia obeszli dom wokoło. Gdy się znaleźli po prawej stronie, oczy ich uderzył niespodziewany widok.
Zobaczyli rodzaj małej świątyńki z czarnego marmuru, wznoszącej się ponad płytę grobowca... Obok tej mogiły widniał wielki drewniany krzyż, na którym Chrystus rozpinał Swe ramiona... A na tym krzyżu zawieszono różaniec z ziarnek ametystu w złotej filigranowej oprawie.
— Koralio... Koralio... — szepnął Patrycyusz silnie wzruszony — kto tam leży w tej mogile...
Zbliżyli się. Na kamieniu grobowym widniał napis:
„Tutaj spoczywają Patrycyusz i Koralia.
Zamordowani
14-go kwietnia 1895 roku.
Będą pomszczeni.“