Złoty trójkąt/Część I/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Złoty trójkąt |
Część | Deszcz złotych iskier |
Data wyd. | 1923 |
Druk | J. Filipescu |
Miejsce wyd. | Czerniowce |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Triangle d’or |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Koło godziny szóstej popołudniu, kiedy miasto zaczynało się pogrążać w mroku wieczornym — dwóch żołnierzy dążyło szybkimi krokami ku czworokątnemu skwerowi na zbiegu ulicy Chaillota i ulicy Piotra Charron.
Jeden z tych żołnierzy — miał na sobie błękitną jak niebo bluzę, drugi Senegalczyk ubrany był w mundur żuawa... Pierwszy nie miał prawej nogi — drugiemu brakło lewej ręki. Zatrzymali się oni przy grupie marmurowych Sylenów. Błękitny rzucił na ziemię płonącego papierosa. Senegalczyk podjął szybko niedopałek, pociągnął kilka razy i zgasiwszy, schował do kieszeni.
Wszystko to odbywało się bez słowa — w zupełnem milczeniu.
W tym samym prawie czasie z mroków ulicy Galhera wyłoniły się dwie inne żołnierskie postacie w umundurowaniu tak posztukowanem różnymi cywilnymi dodatkami, że trudno było określić gatunek broni, do jakiej ci dwaj ludzie należeć mogli.
W każdym razie jeden z nich miał na głowie „chechię“ żuawa, a drugi „kepi“ artylerzysty.
Pierwszy szedł na szczudłach, drugi o lasce.
Zatrzymali się oni przy kiosku, który wznosi się tuż chodnika w ulicy.
Z innych przecznic wysunęły się pojedynczo jeszcze trzy postacie: strzelec bez nogi, kulejący saper i kawalerzysta o skrzywionem biodrze. Każdy z nich obrał sobie jedno drzewo skweru i wsparłszy się o nie trwał bez ruchu.
Nie rozmawiali ze sobą wcale. Zdawałoby się, że żaden z tych siedmiu inwalidów nie zna swych towarzyszów i nawet nie dostrzega ich obecności.
Wybiła godzina 6-ta.
W tejże samej chwili z bramy jednego z domów wyszedł oficer w mundurze „khaki“. Bandaż owijał pod czapką jego głowę, zakrywając jego czoło. Był to mężczyzna wysoki i bardzo szczupły i tak samo jak tamci żołnierze inwalida. Albowiem prawa jego noga poniżej kolana wspierała się na drewnianem szczudle. Oficer skierował się przez ulicę Piotra Charron ku Polom Elizejskim, gdzie zatrzymał się w pobliżu wielkiego gmachu, zamienionego, jak opiewał napis nad brama na szpital wojskowy.
Oficer zajął stanowisko, umożliwiające mu kontrolę wychodzących stamtąd osób z tem jednak, aby on sam nie był przez nie widziany...
Zegar na wieży wydzwonił trzy kwadranse na siódmą, potem siódma godzinę.
Pięć osób wyszło z bramy szpitala, potem jeszcze dwie, wreszcie ukazała się pielęgniarka w luźnym błękitnym płaszczu z opaską Czerwonego Krzyża na rękawie.
— Oto ona — szepnął oficer. Pielęgniarka skierowała swe kroki ku ulicy Piotra Charron i szła prosto w stronę placu Chaillota. Szła szybko — krokiem lekkim i rytmicznym. Pod luźnym nazbyt szerokim płaszczem — odgadywało się toczone kształty młodego ciała.
Oficer postępował za nią w pewnej odległości, rysując z niedbałą miną jakieś zygzaki swoją laską — tak jak to czynią spacerowicze, którym się nie spieszy.
W tej chwili nie widać było na całej tej przestrzeni nikogo prócz niej i niego.
Kiedy jednak pielęgniarka mijała avenue Marceau — automobil, który tam stał, jakby oczekując na kogoś, puścił motor w ruch i zwrócił się w tym samym kierunku, co młoda kobieta. Było to taxi — auto, w którem oprócz szofera znajdowało się dwóch mężczyzn.
Automobil, który z początku jechał bardzo powoli, zwiększał szybkość w miarę tego, jak pielęgniarka zbliżała się do skweru. Młoda kobieta szła naprzód, nie oglądając się poza siebie, widocznie łoskot motoru nie zaniepokoił jej.
W chwili kiedy znalazła się tuż przy drzewach okalających plac — auto zatrzymało się nagle. Dwaj mężczyźni wyskoczyli — jeden — przez jedne — drugi — przez drugie drzwiczki.
Krzyk przerażenia, jaki wydarł się z piersi kobiety — zlał się w jedno z przeraźliwym dźwiękiem gwizdawki, którą przyłożył do ust oficer-inwalida.
Wówczas siedmiu żołnierzy, ukrytych za drzewami wypadło z nienacka. Rzucili się oni na napastników, wprowadzających swą zdobycz — do automobilu.
Wałka była krótka, a właściwie nie było jej wcale. Szofer, widząc co się dzieje puścił maszynę w ruch i zmykał z największą możliwą szybkością. Tamci zaś dwaj zrozumiawszy, że zamiar ich udaremniono — puścili młodą kobietę a następnie rzucili się w mroki ulicy Brugnoles.
— Galop!... Ya-Bon — zakomenderował oficer, zwracając się do Senegalczyka — przyprowadź mi tu koniecznie jednego za kark!...
Sam zaś podtrzymywał kobietę drżącą całą i bliską omdlenia.
— Niech się pani nie lęka, mateczko Koralio!... To ja kapitan Belval... Patrycyusz Belval...
Wówczas ona wyjąkała:
— Ach! to pan, kapitanie...
— Tak, zebraliśmy się tutaj przyjaciele pani, dawni pacyenci ze szpitala, którymi się mateczka tak troskliwie opiekowała...
— Dziękuję... dziękuję...
I drżącym głosem zapytała:
— A tamci dwaj?...
— Uciekli. Ya-Bon ich ściga!
— Ale czego oni chcieli odemnie? I jakim cudem znaleźliście się tutaj, wszyscy, aby mi tak w porę przybyć na pomoc!
— Pomówimy o tem później, mateczko Koralio. Teraz jest pani zbyt wyczerpaną i musi pani wypocząć trochę...
Delikatnie, ująwszy ją pod ramię, poprowadził w stronę domu, z którego sam wyszedł przed godziną. Młoda kobieta nie stawiała żadnego oporu.
Cała gromadka weszła do mieszkania na parterze, gdzie zainstalowano się w wielkim salonie, oświetlonym żyrandolem elektrycznym. Na kominku płonął jasno ogień.
— Niech pani spocznie, mateczko Koralio...
Kobieta opadła na fotel — bez słowa.
— Poular — wydał rozporządzenie kapitan — biegnij do jadalni po kieliszek... Ty Ribrac, przynieś karafkę świeżej wody z kuchni... Chatalani, — w kredensie stoi butelka rumu... Nie!... nie!... mateczka Koralia nie lubi rumu... zatem...
— Zatem... — uśmiechnęła się lekko — proszę tylko o szklankę czystej wody...
Policzki młodej kobiety odzyskiwały powoli zwykłą swoją barwę... Do pobladłych warg napływała krew.
Twarz młodej kobiety pełna wdzięku i słodyczy, miała szlachetny, czysty owal i rysy niezwykłej delikatności. Duże jasne oczy patrzyły w świat spojrzeniem dziecka... A jednak w tej twarzy łagodnej i delikatnej było coś, co wskazywało, że subtelna ta istota ma duży zasób energii i silna wolę.
— Cóż, lepiej pani? — zapytał kapitan, kiedy „mateczka“ Koralia wychyliła szklankę zimnej wody.
— O wiele lepiej.
— No, to cudownie!... Aleśmy przeżyli gorącą chwilę!... Co za niezwykła historya!... Trzeba to będzie wszystko wyjaśnić — prawda? Oho!... Ya-Bon powraca!... Ciekawym czy...
Kobieta zerwała się narówne nogi.
— Sądzi pan, kapitanie, że dogonił jednego z tych ludzi?
— Ależ pewny tego jestem... Powiedziałem przecież, żeby mi sprowadził jednego z tych hultajów za kark, a Ya-Bon zwykł wykonywać moje rozkazy...
Wszyscy zwrócili się w stronę westybulu. Senegalczyk szedł już po schodach w górę. Prawą swoją żylastą dłonią trzymał za kark jakiegoś mężczyznę, niosąc go tak, jakby to nie był żywy człowiek, ale pajac z drzewa lub gutaperki.
Kapitan rzekł krótko:
— Puść go...
Ya-Bon rozsunął palce. Jeniec upadł bezwładnie jak kloc na kamienną posadzkę westybulu.
— Oto czego się lękałem — mruknął kapitan Belval — Ya-Bon ma tylko jedną rękę, ale jeżeli tą swoją jedyną ręką — chwyci kogoś za gardło, to cudem chyba nie udusi... Niemcy mogliby coś o tem powiedzieć...
Oficer nachylił się nad zemdlonym, a potem zwracając się do pielęgniarki zapytał:
— Pani zna tego człowieka?
— Nie...
— Napewno? nie widziała pani nigdy tej twarzy.
Była to wielka tłusta twarz o nizkiem czole pod czarnemi, wypomadowanymi włosami... Nad grubemi zmysłowemi wargami — siwiejące wąsy. Granatowe ubranie było nowe, modne i dobrze skrojone.
— Nigdy... nigdy w życiu...
Kapitan przetrząsnął kieszenie nieznajomego. Nie znalazł w nich najmniejszego nawet świstka papieru.
— No, to poczekamy, aż przyjdzie do siebie i wtedy zaczniemy indagacyę.
— Ya-Bon, zwiąż mu ręce i nogi i pozostań tutaj przy nim na straży... A wy chłopcy, możecie już odejść... Czas, byście powrócili już do Domu rekonwalescentów... Pożegnajcie mateczkę Koralię i zmykajcie.
— Dobranoc, mateczko!... — zawołali żołnierze chórem.
— Dowidzenia... Dziękuję wam... dziękuję serdecznie...
Kiedy tamci odeszli — Patrycyusz Belval siadł na nizkim taboretku — prawie u nóg młodej kobiety i zaczął:
— A teraz porozmawiamy, mateczko Koralio... Więc przedewszystkiem parę słów wyjaśnienia... Będę się streszczał...
Zamilkł na chwilę, jakby zbierając myśli, poczem ciągnął dalej:
— Jak pani wie, mateczko Koralio, osiem dni temu — wypuszczono mnie ze szpitala, pozwalając mieszkać prywatnie... Przez cały ten czas spaceruję sobie, jadam o ile mogę najczęściej i odwiedzam dawnych przyjaciół... Właśnie dzisiaj przed południem czekałem w kawiarni na jednego z moich dobrych znajomych... Paliłem sobie papierosy i rozmyślałem o różnych rzeczach, kiedy nagle o uszy moje obiły mi się słowa, które zwróciły moją uwagę... Trzeba pani przytem wiedzieć, że sala ta jest przedzielona drewnianą ścianką na dwie połowy... Jedna połowa przeznaczona jest dla gości kawiarnianych — druga stanowi bar... Tamci dwaj widocznie sądzili, że są sami i mówili tak głośno, że mogłem pochwycić kilka zdań, które sobie nawet zanotowałem...
Belval wyjął z kieszeni notatnik:
— Te kilka zdań, które mnie z łatwo zrozumiałych powodów zainteresowały — poprzedziły słowa o jakimś deszczu złotych iskier... Czy to pani nie naprowadza na jaki domysł?
— Bynajmniej...
— Więc niech pani słucha dalej... Aha! zapomniałem dodać, że ci ludzie rozmawiali po angielsku zupełnie wprawdzie poprawnie, ale z akcentem, zdradzającym, że ani jeden ani drugi nie są Anglikami... Oto ich słowa — wiernie przetłomaczone.
— A więc — rzekł jeden z nich — wszystko gotowe... Pan i on będziecie dzisiaj wieczorem przed godziną siódmą — na umówionem miejscu...
— Będziemy, pułkowniku. Nasz automobil gotów.
— Dobrze, proszę pamiętać, że ta mała wychodzi ze szpitala o siódmej...
— Proszę być bez obawy.
— Pomyłka jest wykluczona — ponieważ ona zawsze idzie tą samą drogą w ulicę Piotra Charron...
— A plan cały wypracowany? —
— Jak najbardziej szczegółowo. Stanie się to na rogu ulicy Chaillota... Gdyby nawet tam było kilku przechodniów — to nie zdążą pospieszyć na pomoc, ponieważ działać będziemy z błyskawiczną szybkością!...
— Czyś pan pewny swego szofera?
— Pewny gestem, że za taką zapłatę — zrobi wszystko!... To wystarczy!...
— Doskonale!... Oczekuję pana — wie pan gdzie — w automobilu... Pan mi poda, tę małą i od tej chwili jesteśmy panami sytuacyi...
— A ty, pułkowniku, panem tej małej... Rzecz nie do pogardzenia, bo ona jest dyabelnie ładna!...
— Dyabelnie!... Znam ją oddawna z widzenia, ale nigdy nie miałem sposobności, aby się przedstawić!... Zamierzam też skorzystać z tej okazyi, i załatwić te sprawy po żołniersku!...
Pułkownik dorzucił:
— Będzie może trochę płaczu, trochę fochów i krzyku, ale to nie szkodzi!... Lubię nawet opór, wtedy... gdy jestem silniejszy!...
Zaczął śmiać się brutalnie, a towarzysz zawtórował mu. Ponieważ regulowali już rachunek — więc ja także wstałem. Tamci nie wyszli razem — jeden przez drzwi frontowe skierował się na bulwar, a drugi wyszedł przez boczne drzwi i zniknął w przecznicy.
Teraz rozumie pani wszystko?...
Kapitan zamilkł. Młoda kobieta pochyliła głowę w zamyśleniu i dopiero po chwili rzekła:
— Dlaczego mnie pan nie uprzedził?
— Uprzedzić panią!... A gdyby jednak pomimo wszelkich pozorów nie chodziło o panią... Pocóż niepokoić zbytecznie?... Przytem jeśliby ten plan spezł odrazu na niczem, to nieprzyjaciele pani zastawiliby nową pułapkę, a nie znając niebezpieczeństwa jakże moglibyśmy mu zapobiedz. Nie, najlepiej było podjąć walkę. Stworzyłem sobie mały oddział z dawnych pani pacyentów, którzyby wszyscy gotowi byli wskoczyć za panią w ogień, no i udało się nam pokrzyżować plany tym łotrom. Oto jak się rzecz ma cała, mateczko Koralio. A teraz kiedy już pani wie wszystko, co pani o tem sadzi?
Koralia wyciągnęła rękę do młodego oficera.
— Ocalił mnie pan z niebezpieczeństwa, o którem nie wiedziałam zupełnie. Dziękuję panu za to. —
— Nie przyjmuję podziękowań, bo było to dla mnie taką rozkoszą, że mogłem pani służyć. Ale chciałbym wiedzieć, co pani o tej całej sprawie sądzi. —
— Właściwie nie wiem co sadzić. Nie mogę panu udzielić żadnych informacyi, któreby na tę tajemniczą sprawę jakiekolwiek światło rzucić mogły. —
— Pani nie zna swoich nieprzyjaciół?
— Osobiście nie. —
— A tego człowieka, któremu tamci dwaj mieli panią wydać i który mówi, że zna panią z widzenia?
Koralia zaczerwieniła się i odrzekła:
— Każda kobieta spotyka w życiu mężczyzn, którzy ją prześladują pożądliwemu spojrzeniami. Jedni to robią jawnie, drudzy bardziej skrycie. Nie mam pojęcia o kogo tu chodzi. —
— A zatem? Chyba tylko nasz jeniec może nam dać jakieś wyjaśnienie. Jeżeli będzie milczał, tem gorzej dla niego. Oddam go w ręce policyi, a ta już potrafi wydostać z niego potrzebne informacye.
Kobieta zadrżała.
— W ręce policyi?
— Oczywiście. A cóż mam począć z takim hultajem?
— Nigdy, nigdy — zawołała. — Za żadna cenę. Ależ wtedy wdarliby się w moje życie prywatne. Moje nazwisko wmieszanoby w tę cała historyę.
— Ależ mateczko Koralio, nie mogę przecież...
— Proszę, błagam pana, mój przyjacielu. Niech pan wynajdzie jakiś inny sposób, żeby tylko o mnie nie mówiono. Ja nie chcę, żeby o mnie mówiono.
Kapitan spoglądał na nią zdziwiony, nie mogąc zrozumieć powodu tego wzruszenia i wzburzenia nagłego.
— Nie będą o pani mówili, obiecuję to pani solennie.
— Więc cóż pan zrobi z tym człowiekiem?
— No, mój Boże — uśmiechnął się — naprzód zapytam go grzecznie, czy zechce odpowiedzieć na moje pytania, następnie podziękuję mu za to, że się tak bardzo interesował pani osobą, a potem powiem mu, że może sobie iść do stu dyabłów!...
Belval wstał:
— Pani chce go widzieć?
— O! nie... Czuję się tak bardzo zmęczoną!... Jeżeli nie jestem panu koniecznie potrzebna — to wolałabym uniknąć tej niemiłej rozmowy... Opowie mi pan później...
Kapitan nie nalegał i wyszedł z salonu. Po chwili Koralia usłyszała jak mówił:
— No, Ya-Bon, pilnowałeś dobrze naszego jeńca? Aha! Otóż i on... No, jakże się pan czuje?... Trochę słabo?... No tak, tak — Ya-Bon ma rękę trochę twardą... Cóż to? pan nie odpowiada?... Ya-Bon! ależ ten człowiek nie oddycha, nie rusza się?!... Sapristi!...
Belval wydał okrzyk przerażenia, Koralia zerwała się, aby biedz do westybulu, ale powracający kapitan zagrodził jej drogę.
— Niech pani tam nie idzie!
— Ależ pan ranny?
— Ja?...
— Pan ma krew na mankiecie!...
— To krew tego człowieka!...
— Czy on ranny?
— Tak jest, a właściwie miał krwotok ustami!... Złamanie podstawy czaszki...
— Jakto?... Czyż Ya-Bon?...
— To nie Ya-Bon!
— Więc kto?
— To jego wspólnicy!...
— Powrócili?!...
— Tak jest i udusili go...
— Udusili!... Ależ to nie do wiary!...
Usunęła, zagradzającego jej drogę Belvala i podbiegła do jeńca. Leżał nieruchomy. Twarz jego nacechowana była bladością śmierci. Szyję jego owijała jedwabna czerwona taśma...
— O jednego łajdaka mniej, mateczko Koralio — rzekł Belval — uprowadziwszy młodą kobietę z powrotem do salonu — znamy już jego nazwisko, było wyryte na kopercie... Nazwisko, to brzmi: Mustafa Rawalow... Coś z turecka po rosyjsku...
— Co zrobicie z ciałem?
— Niech się pani nie troszczy o nic... Ya-Bon już to wszystko załatwi w ten sposób, aby pani osoba nie była wplątaną w tę całą historye.... Tak! nie będą o pani mówili... Za to należy mi się podziękowanie... I tym razem upomnę się o nie...
— Dziękuję panu serdecznie...
— O! ja o innem podziękowaniu myślałem... Proszę mnie posłuchać mateczko Koralio...
Utknęła weń pytający wzrok. Belval po chwili zaczął:
— Nie wiem nic o pani, w szpitalu wojskowym — wszyscy pacyenci, sanitaryusze i lekarze nazywali panią poprostu mateczką Koralią... A jak się pani właściwie nazywa?... Czy jesteś panną, mężatką, czy wdową?
Gdzie pani mieszka? Nikt tego nie wie. Codziennie o tej samej godzinie przybywa pani i odchodzi o tej samej porze w tym samym zawsze kierunku. Czasem towarzyszy pani stary służący, z długiemi siwemi włosami i z żółtemi okularami na nosie.... Przychodził on nieraz po panią i czekał w westybulu... Próbowano go wypytać, ale milczał uparcie.
A zatem wiem tylko tyle o pani, że jesteś anielsko łagodna i dobra oraz czarująco piękna... — I mam przeczucie, że pani egzystencja owiana mgłą tajemnicy — kryje w sobie coś bolesnego... Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że panią dręczy jakaś ciężka troska i ustawiczny niepokój... że pani żyje samotnie.... że nikt nie myśli o pani szczęściu i bezpieczeństwie... I dlatego pomyślałem sobie... O! ja już nieraz o tem myślałem i jedynie czekałem na sposobność, aby pani to wyznać... przypuszczam, że pani potrzeba przyjaciela-brata, któryby pani podał pomocne ramię... Czyżbym się mylił, mateczko Koralio?...
Wmiarę jak Belval z coraz większym zapałem rozsnuwał swoje myśli — twarz młodej kobiety oblekła się wyrazem jakiejś surowości...
Koralia odsunęła się nawet nieco od kapitana. Wreszcie poważnie i z pewnym chłodem wyrzekła:
— Tak, omylił się pan. Moje życie jest zupełnie proste, nie potrzebuję żadnych obrońców...
— Nie trzeba pani obrońców?! — Wykrzyknął — a cóż znaczył ten napad?! Ten spisek przeciwko pani?! ta tajemnica, której odkrycia wrogowie pani do tego stopnia obawiają się, że zamordowali swego wspólnika aby jej tylko nie zdradził... Więc to wszystko — to nic, to moje urojenie?! Nie!... nie!... ja widzę, że na panią czyhają nieprzyjaciele i choćby pani nie przyjęła mojej pomocy i opieki, to... to ja...
Uderzył pięścią w marmurowy kominek i zawołał:
— To ja i tak będę pani bronił!... będę czuwał nad panią!... To mój obowiązek i moje prawo!..
— O! nie...
— Mam prawo stawać w pani obronie — absolutnie mam!...
— Skąd to prawo?
— Prawo daje mi moja miłość!... bo ja panią kocham, mateczko Koralio!... I chociaż jestem inwalidą, choć straciłem nogę do kolana w walce za ojczyznę — rezygnować nie myślę!... Mateczko Koralio, czekam na odpowiedź...
— Pan nie powtórzy mi już nigdy tych słom — wyrzekła wreszcie, nie patrząc mu w oczy.
— Pani zabrania?
— Tak! zabraniam!...
— A więc będę milczał aż do następnego naszego spotkania!...
— My się już więcej nie spotkamy!...
— Dlaczego?...
— Bo ja nie chcę widywać pana — po tem wyznaniu...
— Z powodu...
Podniosła na niego oczy smutne i zamyślone:
— Jestem kobietą zamężną...
Wbrew jej oczekiwaniom oświadczenie to nie zmieszało kapitana ani trochę... Najspokojniej w świecie rzekł:
— No, to pani wyjdzie za mąż drugi raz... Niewątpliwie mąż pani jest stary i pani go nie kocha... On przecież także rozumie, że pani jest młodą i potrzebuje miłości...
— Żart niestosowny, kapitanie...
Belval pochwycił w swoje dłonie drobną rękę Koralii, która wstała już z fotelu, gotując się do odejścia:
— Pani ma słuszność, mateczko Koralio! Proszę mi wybaczyć, że tak lekkim tonem mówię o rzeczach tak poważnych... A tu chodzi o moje życie i o pani życie!... Mam głębokie przeczucie, że jesteśmy wzajemnie swojem przeznaczeniem... A przeciw przeznaczeniu — walczyć daremnie!... Będę czekał cierpliwie... Los nas połączy.
— Nie połączy...
— Połączy — oświadczył stanowczo — zobaczy pani...
— Nie, panie kapitanie — to stać się nie może!... Pan mi da słowo honoru, że nie będziesz usiłował ani widzieć się ze mną ani poznać mego nazwiska... Wyznanie, które mi pan uczynił — wykopało między nami przepaść nie do przebycia... Nie chcę, aby ktokolwiek wglądał w moje życie!...
Mówiła z pewną gwałtownością, starając się jednocześnie uwolnić swą rękę z uścisku kapitana.
Belval nie ustępował:
— Mateczko Koralio, nie ma pani racyi, postępując w ten sposób... Niewolno pani... Niech się pani zastanowi — błagam panią!...
Odsunęła go — prawie odepchnęła od siebie. Gwałtowny ten ruch spowodował, iż torebka ręczna Koralii upadła na ziemię. Nieszczelnie snąć zamknięta otwarła się... Wypadło z niej kilka przedmiotów... Belval schylił się szybko, aby je podnieść.
— O! proszę — jeszcze to...
Był to mały futerał wysłany atłasem — z którego wysuwały się ziarnka różańca, Belval uważnie obejrzał różaniec i szepnął:
— Ciekawa rzecz... te ziarnka ametystowe — ta staroświecka złota oprawa, filigranowa robota... To jednak osobliwe... Ta sama robota i ten sam materyał...
Wzruszenie tak silne odmalowało się na jego wyrazistej twarzy, że Koralia zdziwiona zapytała:
— Co się panu stało?...
Patrycyusz Belval obracał w palcach jedno z ziarn różańca — nieco większe od innych. Ziarnko to było przełamane w środku...
— Skonstatowałem coś tak osobliwego — rzekł wreszcie kapitan — że zaledwie śmiem przypuszczać... Trzeba to zbadać odrazu... Ale przedewszystkiem jedno słowo: kto pani dał ten różaniec ametystowy?...
— Nikt mi go nie dał... posiadałam go zawsze...
— Musiał przecież należeć do kogoś — zanim stał się pani własnością...
— Należał do mojej matki...
— Ach!... do matki pani...
— Cóż w tem nadzwyczajnego?...
— Napozór nic... Matka pani nie żyje?...
— Umarła, kiedy miałam lat cztery... Zaledwie że sobie ją przypominam... Ale dlaczego pyta mnie pan o to i co za związek ma to z tym różańcem?
— Owszem, ma związek. Zaraz pani udowodnię. Proszę popatrzeć.
Rozpiął bluzę i z kieszeni kamizelki wydobył zegarek, przy którym widniało kilka breloków, przymocowanych na małej dewizce ze skóry i srebra. Jeden z tych breloków była to połówka kulki ametystu, ujętej z jednej strony w złoto filigranowej roboty. Wielkość i grubość obu odłamków ametystu była identyczna, jak również ich barwa. Oprawa również nie różniła się niczem.
Koralia i Patrycyusz spojrzeli sobie w oczy. — Młoda kobieta wyszeptała zmieszana:
— Ależ to przypadek. Nic innego, tylko przypadek.
— Być może, ale przypuśćmy, że te dwie połówki tworzą istotnie jedną całość.
— To niemożliwe — zawołała Koralia.
Kapitan nic nie odpowiadając przymierzył obie połówki ametystu do siebie i okazało się, że załomy jednego kawałka wchodzą dokładnie w załomy drugiego, rzeczą oczywista było, że te dwie połówki są połówkami jednego i tego samego ametystu. Zapanowała chwila długiego milczenia. Wreszcie kapitan Belval rzekł cichym głosem:
— I ja właściwie nie wiem skąd pochodzi ten brelok. Od dzieciństwa widywałem ten kawałek ametystu wśród rozmaitych przedmiotów bez większej wartości, które przechowywałem w moim kuferku. Leżał sobie pośród kluczy do zegarków, staroświeckich pierścionków, starodawnych pieczątek. Skąd się tam wziął nie wiem. Jedno tylko wiem obecnie zpewnością — obejrzał raz jeszcze dokładnie oba odłamki i z obserwacyi tej wyciągnął następujący wniosek:
— Bezwątpienia, że największe ziarno z tego różańca złamało się niegdyś na dwoje. I te dwie połówki są w naszem posiadaniu. Mojem i pani.
Przysunął się bliżej do Koralii i mówił dalej, głosem przyciszonym.
— Kwestyonowała pani przed chwilą moją wiarę w siłę przeznaczenia. Moja pewność, że wypadki prowadzą nas ku sobie, wydała się pani może śmieszną, a teraz co pani powie? Chodzi tutaj bowiem albo o wypadek tak niezwykły, że poprostu trudno bez należytej podstawy twierdzić, że to tylko wypadek. Albo też o fakt realny, wskazujący, że nasze egzystencye już się gdzieś zetknęły w przeszłości na jakimś punkcie tajemniczym. I teraz tem mocniej wierzę, że odnajdą się w przyszłości, aby się już więcej nie rozłączać. I poraz drugi ofiaruję pani pomocną dłoń przyjaciela, bo wiem, że grozi ci niebezpieczeństwo. Podkreślam, że mówię tylko o przyjaźni, nie zaś o miłości. Czy pani przyjmuje?
Na razie nie mieli sobie nic więcej do powiedzenia. Belval nie usiłował dłużej zatrzymać Koralii.
Odeszła. Kiedy drzwi wejściowe zamknęły się za nią — Belval podszedł do okna i tęsknym wzrokiem ścigał sylwetkę młodej kobiety, która za chwilę miała mu zniknąć z przed oczu zatopiona w morzu mroków wieczornych.
Serce ścisnęło mu się: czy zobaczy ją jeszcze kiedykolwiek?...
Ale Patrycyusz Belval nie należał do ludzi łatwo poddających się zwątpieniu.
— Czy ją zobaczę?! Może już jutro nawet... Los mi dopomoże!...
Wieczorem Belval po spożyciu obiadu w restauracyi — przybył do Neuilly, gdzie znajdował się dom dla żołnierzy — rekonwalescentów. Ponieważ regulamin w tem sanatoryum dla uzdrowieńców nie był zbyt surowy — więc kapitan z łatwością mógł uzyskać widzenie z Ya-Bonem.
— Czy Ya-Bon jest tutaj?...
— Tak jest, kapitanie — odparła dyżurna — gra w karty ze swoją dziewczyną...
— To jego dobre prawo kochać i być kochanym... Czy są jakie listy do mnie?
— Niema żadnych. Przyniesiono tylko jakiś pakunek...
— Od kogo!...
— Przyniósł go komisyoner i powiedział tylko tyle: „Dla kapitana Belvala”. Złożyłam ten pakiet w pańskim pokoju.
Kapitan pospieszył do swego pokoju, gdzie ujrzał na stole pakiet owinięty w biały papier i obwiązany sznurkiem.
Rozdarł papier. Zobaczył małą szkatułkę, a w niej mieścił się klucz, wielki klucz pokryty rdzą.
— Coby to mogło znaczyć?... Na pakunku nie było żadnego adresu nadawcy, ani żadnej pieczątki.
— Chyba to jakaś pomyłka!... pomyślał Belval i schował klucz do kieszeni.
— Dosyć zagadek na dzisiaj — powiedział głośno sam do siebie — teraz kładźmy się spać.
Ale w chwili, gdy zasuwał story u okna — wzrok jego uderzony został snopem iskier wytryskających ponad drzewami lasku Bulońskiego. Złoty deszcz iskier rozdarł nieprzeniknione mroki nocy.
W tejże chwili kapitan przypomniał sobie podsłuchaną w restauracyi rozmowę. Wszak to o deszczu złotych iskier rozmawiali ci sami ludzie, którzy planowali uprowadzenie mateczki Koralii.
Patrycyusz Belval, kiedy skończył lat osiem, został wysłany przez swego ojca do Londynu do szkoły francuskiej, w której przebył dziesięć lat ani raził nie odwiedzając ojczyzny.
Z początku — co tygodnia otrzymywał regularnie listy od ojca, wreszcie pewnego dnia dowiedział się od dyrektora, że jest sierotą i że koszta jego edukacyi będą pokrywane z procentów dwustu tysięcy franków, pozostałych po ojcu.
Po dojściu do pełnoletności Patrycyusz podjął spadek i wyjechał do Algieru, aby tam pełnić służbę wojskową. W niezbyt długim czasie nietylko stracił całe swoje dziedzictwo, ale jeszcze zrobił kilkadziesiąt tysięcy długów.
Zmuszony brakiem funduszów do porzucenia wojska — wziął się do pracy. Umysł jego ruchliwy i przedsiębiorczy pchnął go na drogę interesów. Organizował komunikacyę automobilową i łodzi motorowych, elektryfikacyę, zaimprowizował blizko tuzin przedsiębiorstw, które wszystkie udały się i incyatorowi dostarczyły znacznych środków materyalnych.
Kiedy wybuchła wojna rzucił się w jej wir ciałem i duszą i zdobył szlify porucznika w bitwie nad Marną. Ranny ciężko w łydkę — musiał poddać się amputacyi. Pomimo tego nie dał za wygranę karyerze wojskowej. Przerzucił się do lotnictwa i przez kilka miesięcy pełnił służbę obserwatora na aeroplanie. Raniony odłamkiem szrapnela w głowę — przewieziony został do szpitala wojskowego na Polach Elizejskich... I w szpitalu tym poznał mateczkę Koralię... Od pierwszego dnia poznania, zakochał się w niej... Jej piękność, wdzięk, łagodne smętne oczy, słodycz obejścia — przenikały mu serce do głębi. Milczał wszakże, czekając stosownej chwili...
I oto wypadki tak się ułożyły, że Belval zdołał wyśledzić grożące ukochanej niebezpieczeństwo i wyrwać ją z rąk wrogów. Pierwszy etap walki zakończył się zwycięzko — trudno było jednak przypuścić — aby to było już zwycięztwo ostateczne. Wrogowie bezwątpienia przypuszczą nowy atak... I teraz nasuwało się zapytanie, czy ów deszcz złotych iskier, widziany przed chwilą nie pozostaje w jakimś związku ze spiskiem uknutym przeciwko mateczce Koralii... I znowu snop iskier złocistą smugą wytrysnął w powietrze.
O ile Patrycyusz Belval mógł osądzić — ten deszcz złotych iskier spadał gdzieś na wybrzeżu Sekwanny pomiędzy Trocadero a dworcem w Passy.
Koralia przysłonęła oczy rękami i trwała tak przez dłuższą chwilą — bez słowa, bez ruchu...
— Trzeba tam iść — zadecydował Belval — i zobaczyć co to znaczy?
Na drugiem piętrze smuga światła wykradała się przez niedomknięte drzwi. Było to mieszkanie Ya-Bona, który wedle informacyi dyżurnej pielęgniarki — grał ze swoją „flamą" w karty. Kapitan wszedł.
Ya-Bon przestał grać już w karty. Zdrzemnął się w fotelu przy stole, na którym leżała talia kart. Na lewem ramieniu żołnierza, z którego zwisał pusty rękaw, wspierała się głowa kobiety o rysach wulgarnych, grubych, wysuniętych wargach i żółtej, tłustej — jakby oliwą wysmarowanej skórze. Byłą to Angela, pomywaczka — przyjaciółka Senegalczyka. W tej chwili chrapała głośno.
Kapitan dotknął ramienia Senegalczyka. Ten obudził się i uśmiechnął na widok swego przełożonego...
— Słuchaj, Ya-Bon, jesteś mi potrzebny.
Ya-Bon zerwał się na równe nogi, odpychając Angelę, która padła głową na stół, i chrapała najspokojniej dalej.
Na ulicy kapitan nie zobaczył iskier, ponieważ drzewa przesłaniały mu widok szerszy. W drodze do Passy Belval opowiedział Ya-Bonowi o swoich przypuszczeniach i kłopotach. Wiedział wprawdzie, że Ya-Bon niewiele z tego wszystkiego zrozumie, ale tak się już przyzwyczaił do tego powiernika biernego i posłusznego, że wtajemniczał go we wszystkie swoje troski.
— Co ty myślisz o tem wszystkiem Ya-Bon? Mnie się zdaje, że to jest ta sama historya... Prawda!
— Tak — mruknął Ya-Bon.
— A zatem bezwątpienia mateczce Koralii grozi nowe niebezpieczeństwo?
— Tak! — potwierdził znowu Senegalczyk.
— Pięknie. Ale teraz musimy się przekonać, co oznacza ten deszcz złotych iskier? Przez chwilę przypuszczałem... Słuchasz mnie ty uważnie?
— Tak.
— Otóż przypuszczałem, że jest to sygnał szpiegowski dla niemieckich Zeppelinów...
— Tak.
— Ośle jeden! właśnie że nie tak, bo jak wynika z podsłuchanej przezemnie rozmowy — sygnał ten powtarzał się już dwukrotnie przed wojną... I czy to wogóle jest sygnał?...
— Nie!...
— Idyoto!... Jakto nie?! A cóżby to takiego być mogło... Lepiejbyś milczał i słuchał!... zwłaszcza, że ja sam nie wiem o co tutaj chodzić może!...
Patrycyusz Belval uczuł jeszcze większe zakłopotanie, kiedy przeszedłszy przez ulicę de La Tour, znalazł się na rozstaju. Kilka dróg otwierało się przed nim... którąż z nich wybrać?... Żadna iskra tajemnicza nie rozświecała ciemności.
— Zapewne to już się skończyło... Spóźniliśmy się i to przez ciebie Ya-Bon... Gdybyś nie tracił czasu na wyrywanie się z objęć twojej bogdanki, bylibyśmy zdążyli...
Nie miał pojęcia w jakim kierunku zwrócić się i wkońcu zdezorientowany kompletnie zamierzał dać za wygraną... Nagle z ulicy Franklina wyłoniło się auto, w którem siedziało kilku mężczyzn. Jeden z nich zawołał przez tubę akustyczną:
— Proszę skręcić na lewo... potem prosto przed siebie — dopóki nie dam znać...
Kapitanowi zdało się, że poznaje ten głos...
— Czyż to był człowiek w szarym kapeluszu!? Jeden z tych, którzy usiłowali porwać mateczkę Koralię?!...
— Tak! — mruknął Ya-Bon.
— Deszcz złotych iskier — i ten człowiek tutaj... Nie należy zgubić śladu!... Galop!... Ta-Bon...
Zbytecznem jednak było przynaglać Ya-Bona do galopu — ponieważ kapitan Belval sam zdążył przybyć w chwili, kiedy auto zatrzymało się przed portalem jakiegoś domu.
Pięciu mężczyzn wysiadło z auta. Jeden z nich zadzwonił. Upłynęło kilkadziesiąt sekund — dzwonek zadźwięczał ostro poraz drugi. Dopiero jednak za trzeciem pociśnięciem dzwonka otwarło się małe okienko w górnem skrzydle bramy. Przez chwilę trwały ciche pertraktacye. Osoba, która otworzyła okienko żądała znać wyjaśnień. Ale nagle dwóch z pośród przybyłych naparło z całej siły na bramę, która ustąpiła pod tym naciskiem... Cała banda wdarła się do wnętrza... Wszczął się hałas i rumor, poczem brama zatrzasnęła się znowu... Wówczas kapitan Belval rozpoczął studya nad terenem...
Dom, do którego wdarły się owe tajemnicze indywidua i przed którym stał jeszcze automobil, utrudniający kapitanowi zbliżenie się, zbudowany był w stylu pałaców pierwszego cesarstwa. Okna okrągłe, na parterze okratowane, na pierwszem piętrze zaś przesłonięte pełnemi okiennicami. Do budynku tego przylegał drugi, tworząc jak gdyby oddzielne skrzydło.
— Nie da się zajść z boku — rzekł kapitan. — wszystko pozamykane, jak w jakiejś twierdzy feudalnej. Szukajmy gdzieindziej. — Spojrzenie kapitana padło na mur, odgradzający ogród od ulicy.
— Chyba tędy. Wprawdzie mur trochę zanadto wysoki, ale damy sobie jakoś radę. Pomóż no mi Ya-Bon.
Stanąwszy na ramionach Senegalczyka, kapitan Belval zamierza wspiąć się po murze, zobaczył jednak, iż mur najeżony jest kawałkami ostrymi szkła, uniemożliwiającymi dostęp. Wściekły zeskoczył.
— No, wiesz Ya-Bon, mogłeś mnie uprzedzić. Jeszcze chwila, a byłbym sobie pokrajał ręce. O czem ty właściwie myślisz? Doprawdy nie rozumiem, dlaczegoś się uparł leźć tutaj koniecznie ze mną.
Nagle kapitan uczuł, iż ręka Senegalczyka spoczęła na jego ramieniu.
— No, czegoż chcesz, Ya-Bon?
Ciężka ręka popchnęła go w stronę muru. W tem miejscu widniało obramowanie drzwi.
— A, otóż i drzwi jakieś. Wyobrażasz sobie może, że tego nie widziałem? No mój drogi, nietylko pan Ya-Bon ma oczy. Ba, ale jak się tam dostać? Drzewo masywne, okucia mocne. Ba, żeby to wyrwać skądś klucz odpowiedni. Mniej więcej taki klucz jaki mi dzisiaj przyniósł ów tajemniczy komisyoner.
Dziwna myśl strzeliła kapitanowi do głowy. — Myśl, która w pierwszej chwili wydała się jemu samemu absurdem.
— A jednak... można spróbować — i wyjął z kieszeni klucz. Włożył do zamku. Klucz obrócił się gładko. Po chwili drzwi otwarły się.
— Wejdźmy — powtórzył tryumfująco.
Cicho jak koty wsunęli się do pogrążonego w mrokach nory ogrodu. Zaledwie jednak uszli kilkadziesiąt kroków, gdy udało się słyszeć zajadłe szczekanie psa. Patrycyusz zadrżał, albowiem szczekanie to zbliżało się. A choć nie był tchórzem, sytuacya jednak była nie do pozazdroszczenia. Jak odeprzeć ten atak wśród ciemnej nocy, nieużywając broni palnej, która mogłaby ich zdradzić. A[1] nie miał przy sobie innej broni prócz rewolweru. W mroku zarysował się łeb zwierzęcia i zadźwięczał łańcuch, z którego pies snać się urwał. Chwila katastrofy była tuż... tuż, — gdy nagle Ya-Bon rzucił się na psa i zaczął się z nim tarzać w rozpacznej walce po zroszonej trawie. Walka była krótka. Po kilku minutach Senegalczyk, dysząc ciężko, podniósł się z ziemi. Przy świetle zapałki kapitan zobaczył, że żołnierz trzyma w swojej jedynej ręce olbrzymiego, martwego już psa.
— Dziękuję ci, Ya-Bon. Ale szkoda biednego zwierzęcia, które chciało tylko spełnić swój obowiązek. I my musimy spełnić, co do nas należy, Ya-Bon, tylko że na nieszczęście niebardzo wiem, co nam właściwie czynić należy.
Poprzez uchylone okiennice jednego z okien błyszczało światło. Kapitan podkradł się pod okno, skonstatował wszakże odrazu, że ani zobaczy, ani usłyszeć nic nie zdoła. Przesuwając się pod murem, natknął się znowu na jakieś drzwi.
Jeżeli — pomyślał — przypadek zesłał mi klucz od ogrodu, nie widzę powodu, dlaczego by nie mógł sprawić, iżby te drzwi prowadzące z ogrodu w głąb domu nie były otwarte.
We wnętrzu domu hałas zmieszanych głosów stał się wyraźniejszym. Kapitan doszedł do przekonania, że hałas ten pochodzi z klatki schodowej na pierwszem piętrze. Starając się zachowywać jak najciszej wszedł po schodach na górę. Przez napół uchylone drzwi przedostał się do wąskiej galeryi, obiegającej naokoło tę cześć domu. Galerya ta widocznie była rodzajem biblioteki, ponieważ mieściły się tam stosy książek, sięgające aż pod sufit. Te to właśnie stosy książek zasłaniały kapitana tak, iż nie mogli go zobaczyć ludzie, znajdujący się o pół piętra niżej. Natomiast on sam usunąwszy kilkanaście wielkich zakurzonych foliałów, uzyskał dobry punkt obserwacyjny. W tejże samej chwili hałas spotęgował się, a Belval zobaczył jak owych pięciu mężczyzn przybyłych automobilem rzuca się na jakiegoś człowieka i przewracają go na ziemię wśród wściekłych wrzasków.
Pierwszym odruchem kapitana była chęć pospieszenia na pomoc napastowanemu. Przy pomocy Ya-Bona, który przybiegłby na wezwanie bez wątpienia poradziłby sobie z tymi napastnikami. Jeżeli jednak nie uczynił tego, to dlatego, że nie widział w ich ręku żadnej broni. Jak się zdawało, ludzie ci nie działali w zamiarze morderczym. Po obezwładnieniu swojej ofiary, zadowolili się tem, że mogą go trzymać za gardło, ramiona i za nogi. Co się tu właściwie dziać miało? Jakiś instynkt szeptał młodemu oficerowi, że przeczekać należy.
Szybkim ruchem jeden z owych pięciu zerwał się na równe nogi i zakomenderował:
— Przywiążcie go. I zakneblujcie mu usta. Zresztą może sobie krzyczeć ile mu się podoba. I tak nikt go tu nie usłyszy.
Natychmiast Patrycyusz rozpoznał głos, który już słyszał tego ranka w restauracyi. Nieznajomy był to człowiek niewielkiego wzrostu, szczupły, elegancki, o cerze oliwkowej i twarzy nacechowanej wyrazem okrucieństwa.
— Nareszcie go mamy, tego łajdaka, I sądzę, że tym razem przemówi. — Czyście zdecydowani na wszystko przyjaciele?
Jeden z tamtych czterech wyrzekł nienawistnie:
— Na wszystko. I to bez zwłoki — cokolwiek by się zdarzyć miało.
Wypowiadający te słowa mężczyzna miał bujne, czarne wąsy i Patrycyusz rozpoznaj w nim drugiego gościa z restauracyi. To znaczy jednego z tych, którzy usiłowali porwać Koralię.
— Na wszystko Bournef, cokolwiek by się zdarzyć mogło — zaśmiał się przywódca. A zatem dobrze, rozpoczynamy taniec. No cóż, stary, cóż Essares, nie chcesz nam wyjawić twojego sekretu? No, zobaczymy, kto się będzie śmiał ostatni.
Wykonał ruch ręką, widocznie zupełnie zrozumiały dla jego towarzyszy, ponieważ natychmiast rzucili się na swoją ofiarę i przywiązawszy ją do fotela głową w dół, a nogami do góry, zdjęli jej obuwie i pończochy. Przywódca zawołał: zaczynać. Natychmiast popchnięto fotel na kółkach w stronę kominka, gdzie płonął czerwono ogień. Pomimo knebla krzyk bólu zduszony wyrwał się z ust torturowanego, a pomimo więzów nogi zdołały się nieco usunąć.
— Bliżej, bliżej — wołał przywódca.
Patrycyusz Belval ścisnął w ręce swój rewolwer.
— Nie pozwolę już dłużej męczyć tak tego nieszczęśliwego!
Ale w tej chwili, kiedy zamierzał rzucić się naprzód, ujrzał coś, co go powstrzymało, coś najbardziej niespodziewanego. Vis a vis niego widniała twarz kobiety o wielkich oczach, rozszerzonych przerażeniem śledzących scenę, która się rozgrywała na dole. Kapitan Belval poznał Koralię!...
— Koralia — mateczka Koralia ukryta w tym domu, który napadli jej wrogowie. W pierwszej chwili przyszło mu do głowy, że równie jak on sam dostała się przypadkiem do wnętrza tego tajemniczego budynku, po chwili jednak odrzucił tę myśl jako zbyt nieprawdopodobną. W jakiż bowiem sposób mogłoby się jej to udać? A jeśli to nie przypadek, to co ona tutaj robi? Wszystkie te pytania kłębiły się w głowie kapitana, który nie umiał na nie znaleźć odpowiedzi, zahypnotyzowany formalnie ściągniętą grozą twarzyczką Koralii. Z dołu dał się słyszeć drugi krzyk, jeszcze przeraźliwszy niż pierwszy i Patrycyusz zobaczył nogi ofiary drgające z bólu ponad płomieniem ogniska. Ale tym razem nie spieszył już na pomoc, wstrzymany obecnością Koralii. Nie chciał się narażać, nie wiedząc, czy Koralia nie będzie potrzebowała jego obrony.
— Spocząć — zakomenderował przywódca. — Odsuńcie go od ognia. Przypuszczam, że ta nauczka wystarczy.
I zbliżając się do związanego rzekł:
— No i cóż, mój drogi, co powiesz? Jak ci się to podoba? A ty wiesz przecież, żeśmy dopiero zaczęli. Pamiętaj Essares, że jeżeli nie przemówisz, nie cofniemy się przed niczem, ale przygrzejemy cię tak, że ci się zrobi bardzo ciepło. No więc zgoda, co? Powiesz?
Przywódca zaklął straszliwie:
— Co? Co takiego? Nie będziesz mówił? Ale słuchajże uparty hultaju, czy ty się nie oryentujesz w sytuacyi? Jak widzę, to się łudzisz jeszcze jakiemiś nadziejami. Masz źle w głowie chyba. Któżby ci mógł dać tutaj jakąkolwiek pomoc? Twoja służba? Portyer i lokaj to moi ludzie. Udzieliłem im właśnie ośmiu dni urlopu. Już ich tutaj niema. Pokojówka? Kucharka? Mieszkają w drugiem skrzydle tego domu, a sam mi nieraz mówiłeś, że stąd tam nic nie słychać. No i któżby jeszcze? Twoja żona? Ależ ona śpi już spokojnie i zdaleka od tego pokoju i nic nie słyszała. Szymon, twój stary sekretarz? związaliśmy go mocno w chwili, kiedy nam otwierał bramę. Aha, zresztą a propos Szymona Bournef...
Mężczyzna z czarnym wąsem zapytał:
— O co chodzi?
— Bournef, czy sekretarz dobrze zamknięty!
— W loży portyera.
— Czy wiesz gdzie się znajduje pokój pani domu?...
— Trafię według wskazówek udzielonych mi poprzednio.
— Idźcież więc tam wszyscy i przyprowadźcie tutaj panią i sekretarza.
Czterej mężczyźni wyszli z sali, a zaledwie zniknęli, przywódca bandy pochylił się żywo nad swoją ofiarą i rzekł:
— Oto jesteśmy sami, Essares. O to mi właśnie chodziło. Skorzystajmy z tej chwili.
Pochylił się niżej i mówił tak cicho, że Belval z najwyższym trudem pochwytał jego słowa.
— Ci ludzie to są idyoci, któremi kieruję według mojej woli i którym nie zdradzam nawet drobnej części moich planów. Tymczasem wy dwaj, Essares, możemy się doskonale porozumieć. Nie chciałeś tego przyznać, i oto do czego cię to doprowadziło. Dajże spokój, stary, porzuć twój niedorzeczny upór i nie rozdrażniaj mnie niepotrzebnie. Schwytaliśmy cię w pułapkę, jesteś bezsilny, pozbawiony jakiegokolwiek środka obrony. Więc zamiast narażać się na tortury, które i tak wkońcu złamią twoją wolę, ugódź się ze mną lepiej. Równy podział. Czy dobrze? Zawrzyjmy pokój. Ja ci dam udział w moim interesie, a ty mnie przyjmiesz do swego. Zjednoczeni zwyciężymy niechybnie. Więc odpowiadaj: tak czy nie.
Wyjął knebel z ust Essaresa i nadsłuchiwał. Tym razem Patrycyusz nie dosłyszał słów wymówionych przez ofiarę. Ale w tej samej chwili tamten drugi zawołał z gniewem:
— Co? Co takiego? Co takiego mi proponujesz? Wiesz, że ty jesteś dość bezczelny. Mnie proponować coś podobnego. Możesz to zaofiarować Bournefowi, albo jego towarzyszom. Ale mnie, mnie pułkownikowi Fakhi. O, nie mój drogi. Ja mam trochę lepszy apetyt. Godzę się na podział, ale jałmużny od ciebie nie potrzebuję.
Patrycyusz słuchał chciwie, nie tracąc jednocześnie z oczu Koralii, której twarz wykrzywiona trwogą wyrażała tosamo gorączkowe zainteresowanie. Zarazem kapitan patrzył uważnie na ofiarę, którą lustro, umieszczone ponad kominkiem odbijało częściowo. Był to mężczyzna, około lat 50-ciu, kompletnie łysy, o twarzy tłustej, nosie wydatnym, o głęboko osadzonych czarnych oczach pod gęstemi brwiami i gęstej, siwiejącej brodzie. Ubrany był w aksamitny szlafrok i domowe pantofle. Fizyognomia tego człowieka zdradzała silną wolę, energię i jakąś niezwykłą gwałtowność.
— To syn Wschodu — skonstatował Patrycyusz. — Widywałem w Egipcie i Turcyi podobne fizyognomie.
Zresztą nazwiska wszystkich tych indywiduów, pułkownik Fakhi, Mustafa, Bournef, Essares, ich akcent mowy, ich cały sposób bycia, fizyognomie, i wszystko to przypominało brzegi Bosforu i bazary Adryanopola. Były to stanowczo typy Lewantynów, ale Lewantynów, którzy swoje korzenie zapuścili w Paryżu. Essares-bej — nazwisko to nie było obcem Patrycyuszowi. Wiedział, że tak się nazywa pewien wybitny finansista. Ale za drzwiami dały się znowu słyszeć hałaśliwe głosy. Gwałtownym ruchem otwarto drzwi i ukazali się w nich owi czterej mężczyźni. Ciągnęli oni związanego człowieka, którego rzucili na podłogę.
— Oto stary Szymon — zawołał Bournef.
— A żona? — zapytał żywo pułkownik. Mam nadzieję, żeście ją znaleźli.
— Właśnie, że nie.
— Nie? Jakto, uciekła?
— Przez okno.
— Ścigać ją, natychmiast. Ona musi być w ogrodzie. Przypominacie sobie, niedawno pies szczekał.
— A jeżeli uciekła?
— W jaki sposób?
— Przez boczną furtkę.
— Niemożliwe, to niepodobna.
— Dlaczego?
— Ponieważ od wielu lat te drzwi nie otwierają się nigdy. Nawet niema do nich klucza.
— A choćby tak było — rzekł Bournef, ale my jednak nie możemy urządzać pościgu z latarkami i alarmować całej dzielnicy po to tylko, żeby znaleźć jedną kobietę.
— No tak, ale ta kobieta...
Pułkownik Fakhi zaklął wściekły przez zęby i zwrócił się następnie do swego jeńca.
— Masz szczęście stary nicponiu. Oto już drugi raz dzisiaj wymyka mi się z rąk twoja pieszczotka. Czy ci opowiedziała o tamtej historyi. Ach co za dyabli przynieśli nam tego przeklętego kapitana... Już ja go odnajdę i zapłaci mi drogo za swoją nieproszoną interwencyę.
Patrycyusz zacisnął pięści w bezsilnym gniewie. Zrozumiał teraz. Mateczka Korali ukrywała się w swoim własnym domu i spoglądała teraz na straszliwą walkę, podjętą przeciw jej mężowi.
— Jej mąż, jej mąż! — pomyślał Patrycyusz i zadrżał cały.
Wszelkie wątpliwości pod tym względem usuwały słowa dalsze pułkownika.
— Tak, mój stary. Muszę ci wyznać: twoja żona mi się nadzwyczajnie podoba. I chociaż wymknęła mi się dzisiaj popołudniu, miałem nadzieję, że załatwiwszy interes z tobą, z nią będę mógł pomówić o sprawach daleko przyjemniejszych, nie wspominając już o tem, że byłaby ona dla mnie drogocennym zastawem, i że nie oddałbym ci jej aż dopiero po kompletnem dotrzymaniu naszej umowy. I tybyś nie skrewił, Essares, bo ty ją kochasz namiętnie, tę twoją Koralię. No i przyznaję ci, masz dobry gust.
Szybko przekręcił kontakt elektryczny i zapalił lampkę, która oblała jasnem światłem portret Koralii, wiszący na ścianie.
— Królowa tego domu, czarodziejka, bóstwo. — Królewska perła z skarbca bankiera Essaresa. Jakże piękna. Musi się podziwiać delikatne rysy jej twarzy, czystość owalu i tę szyję łabędzią, i te okrągłe ramiona. Essares, mówię ci mój stary, że tam, w naszych krajach, niema odaliski, którą wartoby porównać z twoją Koralią. Z twoją, a wkrótce moją. Bo już ja ją odnajdę. O Koralio, Koralio.
Patrycyusz spojrzał na młodą kobietę i zdawało mu się, że rumieniec wstydu czerwieni jej policzki. Sam zaś on przy każdem słowie pułkownika drżał z oburzenia i gniewu. Już sam ten fakt, że Koralia jest żoną innego sprawiał mu ból dotkliwy. A teraz ból potęgował się jeszcze uczuciem bezsilnej wściekłości, gdy słyszał, jak Fakhi wyrażał się o niej niby o jakiejś ściganej zwierzynie, która ma przypaść w udziale silniejszemu. Jednocześnie zaś kapitan zadawał sobie pytanie dlaczego Koralia pozostała tutaj w tej sali. Przypuściwszy, że nie mogła wydostać się z ogrodu, nic jej wszakże nie mogło przeszkodzić w udaniu się do drugiego skrzydła domu, gdzie mogła otworzyć jakiekolwiek okno i zawezwać pomocy. Dlaczego tego nie zrobiła? — Najwidoczniej nie kocha swego męża. Gdyby go kochała, stawiłaby czoło wszystkim niebezpieczeństwom, aby go tylko obronić. A tak musiała asystować w milczeniu przy scenie tortur i słuchać jęków męczonego męża.
— No dosyć głupstw — krzyknął pułkownik, odwracając się od portretu. Koralio, ty będziesz moją najcudniejszą nagrodą, ale trzeba na to zasłużyć. Do czynu, towarzysze, skończmy z naszym przyjacielem. Na początek posuńmy go o dziesięć centymetrów. Parzy trochę, hę, Essares? Ale to jest do zniesienia. Poczekaj trochę, mój miły przyjacielu, poczekaj.
Uwolnił z więzów prawe ramię jeńca i ustawił przy niem mały stoliczek, na którym leżał ołówek i kawałek papieru.
— Oto przybory potrzebne do pisania. Jeżeli knebel przeszkadza ci mówić, pisz. Ty wiesz przecież o co chodzi. Kilka liter i będziesz wolny. Zgadzasz się? Nie? Towarzysze, dziesięć centymetrów, bliżej...
Następnie, zwracając się do leżącego na ziemi człowieka, rzekł:
— Tobie, Szymonie, nie zrobimy nic złego. Wiemy, żeś przywiązany do swojego, pana, ale że nie wtajemniczał cię on w żadne ze swoich sekretnych spraw. Zresztą pewny jestem, że będziesz milczał jak grób, bo słowo oskarżenia przeciwko nam będzie jednocześnie zgubą Essaresa. Rozumiemy się, nieprawdaż? No i cóż, nie odpowiadasz? Może oni ci za mocno ścisnęli sznurkiem gardło. Poczekaj, pozwolę ci zaczerpnąć trochę powietrza.
Tortura Essaresa znowu się rozpoczęła. Z ust jego wydobywały się głuche jęki, tłumione przez knebel.
— A, do kaduka — rzekł Patrycyusz — czyż pozwolimy, ażeby oni go tutaj upiekli jak kurczę na rożnie?
Utkwił wzrok w Koralii. Nie ruszała się z miejsca. Twarz miała ściągniętą konwulsyjnie, zmienioną prawie nie do poznania, ale oczu nie odrywała od straszliwego widoku.
— Jeszcze pięć centymetrów — krzyknął pułkownik.
Rozkaz został natychmiast wykonany. Ofiara jęknęła tak żałośnie, że Patrycyusz poczuł się wstrząśnięty do głębi.
— Jeszcze pięć centymetrów — zabrzmiał rozkaz.
Po chwili pułkownik zawołał:
— No, stary, zaczynasz pisać? Nie, nie chcesz? Jeszcze masz nadzieję? Może myślisz, że ci pomoże twoja żona? E, mój drogi, ona jest zadowolona, jeżeli się wymknęła sama cało. Więc co, czy ty sobie kpisz ze mnie?
Ogarnięty jakimś szałem wściekłości wrzasnął:
— Włóżcie mu nogi w ogień. Tak, żebyśmy poczuli raz dobrze spaleniznę. No, czekaj mój poczciwcze. Jeszcze ja ci pokażę inna sztuczkę.
Szybkim ruchem wyciągnął z kamizelki sztylet, który rozbłysnął tysiącami iskier w świetle lamp elektrycznych. Z dzikim okrzykiem rzucił się pułkownik na Essaresa. Pomimo, że ruch ten był błyskawicznie szybkim, Essares zdołał go uprzedzić. Rozległ się huk wystrzału rewolwerowego. Sztylet wypadł z rąk pułkownika. — Przez chwilę Fakhi trwał nieruchomo z ręką zawieszoną w powietrzu, błędnym wzrokiem, jak gdyby nie pojmując co się stało. Dopiero po chwili padł całym swym ciężarem na Essaresa, w chwili, kiedy ten mierzył do drugiego ze wspólników.
— A, łotr, łotr, zabił mnie. Nie zauważyłem... musiał wyjąć rewolwer z szuflady stolika. Ale to i twoja zguba, Essares. Przewidziałem wszystko. Jeżeli nie powrócę tej nocy, prezydent policyi otrzyma list, dowiedzą się o twojej zdradzie, o twoich projektach. Nędzniku, zabiłeś mnie.
Wybełkotał jeszcze kilka niezrozumiałych słów i całym ciężarem osunął się na ziemię. Nie żył już.
Rewelacya przedśmiertna zapowiadająca wysłanie listu, który widocznie oskarżał w równej mierze napastników jak i ich ofiarę, spowodowała chwilę osłupienia. Bourneff rozbroił Essaresa, ten jednakowoż korzystając z tego, że nikt już nie przytrzymuje krzesła zdołał rozwiązać nogi.
Trup leżał na dywanie w kałuży krwi. Obok nieruchoma postać Szymona. Essares napół jeszcze przywiązany do krzesła za ręce, płonącemi oczyma spoglądał na swoich czterech wrogów, którzy snać w tej chwili nie wiedzieli co im właściwie czynić należy. Bourneff, którego tamci trzej zapytywali wzrokiem o poradę, zdawał się być człowiekiem zdecydowanym na wszystko. Był to mężczyzna krępy, mniej elegancko ubrany aniżeli pułkownik i mniej autorytatywny, zdawał się jednakowoż posiadać więcej spokoju i zimnej krwi. O pułkownika wspólnicy jego przestali się zupełnie troszczyć. W grze, którą grali, stawka była zbyt wysoką, aby mogli tracić czas na próżne opłakiwanie nieboszczyka. Nareszcie Bourneff powziął decyzyę. Kilku krokami znalazł się przy krześle, na którem złożył kapelusz z popielatego filcu, i wyjął z tego kapelusza zwitek, na widok którego Patrycyusz Belval zadrżał. Była to delikatna, jedwabna czerwona taśma, identycznie podobna do tej, którą uduszono Mustafę Rowalowa. Bourneff rozwinął te taśmę, stwierdził na kolanie jej solidność, następnie powróciwszy do Essaresa obwinął mu nią szyję. Przedtem wyjął mu z ust knebel...
— Essares — rzekł ze spokojem, w którym było więcej siły aniżeli w uniesieniu i drwinach pułkownika — Essares, nie będę cię męczył. Tortury, to metoda, która wstręt we mnie budzi i nie chcę się do niej uciekać. Wiesz dobrze co czynić przystoi. I ja także wiem co mam zrobić. Jedno twoje słowo — jeden mój gest i wszystko będzie skończone. To słowo, które masz wypowiedzieć, to tak, lub nie. Ten gest, który ja wykonam, po wysłuchaniu twej odpowiedzi to albo zdjęcie więzów z twoich rąk, albo...
Przerwał na kilka sekund, poczem oświadczył:
— Albo silniejsze pociągnięcie tej zaręczam ci mocnej taśmy, to znaczy twoja śmierć.
Patrycyusz znowu utkwił badawczy wzrok w mateczce Koralii, gotów każdej chwili do interwencyi, gdyby spostrzegł w niej coś innego oprócz biernego przerażenia. Ale zachowanie się młodej kobiety nie zmieniło się w niczem. Widocznie nie chciała stawiać oporu najgorszym ewentualnościom. Nie zamierzała bronić swego męża w obliczu grożącej mu śmierci. Patrycyusz postanowił zatem czekać.
— Zgadzamy się na to wszyscy towarzysze — rzekł Bourneff do wszystkich wspólników.
— Najzupełniej.
— Przyjmujecie na siebie część odpowiedzialności?...
— Przyjmujemy.
— A zatem, Essares, tak czy nie?
— Tak.
Powstał radosny szmer. Napastnicy odetchnęli z ulgą, a Bourneff pokiwał głową z zadowoleniem.
— A, zgadzasz się? Najwyższy czas. Byłeś już jedną nogą na tamtym świecie.
Nie zdejmując taśmy z szyi Essaresa, Bourneff ciągnął dalej:
— Dobrze. Przemówisz nareszcie. Ale ja cię znam i twoja odpowiedź mnie zadziwia. Sam mówiłem do pułkownika, że obawa przed śmiercią nie wydrze ci z ust twojej tajemnicy. — Czyżbym się mylił?
Essares odparł:
— Ani śmierć ani tortury.
— Więc chyba chcesz nam coś innego zaproponować?
— Tak jest.
— Co takiego, czegoby warto wysłuchać?
— Sadzę. Proponowałem to samo przed kwadransem pułkownikowi, kiedyście stąd wyszli. Ale on chciał was wyprowadzić w pole i pertraktować ze mną o współudział w mojej tajemnicy i dlatego nie zgodził się na moją propozycyę.
— A dlaczegóżbym ja miał ją przyjąć?
— Ponieważ ty zrozumiesz to, czego on nie chciał zrozumieć.
— Zatem to jakaś transakcya, nieprawdaż?
— Rzeczywiście.
— Pieniężna?
— Tak jest.
Bourneff wzruszył ramionami.
— Może jakie głupie kilka tysięcy? I ty sobie wyobrażasz, że my będziemy równie naiwni. Pomyśl tylko Essares, my przecież prawie, że znamy ten twój cenny sekret.
— Wiecie na czem ten sekret polega, ale nie umiecie się nim posługiwać.
— Wpadniemy i na to.
— Nigdy w życiu.
— A jednak tak. Twoja śmierć ułatwi nam poszukiwania.
— Moja śmierć? Za kilka godzin dzięki denuncyacyi pułkownika wszyscy będziecie schwytani za kołnierz, wobec czego trudno wam będzie przedsięwziąć jakiekolwiek poszukiwania. Właściwie nie macie obecnie wyboru, a właściwie wybierać tylko możecie, albo pieniądze, które wam proponuję, albo więzienie.
— A jeżeli się zgodzimy, wypłacisz nam natychmiast?
— W tej chwili.
— Ta kwota jest tam?
— Tak jest.
— Może to jakaś mizerna sumka?
— Nie, to daleko więcej, niż się spodziewać możecie. O wiele więcej.
— Ile?
— Cztery miliony.
Wspólnicy drgnęli, jak gdyby przebiegła ich iskra elektryczna. Bourneff się wyprostował.
— Co, co ty powiadasz?
— Mówię cztery miliony, to znaczy milion dla każdego z was.
— Doprawdy? Jesteś pewny? Cztery miliony?
— Tak jest, cztery miliony.
Cyfra wydała im się tak wysoką, a propozycja tak nieoczekiwaną, że Bourneff nie mógł się powstrzymać od powiedzenia:
— W istocie, propozycya przewyższa nasze oczekiwania i doprawdy aż zadziwia mnie twoja hojność...
— Byłbyś się zadowolnił mniejszą sumą?
— Rzeczywiście — przyznał Bourneff otwarcie.
— Na nieszczęście nie mogę dać ci mniej. Ażeby ujść śmierci muszę otworzyć przed tobą mój kufer, a w kufrze tym znajdują się cztery paczki banknotów zawierające cztery miliony.
— A któż cię zapewni, że wziąwszy pieniądze nie będziemy żądali czegoś więcej?
— Czegoś więcej? Wyjawienia mojej tajemnicy?
— Tak jest.
— Wiecie przecież, że raczej umrę, aniżeli to wyjawię. Cztery miliony to maximum. Chcecie je mieć? Mając te pieniądze w kieszeni, możecie jeszcze umknąć w porę, podczas gdy dalszy pobyt tutaj mógłby was zgubić.
Argument był tak przekonywujący, że Bourneff nie wdawał się już w dłuższą dyskusyę.
— Czy kuferek jest w tym pokoju?
— Tak, pomiędzy pierwszem i drugiem oknem, poza moim portretem.
Bourneff zdjął portret Essaresa naturalnej wielkości i rzekł:
— Mam go. A klucz?
— Niema klucza. Zamek otwiera się na litery „Kora”. Kuferek nie jest zbyt głęboki. Wyciągnij rękę. Znajdziesz tam cztery portfele.
Bourneff wykonał ściśle polecenia Essaresa i pokazał się w kręgu światła, trzymając w rękach cztery portfele.
Drżącemi rękami rozwiązał sznurek owijający jeden z portfeli... Głosem zduszonym ze wzruszenia wyszeptał:
— Tysiączki... Dziesięć paczek po sto tysięcy...
Brutalnie, jakby gotowi do bójki o swoją część łupu — wspólnicy wyciągnęli chciwie ręce... każdy porwał swój portfel... Palce ich trzęsły się febrycznie, gdy liczyli banknoty...
— Dziesięć paczek... Wszystko w porządku... Milion franków...
I nagle jeden z nich wykrzyknął:
— Uchodźmy stąd! — uchodźmy!...
Ogarnęła ich jakaś szalona trwoga. Nie mogli sobie wyobrazić, ażeby Essares oddawał im dobrowolnie tak kolosalny majątek, nie powziąwszy uprzednio jakiegoś planu, któryby mu umożliwił odebranie tych pieniędzy, zanim oni opuszczą ten pokój... Może sufit się zawali nad nimi, może zapadnie się podłoga, albo zesuną ściany...
Patrycyusz Belval również nie wątpił, że Essares przygotowuje odwet... To nie był człowiek, któryby oddawał łatwo miliony, jeżeliby nie miał jakiejś tajemnej możności odzyskania ich.
Bourneff odzyskawszy trochę zimnej krwi, powstrzymał swoich towarzyszów i rzekł:
— Nie róbcie głupstw. Gdybyśmy go tak zostawili, mógłby się odwiązać i pogonić za nami.
Przywiązano zatem do poręczy fotela drugą rękę Essaresa, który wyrzucił przez zęby:
— Głupcy, idyoci! Przybyliście tutaj, ażeby mi ukraść tajemnicę, której niesłychaną doniosłość znacie dobrze, a tracicie głowę dla głupich czterech milionów. Trzeba jednak przyznać, że pułkownik był bardziej żarłoczny.
Wpakowano mu znowu knebel w usta, a w dodatku Bourneff wymierzył mu potężny cios ręką w głowę, który Essaresa na chwilę kompletnie ogłuszył.
— W ten sposób nasz odwrót jest zabezpieczony — rzekł Bourneff.
Jeden z tamtych zapytał:
— A co z ciałem pułkownika? Czy go tutaj zostawimy?
— Dłaczegóżby nie?
Widocznie jednak takie rozwiązanie sprawy wydało mu się nieodpowiedniem, ponieważ po chwili oświadczył:
— Jednakowoż nie leży to bynajmniej w naszym interesie, abyśmy jeszcze więcej kompromitowali Essaresa. W naszym interesie wspólnym jest, abyśmy jeszcze znikli wszyscy jaknajszybciej. Wobec tego przeklętego listu pułkownika do prefektury.
— A zatem?
— Zabierzemy go do auta i wyrzucimy gdzieś po drodze. Niech się tam policya nim zajmie.
— A jego papiery?
— Weźmiemy je po drodze. A teraz pomóżcie mi!...
Podwiązali ranę trupa, chcąc powstrzymać broczenie krwi — poczem zabrali zwłoki.
Patrycyusz, słysząc ich pospieszne kroki w przyległym pokoju — oczekiwał, że teraz coś się stanie.
— Teraz bezwątpienia Essares lub Szymon nacisną jakiś tajemniczy guzik lub sprężynkę — i tamci wpadną w pułapkę.
Essares nie poruszył się nawet. Szymon trwał również bez ruchu. Kapitan słyszał trzask zamykanych drzwiczek, łoskot motoru i sapanie odjeżdżającego auta.
Nic się niezwykłego nie stało. Wspólnicy uciekli, nabrawszy swoje cztery miliony.
W tej chwili inny fakt zajął uwagę kapitana. — Koralia postąpiła kilka kroków naprzód. W twarzy młodej kobiety zaszła dziwna zmiana. Przerażenie i groza ustąpiły miejsca wyrazowi jakiejś złej energii. Ściągnęły się brwi, zacięły kurczowo usta, oczy rozbłysły niesamowitym blaskiem.
Patrycyusz zrozumiał, że mateczka Koralia powzięła jakieś decydujące postanowienie. Ale co uczynić zamierza?
Czyżby jej czyn — miał stanowić rozwiązanie dramatu?
Koralia cicho — prawie bez szelestu zaczęła schodzić w dół po kręconych schodach. Mąż posłyszał jednak jej kroki i obrócił głowę. Koralia nie patrzyła wszakże na niego — ale na błyszczący sztylet, który wypadł z ręki umierającego pułkownika. Schyliła się aby podjąć ostrą morderczą stal.
Patrycyusz zadrżał: Przeczucie powiedziało mu, że Koralia sięga po sztylet jedynie w tym celu — by ugodzić nim swego męża. Myśl zbrodnicza przeglądała z jej osłupiałych oczu.
Przerażenie wstrząsnęło Patrycyuszem:
— Mateczko Koralio!... co chcesz uczynić?!
Widocznie Essares także odczuł pragnienie morderstwa, emanujące ze zmienionej twarzy jego żony. Prężąc mięśnie usiłował rozerwać swoje więzy.
Koralia podjęła sztylet zziemi i postąpiła jeszcze kilka kroków naprzód... Essares wzniósł lekko głowę i utkwił spojrzenie w Koralii... Przez chwilę maż i żona spoglądali na siebie bez słowa...
Te krzyżujące się myśli, trwoga, nienawiść, pomieszanie namiętności i kontrasty kotłujące się w mózgach tych dwóch istot, z których jedna zamierzała zabić, a druga miała umrzeć, odbijały się jak na czułej płycie w umyśle Patrycyusza Belvala i w głębiach jego sumienia. Co właściwie uczynić mu należało? Jaką rolę objąć w dramacie, który się w jego obecności rozgrywał? Czy miał interweniować i przeszkodzić Koralii w wykonaniu czynu, któryby się nie dał nigdy naprawić, czy też miał sam popełnić zbrodnię, gruchocząc kulą rewolwerową głowę jej męża?
Przytem w duszy jego wzbudziło się dziwne uczucie ciekawości. Nie jakiejś ciekawości banalnej, ale chęć poznania duszy tej tajemniczej kobiety, którą kochał, choć właściwie nie znał wcale jej życia, ani przeżyć psychicznych.
Inne jeszcze myśli cisnęły mu się do głowy. Co w tej chwili kieruje jej ręką? Czy ma to być akt zemsty, czy kara za jakieś przewinienie, czy wybuch żywiołowej nienawiści.
Patrycyusz Belval nie poruszył się z miejsca.
Koralia podniosła rękę w górę. Mąż nie zdejmował z niej oczu. A w oczach tych nie było ani błagania o litość ani groźby. Essares był zrezygnowany. Oczekiwał ciosu.
Opodal stary Szymon ciągle jeszcze związany, podniósł się do połowy wsparłszy się na łokciach i obserwował ich z osłupieniem. Koralia podniosła rękę jeszcze wyżej. Zdało się, że w tej chwili ugodzi. Oczy jej szukały miejsca, dla zadania śmiertelnej rany. I nagle spojrzenie to stało się mniej twardem, mniej ponurem. Zamigotał w niem płomyk wahania i po chwili Koralia odzyskała swój zwykły wyraz twarzy, pełen wdzięku i słodyczy kobiecej.
O, mateczko Koralio, pomyślał Patrycyusz — jesteś znowu sobą. Poznałem cię. Jakiekolwiek byłyby powody, któreby cię skłonić mogły do zabicia tego człowieka, nie zamorduje.
Powoli ręka kobiety opadła wzdłuż ciała.
Koralia spojrzała na swój sztylet z takiem zdziwieniem, jak gdyby nagle zbudziła się ze złego, dręczącego snu. Potem odrzuciła morderczą stal daleko od siebie i nachyliwszy się nad mężem, zaczęła rozwiązywać krępujące go sznury. Trwało to parę minut. Wreszcie węzły zostały rozplatane, Essares był wolny.
To co stało się potem, to było bardziej niespodziane, aniżeli wszystko uprzednie. Bez słowa podziękowania i bez słowa gniewu Essares zerwał się i utykając boso pobiegł prosto do aparatu telefonicznego umieszczonego na stole. Zadzwonił, zdjął słuchawkę i zawołał:
— Proszę mię połączyć z numerem 3940.
Następnie zwrócił się do swojej żony:
— Odejdź stąd.
Zdawało się, że nie słyszała zupełnie. Nachyliła się nad starym Szymonem i jego także uwolniła z więzów.
Przy telefonie Essares niecierpliwił się.
— Hallo. Proszę pani, to nie na jutro, tylko na dzisiaj i to natychmiast. 39 — 40.
I odwracając się do Koralii powtórzył tonem rozkazującym:
— Odejdź.
Uczyniła głową znak, że nie odejdzie. Zacisnął wówczas rękę w pięść i grożąc powtarzał:
— Odejdź. Rozkazuję ci odejść. I ty masz odejść Szymonie.
Stary Szymon dźwignął się z ziemi i bez słowa protestu wyszedł z pokoju. Koralia nie ruszyła się.
— Odejdź, odejdź! — wołał Essares.
Ale Koralia postąpiła kilka kroków bliżej ku niemu i skrzyżowawszy ręce na piersi, trwała w swoim uporze.
W tej samej chwili widocznie połączono Essaresa z żądanym numerem, bo zawołał:
— 39 — 40, a dobrze!
Zawahał się na chwilę, najwidoczniej obecność Koralii była mu wielce niewygodną. Nie mógł wszakże tracić czasu. To też po chwili wahania, zaczął mówić gwałtownie:
— To ty, Grzegorzu? To ja, Essares. Hallo... Tak, telefonuję do ciebie z mego mieszkania. Nie traćmy czasu. Słucham...
Przerwał na chwilę i potem mówił dalej:
— Słuchaj, Mustafa nie żyje. Pułkownik także. Nie przerywaj mi. Albo wpadniemy w pułapkę. Tak, wpadniemy w pułapkę. I ty także. Słuchaj, przyszli wszyscy: pułkownik, Bourneff, cała banda, i okradli mnie.[2]
Wyekspedyowałem pułkownika na tamten świat. Tylko, że on przedtem napisał list do prefektury, denuncyuyący nas wszystkich. List przybędzie wkrótce. Rozumiesz?... Bourneff i jego trzej towarzysze — będą chcieli ukryć się w bezpiecznem miejscu... Przypuszczam, że jaką godzinę lub najwyżej za dwie — będą u ciebie... To najpewniejsza kryjówka... Oczywiście oni nie mają pojęcia, że my ją znamy... Pomyłka jest wykluczona... Przybędą napewno...
Essares umilkł. Po chwili namysłu ciągnął dalej:
— Czy masz drugi klucz od tych drzwi?... Tak?... No, to dobrze!... Masz także dublety kluczów do skrytek? Doskonale!... Więc gdy ci hultaje zasną — wkradnij się tam do nich i przetrząś wszystkie skrytki... Niezawodnie umieszczą tam — każdy swoją część łupu... Odnajdziesz z łatwością... Poznasz te moje portfele... zabierz je i jak najprędzej przybądź do mnie...
Nowa pauza. Tym razem Essares słuchał, gdy tamten mówił:
— Co powiadasz? Tutaj? do mego mieszkania?!... Zwaryowałeś chyba!... Nie mogę tutaj przecież pozostać po denuncyacyi pułkownika!... Koło południa czekaj na mnie w hotelu przy stacyi... Gdybym się spóźnił cokolwiek — możesz spokojnie zjeść śniadanie!... Hallo!... Zrozumiałeś?... Dowidzenia.
Essares odłożył słuchawkę i siadłszy na fotelu, na którym przed chwilą poddawano go torturom — zaczął wciągać skarpetki i nakładać obuwie. Ból chwilami wykrzywiał grymasem przykrym jego usta — ale ruchy były spokojne — tak jak u człowieka, który nie ma powodu do zbytniego pośpiechu.
Koralia nie spuszczała męża ani na chwilę z oczu.
— Powinienem odejść!... — pomyślał kapitan Belval trochę zażenowany tem, że będzie zmuszony podsłuchiwać rozmowę pomiędzy mężem a żoną.
Pozostał jednak. Obawiał się o mateczkę Koralię.
Essares przemówił pierwszy.
— No i czegóż ty tak wlepiasz oczy we mnie?!...
Kobieta szepnęła, powściągając bunt wrzący widocznie w jej piersi:
— Więc to wszystko prawda?
Mąż zaśmiał się szyderczo:
— Dlaczegóż bym miał kłamać! Nie telefonowałbym w twojej obecności, gdyby nie pewność, żeś tu była — od samego początku,
— Byłam tam na górze!...
— Więc słyszałaś wszystko?
— Tak jest.
— I widziałaś?!
— Tak!...
— I nie uczyniłaś nic, aby mnie obronić przed torturą — przed śmiercią?! Słuchałaś spokojnie moich jęków?!
— Czułam przecież całą prawdę. —
— Jaką prawdę?...
— Prawdę o twojej zdradzie!...
— Zwaryowałaś?... — Nie popełniłem żadnej zdrady...
— Nie igrajmy słowami!... Nie wszystko było dla mnie zrozumiałe, czego ci ludzie właściwie żądali... Ale ten sekret bezcenny — to tajemnica zdrady!...
Essares wzruszył ramionami:
— Zdradzić można tylko ojczyznę, a ja nie jestem francuzem!...
— Otrzymałeś obywatelstwo francuskie na własne żądanie!... Poślubiłeś mnie we Francyi i we Francyi zrobiłeś majątek!... I to Francyę właśnie zdradzasz!...
— Na czyjąż to korzyść? — może mi będziesz łaskawy powiedzieć?
— Tego właśnie nie wiem jeszcze... Jedno jest dla mnie jasnem, że ta cała banda oskarża cię, iż z tajemnicy zdrady sam ciągniesz ogromne korzyści, odbierając należną twoim wspólnikom część łupu... W każdym razie jest to jakaś łajdacka, bandycka sprawka!...
— Dosyć!...
Essares grzmotnął pięścią w stół.
Koralia nie ujawniła wszakże ani cienia trwogi. I po chwili rzekła:
— Masz racyę — dosyć!... Dosyć słów!... Czyn mówi sam za siebie... Twoja ucieczka jest najlepszem wyznaniem winy... Uciekasz ze strachu przed policyą!...
I znowu wzruszył ramionami.
— Nie boję się niczego.
— Ale odjeżdżasz?
— Tak jest.
— Kończmy. O której jedziesz?
— W południe.
— A jeżeli cię przedtem zaaresztują?
— Nie zaaresztują mnie.
— A jeżeli jednak?...
— To mnie zaraz wypuszczą i jeszcze przeproszą...
— Ale wytoczą ci proces?
— Nie! Śledztwo będzie umorzone!...
— Tak przypuszczasz?
— Jestem zupełnie pewny.
— Oby!... Opuszczasz Francyę?...
— Jak tylko się da najwcześniej...
— To znaczy?
— Za dwa lub trzy tygodnie...
— Chciałabym wiedzieć dokładnie, kiedy to nastąpi — abym mogła odetchnąć swobodnie...
— Uprzedzę cię, Koralio — ale z innej przyczyny...
— Mianowicie?...
— Abyś mogła pojechać ze mną?...
— Pojechać z tobą?!...
Uśmiechnął się jadowicie:
— Jesteś moją żoną. A żona musi iść za mężem... Tak orzekła i twoja i moja religia... Jesteś moją żoną!...
Koralia potrząsnęła głową przecząco:
— Nie jestem twoją żoną!... Nie czuję dla ciebie nic prócz wstrętu i nienawiści... Nie chcę cię widzieć więcej i choćbyś mi niewiem jak groził — nie pójdę za tobą!...
Wstał z fotelu i zacisnąwszy pięście rzekł, podkreślając dobitnie wyrazy.
— Co?... coś ty powiedziała?!... Śmiesz mi to mówić w oczy — twojemu mężowi i panu?!... Gdy cię zawezwę — musisz przybyć!...
— Nigdy!... Przysięgam to Bogu!... jak pragnę zbawienia wiecznego!...
Essares zadygotał z wściekłości. Fizyognomia jego nabrała wyrazu zwierzęcego okrucieństwa:
— Więc chcesz pozostać?!... Dlaczego?!... Aha!... odgaduję!... to jakieś sprawy sercowe!... Więc w twojem życiu jest coś takiego, o czem ja nie wiem!... Milcz!... milcz!... Nienawidziłaś mnie zawsze!... Żyliśmy obok siebie jak dwoje śmiertelnych wrogów... Ale ja cię kochałem!... Mało że kochałem — ubóstwiałem!... Jedno twoje słowo — a byłbym u twoich nóg... Ale ty czujesz do mnie wstręt!... I ty myślisz, że ja rozpocznę nowe życie bez ciebie?... Raczej zabiłbym cię — moja ślicznotko!...
Palce jego kurczyły się nakształt szponów drapieżnego ptaka, gotowego uchwycić zdobycz... — zgrzytał nerwowo zębami... krople potu lśniły mu na czole...
Ten wybuch wściekłości zdawał się nie wywierać najmniejszego wrażenia na Koralię. Na jej ślicznej twarzyczce nie malowało się żadne inne uczucie — prócz pogardy i wstrętu.
Essares po chwilowej przerwie oświadczył:
— Będziesz żyła ze mną Koralio... Chcesz czy nie chcesz, ale jestem twoim mężem... uczułaś to przed kwadransem, kiedyś pragnęła mnie zabić, a mordercza broń wypadła z twej ręki... I tak będzie zawsze... Bunt twój stłumię i powrócisz do tego, kto jest twoim prawowitym mężem...
— Zostanę tutaj — odparła — po to, aby walczyć z tobą... Zniweczę dzieło zdrady twojej... Muszę naprawić zło, któreś ty wyrządził!...
Essares rzekł bardzo cicho:
— Strzeż się Koralio!... Wtedy, gdy będziesz czuła się najzupełniej bezpieczną — spadnie na ciebie moja ciężka ręka... I zażądam rachunku... Strzeż się!...
Nacisnął guzik elektrycznego dzwonka.
Stary Szymon nie dał długo czekać na siebie. Essares zapytał go:
— Lokaja i portyera niema?
Nie czekając na odpowiedź, ciągnął dalej:
— Szczęśliwej podróży!... Pokojówka i kucharka wystarczą do pełnienia służby. One nic nie słyszały... Śpią tak daleko... W każdym razie będziesz uważał na nie, Szymonie, po moim wyjeździe...
Obserwował przez chwilę żonę, poczem zwrócił się znowu do Szymona:
— Umieram ze zmęczenia, a trzeba, żebym o godzinie 6-tej był już na nogach, zaprowadź mnie do mego pokoju...
I wsparty na ramieniu sekretarza wyszedł. Skoro tylko zniknął za drzwiami, Patrycyusz Belval przekonał się, że Koralia panująca nad sobą w obecności męża — znajdowała się już u kresu sił swoich i swej energii. Zalana łzami, padła na kolana, czyniąc znak krzyża na czole i piersiach.
Kiedy po chwili dźwignęła się z klęczek — ujrzała na dywanie kartkę papieru. Zdziwiona podniosła ją i przeczytała następujące słowa:
„Mateczko Koralio!... Walka jest ponad pani siły... Dlaczegoż nie przyjąć pomocy przyjaciela?... Jedno skinienie — a jestem przy pani...“
Koralia zachwiała się na nogach, oszołomiona niespodzianem odkryciem i zuchwałą odwagą Patrycyusza. Zebrawszy wszakże ostatek sił i woli — wyszła z pokoju, nie przywoławszy człowieka, który ją kochał nad życie.
Patrycyusz, powróciwszy do siebie, nie mógł zasnąć... Przewracał się z boku na bok, a w mózgu jego snuły się ciągle obrazy wydarzeń, których był mimowolnym świadkiem... Mateczka Koralia... pułkownik Fakhi... Essares-bey... Bourneff i jego towarzysze... i znowu mateczka Koralia...
Przemęczył się w ten sposób kilka godzin, poczem zaświecił elektryczność, wstał i zaczął spisywać historyę ostatniego wieczoru. Chciał przez to rozerwać się trochę i uporządkować swoje bezładne tłoczące się myśli.
O godzinie 6-tej rano pobiegł obudzić Ya-Bona. Wyrwawszy zaspanego, przecierającego jeszcze oczy Senegalczyka z ciepłej pościeli — zaczął od wymówek:
— Więc ty sobie wyobrażasz, żeś już wszystko zrobił!... Wtedy, gdy ja sobie łamię głowę po nocy — jegomość śpi sobie w najlepsze!... Mój drogi, zdaje się, że ty masz sumienie ogromnie elastyczne!...
Słowo „elastyczne” wydało się Ya-Bonowi niesłychanie zabawnem, i szeroki dobroduszny uśmiech rozciągnął jego wargi.
— Dosyć próżnego gadania!... — zadecydował kapitan. — Nie dajesz mi poprostu przyjść do słowa!... Siadaj, przeczytaj co tu napisane i wydaj o tem swoją opinię — tylko nie idyotyczną... Co?... nie umiesz czytać?... No wiesz, śliczna edukacya!...
Westchnął i wyrwał Senegalczykowi manuskrypt z rąk:
— Słuchaj!... zastanów się!... i powiedz, co o tem myślisz!... Zaczynam:
„Istnieje niejaki Essares-bey kolosalnie bogaty bankier, który to jegomość jest łotrem na łotrami i zdradza jednocześnie Francyę, Egipt, Anglię, Turcyę, Bułgaryę i Grecyę. Jego wspólnicy przypalają mu nogi. On zabija jednego, a reszty pozbywa się przy pomocy czterech milionów, które poleca odebrać innemu wspólnikowi. I cała ta śliczna paczka schowa się w mysią dziurę o 11-tej przedpołudniem, ponieważ w południe wkracza policya. No, dobrze“.
Patrycyusz Belval zaczerpnął oddechu i mówił dalej:
— Mateczka Koralia jest żoną tego łajdaka Essaresa. Dlaczego ona go poślubiła, tego już nie rozumiem. Nienawidzi go bowiem i chce go zabić. On ją kocha i także chce ją zabić. Istnieje wreszcie pewien kapitan francuski, który ją również kocha i postanowił ją koniecznie zdobyć. Dodaj do tego, takie akcesorya jak dwie jednakowe połówki tego samego ametystu, tajemniczy zardzewiały klucz, czerwoną jedwabną taśmę i będziesz miał wszystko. I wiesz, jeżeli ty ośmielisz się cośkolwiek zrozumieć, to ci rozbiję chyba głowę, ponieważ ja nic z tej całej historyi nie rozumiem, a jestem przecież twoim kapitanem.
Ya-Bon śmiał się od ucha do ucha. I stosownie do rozkazu swego kapitana nie rozumiał ani słowa.
— No dosyć, — zakomenderował Belval. — Teraz ja się muszę zastanowić, wykombinować i wywnioskować.
Oparłszy się o kominek zaczął rozmyślać, co właściwie teraz czynić należy. Czy szukać kryjówki tego Grzegorza, do którego schronili się Bourneff i jego kompanowie? Czy może dać znać policyi? Czy wrócić do mieszkania Essaresa? Doprawdy nie wiedział. Czy działanie to leżało w zakresie Belvala. Ale do rozwiązywania zagadek i to tak jeszcze zawiłych nie odczuwał najmniejszego powołania.
I zwracając się nagle do Ya-Bona, który milczał uparcie, zawołał:
— Czegóż ty mnie znowu denerwujesz swoją pogrzebową miną. Tak, to ty mi wszystko zaciemniasz. Ty widzisz rzeczy, zawsze czarno, naturalnie jak murzyn. Wynoś się stąd...
Ya-Bon zamierzał odejść, ogromnie zbity z tropu, gdy wtem zapukano do drzwi i ktoś zawołał z zewnątrz:
— Panie kapitanie, telefonują do pana.
Patrycyusz wybiegł szybko. Kto u dyabła! może telefonować o tak wczesnej godzinie?!
— Kto telefonuje? — zapytał pielęgniarki.
— Nie wiem, kapitanie... Jakiś głos męski... Zdaje się, że mu się bardzo spieszy... Dzwoniono dość długą chwilę... Byłam właśnie wtedy na dole w kuchni...
Belval, nie pytając już o nic więcej pospieszył do aparatu.
— Hallo!... to ja kapitan Belval!... Kto mówi?...
Nieznajomy głos męski odpowiedział mu... Głos tak dziwnie zmieszany, tak drżący:..
— Kapitan Belval!... A! to dobrze... bałem się, żeby nie było zapóźno... Otrzymałeś klucz i list?...
— Kto mówi?!
— Otrzymałeś klucz i list?! — nalegał głos.
— Klucz, owszem, ale listu nie było...
— Listu nie było?! A! to okropne!... Więc nie wiesz...
Przenikliwy krzyk wstrząsnął słuchem Patrycyusza... A potem dały się słyszeć jakieś dźwięki nieskoordynowane, coś niby gwałtowna, zamieszana zamiana słów... Po chwili ów tajemniczy głos wyjąkał do telefonu:
— Zapóźno... Patrycyuszu... czy to ty?... Słuchaj... medalion z ametystu... tak... tak... mam go przy sobie... Zapóźno... a ja chciałem... Patrycyuszu... Koralia... Patrycyuszu... Patrycyuszu...
I znowu krzyk... krzyk rozdzierający: „Na pomoc... na pomoc... morderca!... nędznik!...“ a potem cisza i krótki, suchy trzask. Morderca odłożył słuchawkę, przerywając połączenie. Wszystko to nie trwało nawet całej minuty. Patrycyusz trzymał kurczowo słuchawkę, a oczy jego były utkwione w tarczy wielkiego zegara na wieży, który wskazywał godzinę 7-mą minut 19. Machinalnie powtarzał te cyfry, nadając im wartość jakiegoś ważnego dowodu. Następnie zapytał sam siebie, czy to wszystko prawda co się stało, czy to nie jakaś halucynacya. Może ten krzyk przez telefon był wytworem jego własnego przemęczonego, podnieconego mózgu.
Ale echo tego dziwnego krzyku wibrowało jeszcze ciągle w jego uszach. I nagle pokręcił korbą telefonu.
— Hallo, proszę pani, czy to pani mnie woła do telefonu? Słyszała pani te krzyki? Hallo, hallo.
Nikt nie odpowiadał. Belval wpadł w złość. Nawymyślał telefonistce, która oczywiście tego nie słyszała i wyszedł z pokoju. W korytarzu natknął się na Ya-Bona.
— Wynoś mi się z oczu. To wszystko twoja wina. Powinien byłeś pozostać tam i czuwać przy Koralii. Słuchajno, pójdziesz tam i zaofiarujesz jej swoje usługi. A ja zawiadomię tymczasem policyę. Gdybyś mi nie był przeszkodził, byłbym już to dawno zrobił. No, zabieraj się stąd galopem.
Senegalczyk chciał odejść stosownie do rozkazu, ale kapitan przytrzymał go za ramię.
— Nie waż mi się ruszyć z miejsca. Twój plan jest idyotyczny. Zostań tutaj. Ale nie tutaj, nie przy mnie. Mój kochany, ty masz stanowczo za mało zimnej krwi.
Wypchnął go za drzwi, a sam powrócił do pokoju, gdzie znajdował się telefon. Po chwili namysłu poszukał w spisie abonentów numeru telefonu Essaresa i zatelefonował.
— Hallo — zawołał Belval.
— Hallo — odpowiedział jakiś głos. — Kto tam przy aparacie?
To był głos Essaresa.
— Czy to pan Essares?
— Tak jest. Z kim mam przyjemność!
— To w sprawie jednego z oficerów, z domu ozdrowieńców.
— Czy to kapitan Belval?
Patrycyusz był kompletnie zbity z tropu. Więc mąż Koralii go zna? Zmieszany wyjąkał:
— Tak, istotnie, to kapitan Belval.
— Jakże się cieszę, panie kapitanie!... — wykrzyknął Essares-bey tonem najwyższego rozradowania — właśnie przed chwila telefonowałem do pana, aby się dowiedzieć...
— Ach! to pan... — przerwał Patrycyusz zdumiony bezgranicznie.
— Tak jest, chciałem się dowiedzieć, o której godzinie będę mógł mówić z kapitanem Belvalem, aby mu wyrazić moje najserdeczniejsze podziękowanie!...
— To pan... to pan... — powtarzał młody oficer coraz bardziej wzruszony...
— Tak jest... czy to nie ciekawy zbieg okoliczności?... Na nieszczęście rozłączono mnie, a raczej ktoś inny dostał się na linię...
— Więc pan słyszał?...
— Co takiego, panie kapitanie?...
— Te krzyki...
— Krzyki?...
— Przynajmniej mnie się tak zdawało...
— Ja słyszałem tylko tyle, że ktoś komu się bardzo spieszyło, chciał połączyć się z panem... Przerwano połączenie i w ten sposób dopiero w tej chwili mam sposobność podziękowania panu...
— Podziękowania?...
— Czy pana to dziwi? Wszak uratował pan moją żonę wczoraj... Wyrwał ją pan z rąk bandytów... Chciałbym bardzo poznać pana i podziękować mu osobiście... Możebyśmy naznaczyli sobie rendez-vous w jakiej kawiarni? Tak np. o godzinie 3-ciej popołudniu?...
Patrycyusz nie odpowiadał, zbity z tropu zuchwałością tego człowieka, zagrożonego tak bezpośrednio aresztowaniem. Jednocześnie zastanawiał się nad tem, jaki właściwie realny motyw mógł skłonić Essaresa do telefonicznej rozmowy, chociaż go na pozór nic do tego nie zmuszało.
Milczenie kapitana zdawało się zupełnie nie dziwić bankiera, który dalej obsypywał Belvala grzecznościami i wygłaszał monolog, odpowiadając sam sobie na własne pytania. Następnie powiedzieli sobie: dowidzenia. Rozmowa była skończona.
Pomimo wszystko Patrycyusz czuł się zupełnie spokojnym. Powróciwszy do swego pokoju rzucił się na łóżko i zasnął. Po dwóch godzinach zbudził się i zawołał Ya-Bona.
— Drugim razem staraj się bardziej panować nad twoimi nerwami. Nie trać głowy tak jak przed chwilą. Byłeś poprostu śmieszny. Nie mówmy o tem więcej. Jadłeś śniadanie? Nie, ja także nie. Byłeś na wizycie lekarskiej? Nie?, ja także nie. A właśnie major obiecał mi zdjąć z głowy ten wstrętny bandaż. Przecie nie wyobrażasz sobie, żeby mi to robiło przyjemność. Drewniana noga to jeszcze, ale głowa zawinięta w taki ręcznik dla zakochanego, to okropność. Idź, spiesz się! A potem w drogę do szpitala! Mateczka Koralia nie może mi zabronić, abym ją odszukał.
W godzinę później dążyli obaj do bramy Maillota. Kapitan swoim zwyczajem wywnętrzał się Senegalczykowi:
— Ależ tak!... ależ tak!... Ya-Bon — to się zaczyna... Zdajmy sobie sprawę — na czem stoimy... Przedewszystkiem mateczce Koralii na razie nie grozi żadne niebezpieczeństwo... Walka pomiędzy wspólnikami łotrowskich sprawek — toczy się zdala od niej — o miliony Essaresa... Co zaś do nieszczęśliwego, którego krzyk agonii słyszałem w telefonie — to widocznie był to jakiś nieznany przyjaciel, ponieważ mówił mi ty i nazywał mnie Patrycyuszem... To napewno on przysłał mi ten klucz od ogrodu... Cała bieda w tem, że list się gdzieś zapodział... Wreszcie zmuszony wypadkami, chciał mi wyznać wszystko — i wtedy dokonano zamachu... Ale kto go napadł?... I to oczywiście ktoś, kogo jego rewelacje przerażały... Oto wszystko — jasne jak słońce... Głupstwa gadasz Ya-Bon!... A właśnie, że prawda może być wręcz odmienna od tej, jaką ja sobie wykombinowałem... Ale mnie to wszystko jedno!... Główna rzecz, żeby się oprzeć można na jakiejś podstawie — wszystko jedno istotnej czy fałszywej... Zresztą jeżeli moja hypoteza jest fałszywą — cała odpowiedzialność spada na ciebie!... Sądzę wszelako...
Koło bramy Maillota wzięli auto, Patrycyusz wpadł na pomysł zboczenia na ulicę Raynouarda, gdzie znajdował się dom Essaresa. Na rogu tej ulicy ujrzeli mateczkę Koralię. Towarzyszył jej stary Szymon. Koralia również wsiadła w auto, które podążyło w kierunku szpitala na Polach Elizejskich. Auto Patrycyusza pogoniło za autem Koralii...
Punkt o godzinie jedenastej piękna pielęgniarka wchodziła do szpitala.
— Doskonale — rzekł Patrycyusz — jej mąż ucieka, ale ona nie zamierza zmieniać niczego w swoim zwykłym trybie życia.
Zjedli śniadanie w pobliskiej kawiarni, a potem spacerowali wzdłuż ulicy — wreszcie o godzinie wpół do pierwszej udali się do szpitala.
W westybulu zobaczyli starego Szymona, który jak zwykle palił spokojnie fajkę, oczekując na swoja panią:
Sama zaś mateczka Koralia znajdowała się na trzeciem piętrze w jednej ze sal szpitalnych, gdzie czuwała u łoża jednego z rannych żołnierzy. Pacyent spał.
Koralia wydała się Patrycyuszowi bardzo mizerną. Jej oczy podkrążone i bladość twarzy świadczyły o wielkiem znużeniu.
— Biedactwo moje — roztkliwił się — oni ją zamęczą — ci hultaje!...
Przez chwilę wahał się czy podejść — zadecydował wszakże, iż lepiej uczyni, jeżeli nie będzie teraz narzucał swego towarzystwa Koralii.
Miał się już cofnąć, gdy nagle dał się słyszeć głos jednej z posługaczek szpitalnych:
— Gdzie siostra Koralia?!... Szymon...
Stary Szymon ukazał się również na schodach. Koralia pospieszyła ku niemu. Sekretarz szepnął jej kilka słów, które zdawały się silne na niej czynić wrażenie. Nie dostrzegłszy stojącego na uboczni Patrycyusza, Koralia zbiegła po schodach. Za nią Szymon i posługaczka.
— Auto już czeka, siostro Koralio... spieszmy się... Komisarz policyi polecił mi...
Zasłyszane te słowa wystarczały Patrycyuszowi do powzięcia decyzyi.
W przejściu chwycił Ya-Bona pod ramię i obaj wskoczyli w automobil, kapitan dał szoferowi polecenie, ażeby jechał za autom Koralii. Oba pojazdy zatrzymały się prawie równocześnie przed domem Essaresa, gdzie stał już jakiś automobil. Koralia wyskoczyła i pobiegła w głąb domu. Szymon podążył jej śladem.
— Chodź — rzekł Patrycyusz do Senegalczyka.
Brama była otwarta i mogli wejść bez przeszkody. W westybulu ujrzeli dwóch agentów policyjnych. Patrycyusz oddał im ukłon wojskowy i szybko przeszedł dalej. Z salonu dochodził jakiś hałas zmieszanych głosów. Z pośród tego hałasu wybił się wreszcie głos Koralii, wołający z przerażeniem:
— O mój Boże, o mój Boże! Czy możliwe?...
Dwaj inni agenci zagrodzili Patrycyuszowi drogę. Postanowił tedy użyć podstępu i rzekł:
— Jestem krewnym pani Essares, blizkim krewnym.
— Mamy wyraźny rozkaz, panie kapitanie.
— Wiem o tem, do licha. Nie pozwalajcie wchodzić nikomu. Ya-Bon pozostań tutaj.
I wszedł.
W wielkim pokoju zobaczył grupę złożoną z kilku mężczyzn, według wszelkiego prawdopodobieństwa urzędników policyi, pochylonych nad czemś, czego kształtów dokładnych nie mógł rozróżnić. Z tej grupy wyłoniła się nagle Koralia i postąpiła parę kroków, słaniając się i bijąc rękami powietrze, jak ktoś śmiertelnie postrzelony. Obecna tam pokojówka Koralii chwyciła ją wpół i usadowiła na fotelu.
— Co się stało? — zapytał Patrycyusz.
— Pani się zrobiło słabo. Boże mój, Boże mój, zupełnie głowę straciłam.
— No, ale o cóż chodzi?
— Pan, no pan, proszę pomyśleć tylko... Nie mogę przyjść do siebie.
— Na miłość Boską, co się stało?
Jeden z urzędników policyi przybliżył się i zapytał:
— Czy pani Essares zachorowała?
— To tylko chwilowe — odparła pokojówka. — Takie wpółomdlenie. To się pani już nieraz przytrafiało.
— Proszę ją zabrać, jak tylko będzie mogła utrzymać się na nogach. Jej obecność jest tutaj zbyteczna.
I zwracając się do Patrycyusza Belvala, wyrzekł tonem zapytania:
— Panie kapitanie?
Patrycyusz udawał, że nie rozumie.
— Tak jest, proszę pana — rzekł. — Zaraz zabierzemy stąd panią Essares. Rzeczywiście jej obecność tutaj jest zbyteczna. Muszę jednak przedtem...
Wykręcił się na pięcie, aby uniknąć dalszej rozmowy, korzystając z tego, że komisarze policyi posunęli się nieco, postąpił kilka kroków naprzód. To co ujrzał, wytłomaczyło mu aż nadto dobrze zemdlenie Koralii i wzruszenie jej pokojówki. Sam on uczuł, że włosy stają mu dębem na głowie.
Na podłodze, niedaleko od kominka, prawie w tem samem miejscu, gdzie dnia poprzedniego poddawano go torturom, leżał bez ruchu Essares-bey. Ubrany był w tensam co wczoraj szlafrok z bronzowej flaneli i miękkie pantofle. Głowę i jego ramiona przysłonięto białą serwetą, ale jeden z obecnych, najwidoczniej lekarz uchylił tej zasłony, ukazując strasznie zmasakrowane oblicze trupa. Widok był okropny. Jedna część twarzy była kompletnie zwęglona, a druga tworzyła jedną krwawą ranę, gdzie odłamki kości mieszały się z kawałkami skóry, włosami pokrwawionemi i wysadzoną gałką oczną.
— Och — wyjąkał Patrycyusz. — Co za niegodziwość! Zamordowano go! A on wpadł głową w płomienie. W ten sposób go znaleziono? Nieprawdaż?
Urzędnik, który go interpelował poprzednio, zbliżył się znowu.
— Kto pan jesteś właściwie?
— Kapitan Belval, przyjaciel pani Essares. Jeden z wielu rannych, których uratowała swoją troskliwą opieką.
— To pięknie, proszę pana, ale pan nie może tutaj pozostać. Nikt obcy nie może tutaj pozostać. Panie komisarzu, proszę zarządzić, aby wszyscy oprócz doktora opuścili ten pokój i przy drzwiach postawić wartę. Pod żadnym pretekstem nikt tutaj nie śmie wejść! Pod żadnym pretekstem.
— Ależ ja mam dla pana ważne rewelacye — nalegał Patrycyusz.
— Posłucham chętnie, panie kapitanie, ale trochę później. Proszę mi wybaczyć i — wskazał bardzo wyraźnie ręką drzwi.
Patrycyusz przez kwadrans w towarzystwie swego Senegalczyka oczekiwał w pokoju bilardowym na dalszy ciąg wypadków. Wreszcie po upływie 15-tu minut do pokoju wprowadzono Szymona, jakoteż pokojówkę Koralii.
Stary sekretarz zdawał się być zgnębionym kompletnie śmiercią swojego pana i perorował coś sam do siebie półgłosem, robiąc przytem dziwaczne miny. Patrycyusz zadał mu pytanie. Szymon szepnął mu na ucho:
— To jeszcze nie skończone. Tu jeszcze będę dziać się rzeczy! Co za rzeczy!... Nawet dzisiaj.
— Dzisiaj? — zapytał Patrycyusz.
— Tak, tak — powtórzył stary, trzęsąc się na całem ciele i więcej nie rzekł już ani słowa.
Natomiast pokojówka okazała się rozmowniejszą, gdyż opowiedziała następujące szczegóły:
— Przedewszystkiem, proszę pana, dzisiaj rano pierwsza niespodzianka. Ani portyera, ani lokaja, ani woźnicy. Wszyscy trzej zniknęli. Potem o godzinie wpół do siódmej pan Szymon zawiadomił nas, że pan zamknął się w bibliotece i że nie wolno mu przeszkodzić nawet przez podanie śniadania. Pani czuła się nieco cierpiąca. Podałam jej czekoladę o godzinie 9-tej. O godzinie 10-tej jak zwykle wyszła z panem Szymonem. Szybko sprzątnęłam pokoje, a potem gawędziłam sobie z kucharką w kuchni. W chwili, kiedy na zegarze biła godzina 12-ta, zadzwoniono gwałtownie do drzwi wejściowych. Wyjrzałam przez okno. Zobaczyłam auto, w którem siedziało czterech panów. Otworzyłam natychmiast. Okazało się, że to są panowie z policyi i chcą się widzieć z naszym panem... Prowadzę ich. Pukamy. Zaczynamy trząść drzwiami, zamkniętemi na klucz. Żadnej odpowiedzi. Wreszcie komisarz kazał wyłamać zamek. I oto... oto... straszny widok przedstawił się naszym oczom. Nasz biedny pan martwy, z głową w żarzących węglach!.. Ach, cóż to musieli być za łajdacy!... Ponieważ zamordowano go, nieprawdaż? Wprawdzie jeden z tych panów, zdaje się, że doktor, mówił, że to mógł być atak apopleksyi, ale mnie się zdaje...
Stary Szymon słuchał, nie mówiąc ani słowa. Ciągle jakby ogłuszony, skubał swoją siwa brodę. Oczy jego były ukryte za żółtemi szkłami okularów. Nagle przerywając opowiadanie pokojówki, zachichotał niesamowicie, zbliżył się do Patrycyusza i znowu powiedział mu na ucho:
— Należy się obawiać!... Pani Koralia... Trzeba ją ukryć, natychmiast!... Jeżeli nie, to biada jej...
Kapitan zadrżał i chciał zadawać dalsze pytania. Nie zdążył jednak, albowiem agent policyjny przyszedł po starca, ażeby zaprowadzić go do biblioteki.
Przesłuchanie Szymona trwało dość długo. Następnie przesłuchiwano kucharkę i pokojówkę, poczem komisya udała się do Koralii. O godzinie 4-tej przybył nowy automobil. Patrycyusz ujrzał przechodzących przez westybul dwóch eleganckich panów, którym wszyscy kłaniali się bardzo nizko. Poznał ministra sprawiedliwości i ministra spraw wewnętrznych. Ministrowie odbyli konferencyę w bibliotece, poczem odjechali. Wreszcie dopiero koło godziny 5-tej przyszedł agent po Patrycyusza i polecił mu iść na I-sze piętro. Wprowadzono go do niewielkiego buduaru, w którym znajdowały się dwie osoby: Koralia oraz ów wyższy urzędnik policyi, który prowadził całe śledztwo.
Był to jegomość, lat około 50-ciu, pokaźnej tuszy o twarzy szerokiej i nalanej, w której żywo błyszczały oczy bystre i inteligentne.
— Pan jest bezwątpienia sędzią śledczym — zapytał Patrycyusz.
— Nie — odparł tamten. — Nazywam się Desmalions, jestem dawnym sędzia, wydelegowanym specjalnie do wyjaśnienia tej afery. Zdaje mi się bowiem, że niema tu żadnego materyału do śledztwa.
— Jakto? — wykrzyknął Patrycyusz, zdziwiony ogromnie. — Niema materyału do śledztwa?
Spojrzał na Koralię, która nie spuszczała z niego oczu.
Na wykrzyknik kapitana, p. Desmalions odpowiedział:
— Sądzę, panie kapitanie, że gdy się porozumiemy, zgodzi się pan na moje wywody. Taksamo jak porozumieliśmy się ja z panią.
— Nie wątpię — rzekł Patrycyusz. — A jednak obawiam się, że niektóre punkty zostaną niewyjaśnione.
— Postaramy się wspólnemi siłami wyświetlić wszystko. Może pan będzie łaskaw powiedzieć mi to, co pan wie.
Po chwili namysłu Patrycyusz począł mówić:
— To co powiem, wyda się panu dziwne, może niewiarygodne — a jednak zeznania moje, które odnoszą się...
— Prawdopodobnie do faktów, o których już pani zechciała mi łaskawie udzielić informacyi...
Patrycyusz zastanowił się przez chwilę.
— Istotnie — rzekł — pani mogła pana sędziego poinformować... Więc pan zna zatem treść rozmowy, zasłyszanej wczoraj przezemnie w restauracyi?
— Tak jest!...
— I wie pan o usiłowanem porwaniu pani Essares?...
— Wiem.
— I o zabójstwie?...
— Tak.
— Pani Essares opowiedziała panu o szantażu, jakiego ofiarą padł pan Essares, o szczegółach tortury, której go poddano? O śmierci pułkownika?... o oddaniu szantażystom czterech milionów? o rozmowie telefonicznej pomiędzy panem Essaresem i niejakim Grzegorzem?...
— Tak, panie kapitanie, wiem o wszystkiem.
— Wobec tego zeznania moje są zbyteczne. Pan sędzia ma już w ręku fakty, z których można wyprowadzać wnioski...
I dorzucił pytanie.
— Czy wolno zapytać — jak przedstawiają się te wnioski pana sędziego?
— No wie pan, kapitanie, — jeszcze tych wniosków nie sformułowałem definitywnie... Na razie decydującym jest dla mnie list pisany przez pana Essaresa — koło południa mniej więcej... List ten znaleźliśmy na biurku. Pani Essares życzyła sobie, abym zaznajomił pana z jego treścią...
I pan Desmalions zaczął czytać:
„Koralio droga! Błądziłaś wczoraj, przypisując mój nagły wyjazd jakimś karygodnym pobudkom, a ja postąpiłem niesłusznie także, ponieważ nie postawiłem odrazu kwestyi jasno i nie odparłem stanowczo twego oskarżenia.
Jedynym powodem, zniewalającym mnie do wyjazdu — są zamachy wrogów pełnych nienawiści ku mnie... Mogłaś zaobserwować naocznie ich zwierzęce okrucieństwo... Wobec takich łotrów — jedynym ratunkiem jest ucieczka... Wszak oni nie cofną się przed niczem, byle mnie tylko pognębić...
Odjeżdżam Koralio, ale przypominam ci wyrażone wczoraj moje niezłomne postanowienie. Gdy cię zawezwę — masz, nie zwlekając przybyć do mnie... Jeżeli nie posłuchasz mego wezwania i pozostaniesz w Paryżu — nic cię ochronić nie zdoła przed słusznym gniewem twego prawowitego męża... Nawet moja śmierć... zarządziłem bowiem aby w tym wypadku!...”
— Tu list urywa się — rzekł pan Desmalions, oddając list Koralii — a wiemy, że te ostatnie słowa pisane były tuż przed śmiercią pana Essaresa... Na ziemi bowiem znaleźliśmy kieszonkowy zegarek, który snąć spadł z biurka... Wskazówki jego zatrzymały się na godzinie dwunastej minut dwadzieścia trzy... Przypuszczam, że zrobiło mu się słabo — wstał i upadł na ziemię... Na nieszczęście znajdował się tak blizko kominka z żarzącym ogniem, że potoczył się głową prosto w płomienie, uderzając jednocześnie z całej siły czaszką o kratę... Ogień dokonał swego dzieła... oto wszystko mojem zdaniem...
Patrycyusz słuchał ze zdumieniem:
— Więc pan sądzi, że śmierć pana Essaresa jest przypadkową, że go nie zamordowano?!
— Zamordowano?! Nic nie naprowadza mnie na tego rodzaju przypuszczenie...
— A jednakże...
— Pan, kapitanie, pozostajesz pod suggestyą osobliwego zbiegu okoliczności... Od wczoraj jest pan świadkiem tragicznych wydarzeń i dlatego podniecona pańska wyobraźnia usiłuje rozwiązać nasuwające się jej zagadnienie w sposób jak najbardziej tragiczny... Niechże się pan wszakże zastanowi... Kto i w jakim celu dopuściłby się tego morderstwa?... Bourneff i jego przyjaciele? Poco?... Przypuściwszy nawet, że ów tajemniczy Szymon zdołał odebrać im zagrabione miliony... toż przez zamordowanie Essaresa nie prowadziła droga do odzyskania... A następnie — którędyż by weszli?... I którędy wyszli?... Nie, daruje pan, panie kapitanie — pan Essares zmarł wskutek nieszczęśliwego wypadku... Lekarz podziela moją opinię...
Patrycyusz Belval zwrócił się do Koralii.
— Pani szanowna jest tego samego zdania?
Lekko zaróżowiona — odparła:
— Tak jest.
— I stary Szymon także...
— O! Szymon... — zawołał sędzia — on bredzi... Gdyby się nim kierować — to należałoby wierzyć, że pani Essares grozi jeszcze jakieś niebezpieczeństwo i że powinna jak najprędzej uciec... Chcąc poprzeć swoje twierdzenia faktami, zaprowadził mnie do ogrodu, gdzie pokazał mi martwego psa łańcuchowego i następnie ślady kroków męskich, wiodące do biblioteki... Ale te ślady... pan je dobrze zna — nieprawdaż kapitanie?... To pańskie kroki i pańskiego Senegalczyka... Co zaś do uduszenia psa... To już sprawka Senegalczyka... Wszak się nie mylę!...
Patrycyusz zaczynał rozumieć... Zastrzeżenia sędziego, jego wyjaśnienia, porozumienie z Koralią co do wszystkich punktów — wszystko to nabierało powoli właściwego zabarwienia.
Podkreślił więc słowa:
— A więc nie było zbrodni?...
— Nie!
— I śledztwo nie będzie wdrożone?
— Nie.
— Więc sprawę całą okryje dyskretne milczenie?
— Istotnie.
Kapitan Belval jął przemierzać pokój szerokimi krokami. Przypomniały mu się słowa Essaresa: „Nie zaaresztują mnie... A jeśli zaaresztują, to wypuszczą i przeproszą... Sprawa zostanie umorzoną”...
Essares, przepowiedział dobrze. Sprawiedliwość milczy...
Irytowało to niesłychanie kapitana. Podejrzywał, że sędzia, chcąc uczynić zadość życzeniom Koralii — poświęcał interes sprawiedliwości. — Ażeby zaś można było sprawę zgrabnie zatuszować — trzeba się naprzód pozbyć jego, Patrycyusza.
Zapanował jednak nad sobą i nie zdradzając wzburzenia rzekł:
— Wybaczy pan, panie sędzio — pewną uwagę z mojej strony, która wyda się panu może niedyskretną... Sądzę wszakże, że jest to moim obowiązkiem poinformować pana o tajemniczych wieściach łączących moje życie z życiem pani Essares, a sięgających w przeszłość dziecięcą, której nie obejmujemy ani ja ani pani — pamięcią... A może pani Essares wspomniała już panu o tym fakcie, który mojem zdaniem nie jest bez znaczenia dla wypadków, które się obecnie rozegrały...
Pan Desmalions spojrzał na Koralię. Młoda kobieta skinęła głowa potwierdzająco. Wówczas sędzia powiedział:
— Tak jest... pani Essares powiadomiła mnie o wszystkiem... A nawet...
I znowu spojrzeniem poradził się Koralii, która zaczerwieniła się... Zmieszanie odmalowało się na jej twarzy. Po chwili wyrzekła zaledwie dosłyszalnym głosem:
— Kapitan Belval powinien wiedzieć cośmy odnośnie do tej kwestyi wykryli... To odkrycie jest w równej mierze jego własnością jak i moją... Proszę, niech pan mówi, panie sędzio...
Pocóż tracić czas na próżne słowa? Sądzę, że wystarczy pokazać kapitanowi ten album...
I pan Desmalions podał Patrycyuszowi album oprawny w czerwony plusz.
Patrycyusz wziął album do ręki z pewnem wahaniem.
Ale to co zobaczył, wprowadziło go w takie zdumienie, że wykrzyknął głośno:
— Czy podobna?!
Na pierwszej stronie albumu widniały tuż obok siebie dwie spore fotografie: jedna przedstawiała chłopca w mundurku, ucznia kollegium angielskiego, druga malutkie dziewczątko.
Na jednej widniał napis: „Patrycyusz w wieku lat 10” — na drugiej: „Koralia w wieku lat 3”.
Silnie wzruszony Patrycyusz przewrócił kartkę. I znowu zobaczył swoja fotografię z okresu, gdy liczył lat piętnaście i podobiznę Koralii, gdy ta miała lat osiem.
I dalej mógł oglądać siebie jako dziewiętnastoletniego i dwudziestotrzyletniego młodzieńca — ciągle w towarzystwie Koralii — naprzód jako dziewczynki, potem dorastającej panienki i wreszcie ślicznej, młodej panny.
— Czy podobna?! — powtórzył — Jakże to możliwe? Przecież to moje fotografie, o których istnieniu pojęcia nie miałem... Oto mój portret w mundurze wojskowym... Tutaj znowu ja — na koniu!... Z czyjego polecenia robiono te fotografie? I dlaczego zawsze w połączeniu z podobiznami pani?...
Koralia, czując badawczy, przenikliwy wzrok kapitana na sobie — spuściła oczy.
Kapitan Belval powtórzył:
— Kto mógł i w jakim celu gromadzić te fotografie?... Czy pani tego niewie?...
Sędzia odparł, uprzedzając odpowiedź Koralii:
Album ten znaleźliśmy w szufladzie biurka pana Essaresa...
Zdumienie kapitana graniczyło już z osłupieniem: Jakto, więc Essares kolekcyonował fotografie jego i Koralii i to od lat dwudziestu pięciu?!...
— Pan pewny tego zupełnie, panie sędzio?!
— Ależ najpewniejszy... Byłem obecny przy znalezieniu albumu... I sam przytem zrobiłem inne odkrycie... Znalazłem mianowicie medalion z ametystu w oprawie ze złotego filigranu.
— Co pan mówi?! — wykrzyknął kapitan — medalion? medalion z ametystu?!...
— Niechże pan sam popatrzy, panie kapitanie, — rzekł sędzia, zapytawszy uprzednio wzrokiem o pozwolenie Koralię.
I pan Desmalions podał kapitanowi kulkę ametystu, większą od tej, jaką tworzyły dwie połówki posiadane przez Koralię i Patrycyusza. Wszelako ten drugi medalion ametystowy ujęty był w złotą, filigranową oprawę, przypominającą co do joty robotę różańca i breloku.
— Czy mam otworzyć medalion? — zapytał Patrycyusz.
Koralia dała swoje pozwolenie wymownym gestem.
Kapitan nacisnął sprężynę zameczka i otworzył. We wnętrzu kryły się dwie fotografie. Jedna przedstawiała Koralię w stroju pielęgniarki — druga Patrycyusza w mundurze kapitana — już jako inwalidę z drewnianą nogą i obandażowaną głową.
Patrycyusz przez chwilę zbierał myśli — bardzo blady. Po dłuższej chwili zapytał:
— A ten medalion skąd się wziął? Czy to pan go znalazł, panie sędzio?
— Tak jest, to ja.
— I gdzież to — jeśli wolno zapytać?
Urzędnik zawahał się z odpowiedzią. Patrycyusz, sądząc z zachowania Koralii, odniósł wrażenie, że tego szczegółu i ona nie znała.
Wreszcie pan Desmalions odpowiedział:
— Znalazłem to cacko w dłoni nieboszczyka...
— W dłoni nieboszczyka?!... W dłoni Essaresa?!...
Patrycyusz aż podskoczył.
— Tak! — odparł sędzia — pan Essares trzymał ten medalion w zaciśniętej ręce. Musiałem mu siłą otworzyć palce, aby wydobyć medalion.
Kapitan wyprostował się i uderzając pięścią w stół, wykrzyknął:
— Zatem, szanowny panie, powiem panu teraz jedną rzecz, którą rezerwowałem jako ostatni argument aby udowodnić, że moje współpracownictwo nie jest jednak zbędne!... Panie sędzio, dzisiejszego ranka ktoś mnie zawezwał do telefonu... i zaledwie jednak zamieniliśmy kilka słów, które nie dały mi żadnego wyjaśnienia, co do osoby telefonującego i celu rozmowy, gdy nagle posłyszałem przeraźliwy krzyk człowieka napadniętego znienacka... potem odgłosy jakiejś krótkiej gwałtownej walki... Wreszcie nieszczęśliwy raz jeszcze dorwał się telefonu i zdołał mi rzucić kilka urywanych zdań, które brzmiały dosłownie: „Patrycyuszu... Koralia... medalion z ametystu... mam go przy sobie... medalion... Ach! zapóźno... Pragnąłem... Patrycyuszu... Koralio...“
— Panie sędzio! oto fakty bezspornie stwierdzone!... Dzisiaj rano o godzinie 7-mej minut 19 zamordowano człowieka, który miał przy sobie medalion z ametystu. W kilka godzin później — odnajduje się ten tajemniczy medalion w martwej ręce innego człowieka. Proszę zestawić te dwa fakty, a nasuwa się z nieubłaganą logiką wniosek, że pierwsza zbrodnia, której dalekie echo doszło do mnie — popełnioną została tutaj — w tym domu, w tej samej bibliotecznej sali, gdzie wczorajszej nocy rozegrały się tak dramatyczne sceny...
Ta rewelacya zdawała się wywierać silne wrażenie na urzędniku. Mimo tego pan Desmalions zaprotestował:
— Dwa fakty bezsporne powiada pan? Pozwolę sobie zwrócić uwagę pańską na fakt, że nie znaleźliśmy zwłok tego człowieka, który miał być według pańskich rewelacyi — o godzinie 7 minut 23 zamordowany.
— Zwłoki się znajdą...
— Przypuśćmy. Teraz co do samego medalionu ametystowego... Skądże ta pewność, że Essares-bey odebrał go ofierze mordu, a nie wydostał skądinąd? Nie wiemy nawet, czy on był o tej porze w bibliotece...
— Ja wiem że był.
— Skąd ta pewność?
— W kilka minut, później telefonowałem do niego i on odpowiedział mi... A nawet, uprzedzając wszelkie ewentualności oświadczył mi, że poprzednio telefonował do mnie, ale go rozłączono...
Pan Desmalions po krótkim namyśle zapytał:
— Czy on wychodził dzisiaj rano z domu?
— O tem może nas poinformować pani Essares...
Koralia, nie podnosząc oczu, aby się nie spotkać ze wzrokiem Patrycyusza odparła:
— Nie sądzę, aby wychodził.
— Pani widziała się z mężem dzisiaj przedpołudniem?...
— Trzy razy pomiędzy godzina 7-mą a 9-tą pukał do moich drzwi... Nie otwarłam wszakże... Koło jedynastej wyszłam z domu... Słyszałam, że pan Essares woła starego Szymona i wydaje mu polecenie, aby mi towarzyszył... Szymon dogonił mnie na ulicy. Oto wszystko — co wiem....
Długą chwilę trwało milczenie. Każdy myślał o dziwnym zbiegu okoliczności.
Wreszcie pan Desmalions, który sobie zdawał sprawę z tego, że człowiek tego gatunku, co kapitan Belval, nie pozwoli się zbyć lada czem. Odezwał się:
— Ano, zobaczymy. Pan, kapitanie buduje hipotezę na podstawie, która mnie się wydaje niezupełnie pewną. A jeżeli ja nie przyznam racyi pańskim wywodom, to jak się pan zachowa? Czy zechce mi pan na to odpowiedzieć ściśle i otwarcie?
— Jaknajbardziej ściśle, jaknajbardziej otwarcie.
Patrycyusz postąpił bliżej ku sędziemu i zaczął:
— Streszczam się. Istniał jakiś człowiek, który mnie i panią Essares znał niegdyś, kiedyśmy byli dziećmi. Człowiek, który się nami interesował, — zbierał nasze portrety i w głębi serca kochał nas. On to przysłał mi klucz od ogrodu, on chciał nas zbliżyć jedno do drugiego z powodów, które byłby mi odsłonił, gdyby go nie zamordowano w chwili, gdy zamierzał plan swój wykonać. Wszystko wskazuje mi na to, że tego człowieka zamordował pan Essares i zdecydowany jestem wnieść skargę do prokuratoryi bez względu na to, jakiekolwiek by miały być konsekwencye mojego czynu. I proszę mi wierzyć, panie sędzio, że moja skarga nie zostanie umorzona. Zawsze się znajdzie środek na to, aby zostać usłyszanym. Choćby nawet przyszło krzyczeć prawdę na środku ulicy.
Sędzia zaczął się śmiać.
— Jak się pan gorączkuje, panie kapitanie!...
— Nie gorączkuję się, ale postępuję tak, jak mi sumienie każe. Pan, panie sędzio i pani Essares wybaczycie mi. Działam dla dobra pani. Ona wie o tem. Ona wie o tem, że zginie, jeżeli ta sprawa zostanie umorzoną, jeżeli nie ujmie jej w swoje ręce sprawiedliwość. I to co jest najgorszem w tej całej sprawie, to ten fakt właśnie, iż celu dojrzeć tutaj nie zdołają najbystrzejsze nawet oczy. Jedynie sprawiedliwość może tutaj rozjaśnić tą ciemną aferę.
Pan Desmalions przez chwilę wpatrywał się w podłogę, wreszcie podniósł głowę i kładąc rękę na ramieniu Patrycyusza, rzekł spokojnie:
— A jeżeli sprawiedliwość wie wszystko?
Patrycyusz spojrzał na niego zdumiony:
— Jakto, pan by wiedział?
— Być może.
— I pan mnieby mógł powiedzieć?...
— Jeżeli mnie pan do tego zmusza...
— A więc to chodzi o?...
— O, nic wielkiego, o bagatelkę.
— Jednakowoż...
— O miliard.
— O miliard?
— Tak poprostu o miliard, którego połowa lub już trzy czwarte opuściły granice Francji jeszcze przed wojną... Ale to co pozostało — jest jeszcze obecnie warte tyle lub nawet więcej niż miliard...
— Jakim sposobem?!
— Ponieważ to nie banknoty, ale złoto!...
— Czy pan zupełnie tego pewny? — zapytał kapitan Belval.
— Tak, panie kapitanie. Od dwóch lat nie robię nic innego, tylko prowadzę dochodzenia w sprawie wywozu z Francyi olbrzymich ilości złota... I wyznaję, że dopiero rozmowa z panią Essares rzuciła mi nieco światła na sprawę tajemniczej organizacyi, wywożącej z naszego kraju szlachetny kruszec.
— Więc pani Essares wiedziała?
— Nie, ale podejrzewała i ubiegłej nocy przed pańskiem przybyciem słyszała pewne rzeczy, które mi powtórzyła... I to stanowi poniekąd rozwiązanie zagadki...
— Mianowicie?!
— A zatem — główna siedziba spisku mieściła się tutaj.... Essares-bey, dyrektor Banku Francusko-Oryentalnego — Egipcyanin z powierzchowności, Turek z pochodzenia — naturalizowany obywatel francuski — posiadał wielkie wpływy w kołach finansowych... I tenże Essares-bey miał za zadanie — na rzecz obcego mocarstwa, którego na razie nie mogę ściśle określić — wyżyłować Francyę z ostatniej iskierki złota, które udałoby mu się ściągnąć do swoich kufrów.
Sądząc z pewnych powodów zdołał on, w przeciągu dwóch lat wyekspedyować około 700 milionów w złocie... Przygotowywano właśnie nowy transport, kiedy wybuchła wojna... Oczywiście że wywóz tak wielkich ilości złota został znacznie utrudniony z powodu rewizyi na granicy... Wstrzymano więc na razie ten transport... Minął szereg miesięcy... Essares-bey przywykł do myśli, że złoto pozostanie już na zawsze w jego ręku... Postanowił sobie przywłaszczyć skarb... Tylko, że wspólnicy jego...
— Ci, których widziałem tej nocy...
— Właśnie ci sami... Od dłuższego czasu toczyli oni walkę ze swym dawnym przywódcą... I wczoraj właśnie był pan świadkiem kulminacyjnego punktu tej walki...
— Ale dlaczego właśnie wszystko to stało się wczoraj?...
— Dlatego, że tamci mieli powody do przypuszczenia, że worki ze złotem znikną w najbliższym czasie, może właśnie ubiegłej nocy... Sądzili przytem, że stosownie do praktyk dawnych, wysłanie transportu poprzedzone będzie pewnym sygnałem...
— Deszczem złotych iskier. Nieprawdaż?
— Właśnie... I ten to sygnał zaalarmował wczoraj całą bandę...
— I plan Essaresa nie powiódł się?...
— Nie, ale i plan jego wsporników spalił na panewce. Pułkownika zabił Essares. Tamci mogli zebrać tylko okruchy, które i tak miano im odebrać... Ale walka nie skończyła się jeszcze!... najtragiczniejsze wypadki rozegrały się dzisiaj rano... Według pańskich informacyi — jakiś człowiek wezwał pana do telefonu... Według wszelkiego prawdopodobieństwa człowieka tego zamordował Essares, a następnie sam padł ofiarą jednego ze swoich wspólników... A teraz, kiedy pan wie już wszystko — czy nie uznaje pan, że śledztwo w tej sprawie powinno być prowadzone niezmiernie dyskretnie... i że w tym wypadku należy odstąpić od zwykłych reguł...
— Owszem, przyznaję to...
— A zatem głuche milczenie?...
— Czy to będzie jednak możliwe do zrealizowania?
— A dlaczegóżby nie?...
— Są przecież w tej sprawie trupy... Naprzykład trup pułkownika Fakhi...
— Samobójstwo...
— Trup Mustafy, którego musiano odnaleźć w ogrodzie Galliery...
— Jakaś prywatna zemsta...
— Śmierć Essaresa...
— Wypadek...
— Więc te wszystkie przejawy tej samej siły zbrodniczej — będą traktowane osobno, bez wykazania łączącej ich więzi...
— Nic nie wskazuje pozornie na to, że coś je łączy ze sobą...
— Publiczność może będzie innego zdania...
— Publiczność będzie tego zdania, które my jej nakażemy... Mamy teraz wojnę!...
— A prasa?
— Prasa będzie milczała!... Istnieje przecież cenzura...
— A w razie nowej jakiejś zbrodni?
— Nowej zbrodni?... Nie widzę powodu do takich przypuszczeń... Główni aktorowie tej afery nie żyją... Co zaś się tyczy komparsów Bourneffa i towarzyszy — to znajdą się oni wkrótce w obozie koncentracyjnym... Miliony zaś należą się Francyi...
Patrycyusz Belval pokręcił głową z powątpiewaniem.
— A pani Essares, panie sędzio?... Nie możemy lekceważyć tak wyraźnych pogróżek jej męża...
— On już nie żyje...
— Ale groźby pozostały w mocy. Stary Szymon potwierdzi to.
— Szymon jest napół obłąkany...
— Właśnie, dlatego — umysł jego zachowuje świadomość niebezpieczeństwa z całą intensywnością... Nie, panie sędzio, walka jeszcze nieskończona... Może ona się dopiero zaczęła...
— A więc, kapitanie, cóż panu przeszkadza strzedz bezpieczeństwa pani Essares?... Niech pan osłania ją przy pomocy wszelkich środków, jakimi pan dysponuje... Współpracownictwo nasze będzie stałem — albowiem mnie obowiązek przykuwa do tego domu, a sądzę, że walka, której pan oczekuje, rozegra się tutaj w tym ogrodzie.
— Co pana naprowadza na to przypuszczenie?...
— Pewne słowa zasłyszane wczoraj wieczorem przez panią Essares... Pułkownik Fakhi powtarzał kilka razy „złoto jest tutaj... Od czasu wybuchu wojny nie wyekspedyowano stąd ani jednego worka ze złotem... Złoto jest tutaj — w twoim domu“...
— A pan nie wpadł na żaden ślad?
— Na żaden. Zobaczymy co będzie.
Sędzia wydobył z kieszeni pomiętą kartkę papieru:
— Oprócz medalionu Essares-bey trzymał w zaciśniętej dłoni tę kartkę papieru, zamazaną atramentem... Można jednakowoż odcyfrować kilka w pośpiechu skreślonych słów... O! Proszę przeczytać: Złoty trójkąt... Co to znaczy: złoty trójkąt... W jakim związku pozostają te tajemnicze słowa z nasza sprawą?... Na razie nie mam pojęcia. Przypuszczam, że ta kartka papieru została wydartą razem z medalionem owemu człowiekowi, który do pana dzisiaj rano telefonował...
— I ja tak sadzę...
— Zatem porozumieliśmy się... Dowidzenia, kapitanie!... Proszę, niech pan działa na własną rękę, a jeśli będzie trzeba — ja i moi ludzie jesteśmy do pańskiej dyspozycyi...
I pan Desmalions wyciągnął rękę do kapitana. Patrycyusz mocno uścisnął prawicę urzędnika.
— Zwrócę się wkrótce do pana, panie sędzio. — Nie sądzi pan jednak, że należy już teraz przedsięwziąć pewne środki ostrożności...
— Już je przedsięwzięto... Wszak zajęliśmy ten dom...
— Tak... tak... ale mimo wszystko... mam przeczucie, że dzień dzisiejszy nie dobiegnie spokojnie swego kresu... Proszę nie zapominać o dziwnych słowach Szymona...
Pan Desmalions zaczął się śmiać...
— Nie wpadajmy w przesadę, kapitanie. Na razie nasi nieznani wrogowie muszą zbierać siły, aby wystąpić z nami do walki. Mamy czas... Pogadamy o tem jutro...
Raz jeszcze uścisnął dłoń Patrycyusza, skłonił się z szacunkiem przed panią Essares i wyszedł.
Kapitan Belval w pierwszej chwili prowadzony delikatnością chciał wyjść z nim razem. Zatrzymał się wszakże przy drzwiach.
Pani Essares trwała bez ruchu, głowa opadła jej na piersi...
Kapitan rzekł: — Koralio...
Nie odpowiedziała, jakby nie słysząc wcale... Patrycyusz powtórzył:
— Koralio...
Znowu milczenie.
— Nie chce pani odpowiadać, Koralio... nie szkodzi... lepiej nawet... To ja powinienem mówić... Mam pani dużo do powiedzenia...
Oparł rękę na poręczy fotela Koralii...
— Koralio!... fałszywy wstyd skłania panią do odrzucenia mojej przyjaźni i opieki... Rumieniec występuje na pani lica, iżeś była żoną tego człowieka i wmawiasz w siebie, że sama poniekąd jesteś współwinowajczynią... Niepotrzebnie się pani dręczy... Wszak łatwo się domyślić jakie było wasze pożycie... Z pewnością zmuszono panią do tego małżeństwa przy pomocy jakichś niegodnych machinacyi... Widzi pani, że mam jasny pogląd na tę sprawę... A teraz pomówmy o czem innem... o czemś ważniejszem...
Nadchylił się nad nią tak nisko, że włosy jego muskały bladą skroń młodej kobiety:
— Mam mówić, mateczko Koralio?...
Szkoda słów, nieprawdaż?... Ty mnie i tak rozumiesz... Czuję, że drżysz cała... Bo kochasz mnie... Kochasz twojego nieznośnego pacyenta, który w zamian za najczulszą opiekę — żąda jeszcze całego serca... Nie mów nic... nie protestuj... Ja czytam w twojej duszy... To mi wystarczy... Nie będę na razie zbyt wymagającym... zdobędę się na cierpliwość, choć to nie leży w mojej naturze... Ale dla ciebie... Zresztą oczekiwanie osłodzi mi pewność, że jestem kochany... To taki ogrom rozkoszy módz powiedzieć sobie: Koralia mnie kocha!... Ty płaczesz Koralio?... O! droga moja, nie śmiałem przypuszczać, że kochasz mnie do tego stopnia...
I on miał łzy w oczach... Po bladych policzkach Koralii toczyły się duże, jasne krople...
Patrycyusz pragnął!... o! jakże pragnął scałować te łzy, płynące z ukochanych oczu... Panował jednak nad sobą, czując, że w tej chwili pieszczota miłości, miałaby w sobie coś natrętnego, obrażającego...
Wpatrywał się więc tylko w oblicze Koralii wzrokiem pełnym uwielbienia.
I nagle, gdy tak tonął spojrzeniem w uroczej twarzyczce Koralii, odniósł wrażenie, że myśl jej odrywa się od jego myśli, że oczy jej przykuwa coś, czego on nie widzi — że słuch chwyta jakieś dźwięki, których on nie dosłyszał...
Wtem on z kolei posłyszał coś, czegoby nie umiał określić... Właściwie to nie był żaden hałas, ale jakieś raczej wyczucie czyjejś obecności...
Co się to dziać mogło?...
Słońce skłaniało się już ku zachodowi, posyłając przez wpółotwarte okno czerwonawe blaski... Wzrok Koralii kierował się w tę stronę...
Jeśli groziło niebezpieczeństwo — to szło właśnie stamtąd...
Patrycyusz chciał biedz do okna, gdy wtem, u futryny zarysowała się jakaś sylwetka ludzka... Potem błysnęło coś... Patrycyuszowi zdało się, że dostrzega lufę rewolweru...
— Jeżeli zauważą, że ja coś widzę... — mignęła mu myśl — Koralia zgubiona...
To też wyrzekł głośno:
— Pani musi czuć się nieco znużoną... Pozwoli pani, że ją pożegnam...
Jednocześnie dokonywał pół obrotu przy jej fotelu, chcąc ją zasłonić...
W tejże chwili widocznie i jej oczy uderzył błysk lufy rewolwerowej... Całą postacią rzuciła się w tył, szepcząc: — Patrycyuszu... Patrycyuszu...
Dwa strzały dały się słyszeć, a potem jęk.
— Tyś raniona — krzyknął Patrycyusz, rzucając się ku Koralii.
— Nie, nie. Ale ten przestrach...
— Jeżeli on cię zranił, ten nędznik.
— Nie, nie.
— Czyś tego zupełnie pewna?
Stracił w ten sposób kilkadziesiąt sekund, w czasie których zapalił elektryczność i badał wzrokiem Koralię, czy nie ujrzy gdzie krwi z zadanej rany. I dopiero później rzucił się w kierunku okna, otwarł je i wyjrzał na dół. Potem jak kot zaczął się spuszczać po murze, czepiając się gzymsów i załomów. Nie przyszło mu to bez trudu, ze względu na drewniana nogę.
Na dole zaplątał się w stopnie przewróconej drabiny, następnie natknął się na dwóch agentów policyi, z których jeden wołał:
— Widziałem tego człowieka jak uciekał.
— Którędy? — zapytał Patrycyusz.
Człowiek z rewolwerem uciekał w kierunku małej bocznej uliczki. Patrycyusz popędził za nim. Ale w tej samej chwili odezwały się we wnętrzu domu krzyki.
— Na pomoc, na pomoc!...
Patrycyusz zawrócił. Jeden z policyantów, zaświeciwszy latarkę elektryczną, przeszukiwał ogród. Wkrótce obaj ujrzeli na ziemi jakiś kształt ludzki.
— Drzwi otwarte — krzyknął Patrycyusz. — Napastnik uciekł. Niech pan go ściga.
Agent zniknął w gardzieli ciemnej uliczki. W tej chwili ukazał się Ya-Bon, któremu Patrycyusz wydał rozkaz:
— Galop, Ya-Bon. Galop. Ją się zaopiekuję ofiarą.
Nachyliwszy się nad leżącym na ziemi człowiekiem, rozpoznał starego Szymona, na pół uduszonego czerwoną, jedwabną taśmą.
— Jak się pan czuje — zapytał. Czy pan nie słyszy?
Rozciął taśmę i powtórzył swoje pytanie. Szymon wybełkotał naprzód kilka niezrozumiałych słów, poczem nagle zaczął się śmiać i śpiewać. Najwidoczniej stracił zmysły.
— Panie sędzio — rzekł Patrycyusz do Desmalionsa, który się także ukazał — czy i teraz podtrzymuje pan zdanie, że sprawa jest skończona?
— Ma pan racyę... Zarządzimy wszystko co należy, aby zapewnić bezpieczeństwo pani Essares... Będziemy strzedz domu przez cała noc...
W kilka minut agent i Ya-Bon powrócili — bez żadnego wyniku... Znaleźli tylko klucz, którym otwarto bramę ogrodową... Był to zupełnie podobny klucz do tego, który przysłano Patrycyuszowi... Równie stary i równie rdzą pokryty...
Minęła już godzina 7-rna, kiedy Patrycyusz w towarzystwie Ya-Bona udał się w powrotną drogę do Neuilly.
Według zwyczaju Patrycyusz, ująwszy Senegalczyka za ramię — rozpoczął z nim rozmowę.
— Wiem, co myślisz Ya-Bon.
Ya-Bon mruknął coś po swojemu.
— Dobrze — pochwalił kapitan — zgadzamy się najzupełniej... Przedewszystkiem uderza cię bezsilność policyi w tej sprawie... Same zera — ci panowie — nieprawdaż?... A zwracam ci jednak uwagę, że wygłaszanie takich zdań — to nietylko głupstwo, ale i brak respektu dla władzy, za który właściwie powinienbym ci porządnie natrzeć uszu... No dajmy temu spokój. Cokolwiek byś jednak powiedział przyznać trzeba, że policya ma w tej chwili co innego do roboty, jak łamać sobie w czasach wojennych głowę nad tajemniczymi węzłami, jakie łączą panią Essares z kapitanem Patrycyuszem Belvalem. To ja w pierwszym rzędzie powinienem działać i liczyć mogę tylko na siebie. Czy ja sobie dam sam radę?... Hm!... Obym się nie przerachował ze swojemi siłami... Do rozwikłania tej sprawy potrzeba jakiegoś wyjątkowego umysłu, jakiegoś geniusza policyjnego?... Znasz może kogo takiego?...
Patrycyusz wsparł się mocniej na ramieniu swego towarzysza.
— Nie znasz przypadkiem takiego człowieka — co?...
Ya-Bon wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu i mruknął jakieś dwa słowa:
— Co? — zawołał Patrycyusz — coś powiedział?!... Arseniusz Lupin!...
Senegalczyk skinął głową:
— Zwaryowałeś czy co?! Proponujesz współpracownictwo Arseniusza Lupina? To ty go znasz?!...
— Tak! — oświadczył Ya-Bon.
— Chyba z powieści o jego przygodach?...
— Nie! — zaprotestował Ya-Bon.
— Prawda! Przecież ty nie umiesz czytać... — Więc znasz go osobiście?
— Tak.
— Idyoto!... Arseniusz Lupin nie żyje... Rzucił się ze skały w morze, a ty się upierasz, że go znasz?
— Tak!...
— Spotkałeś go może — już po jego śmierci?...
— Tak!...
— I sądzisz, że on zechce fatygować się zmartwychwstaniem na wezwanie pana Ya-Bona?
— Tak!...
— No, popatrzcie się!... Ya-Bon przyjacielem Arseniusza Lupina!... Chylę głowę nisko przed takimi stosunkami... No, a ileż czasu ci potrzeba, abyś mógł się z nim porozumieć i zjednać go dla naszej sprawy... Sześć miesięcy?... Trzy miesiące?... Miesiąc?... Piętnaście dni?...
Ya-Bon skinął głową.
— Więc dwa tygodnie!... Pięknie... wywołaj ducha twego przyjaciela, będę oczarowany możnością wejścia z nim w bliższe stosunki... Tylko ty sobie nie wyobrażaj, żebym ja sobie sam nie dał rady... Coż to? czy ty mnie uważasz za idyotę albo za niedołęgę?!...
Wszystko miało taki przebieg, jak to przepowiedział p. Desmalions. Prasa milczała. Publiczność przyjęła wydarzenia obojętnie. Pogrzeb bogatego bankiera Essaresa nie wywołał specyalnej sensacyi.
Ale nazajutrz po pogrzebie — wskutek zabiegów kapitana Belvala nowe życie zapanowało w domu przy ulicy Raynourda. Ulokowano tam szpital dla uzdrowieńców, w którym zamieszkał Patrycyusz Belval i jego siedmiu inwalidów.
Pieczę nad szpitalem objęła pani Koralia Essares.
Służby żadnej nie było. Jeden z inwalidów pełnił obowiązki portyera, drugi kucharza — Ya-Bon zaś został mianowany pokojówką i przeznaczony do służby przy osobie samej mateczki Koralii. W nocy spał pod jej drzwiami, a w dzień pełnił straż pod jej oknem.
— Nikt nie śmie zbliżyć się do tych drzwi ani do tego okna!... — nakazał Patrycyusz — nikomu nie wolno tam wchodzić!... Jeżeli komar choćby przedostanie się do pokoju mateczki Koralii — ty mi za to odpowiesz!...
Mimo tych środków ostrożności — Patrycyusz odczuwał poważny niepokój. Zbyt wiele posiadał dowodów na to, z jakimi przeciwnikami ma do czynienia, aby przypuszczać, że jakiekolwiek środki ostrożności mogły zapewnić bezpieczeństwo.
Najgorsze to, że niewiadome — skąd ma paść cios... Essares-bey nie żyje — któż jest tym spadkobiercą, mającym prowadzić dalej dzieło zdrady i zemsty?...
Pan Desmalions rozpoczął bezzwłocznie swoje poszukiwania, ale stroną psychologiczną tego dramatu zdawał się niewiele interesować. Nie odnalazłszy trupa człowieka, którego krzyk agonii słyszał kapitan Belval, nie zebrawszy żadnych poszlak odnośnie do napastnika, który strzelał do Patrycyusza i Koralii — przestał się zajmować tymi problemami, a zwrócił całą swoją energię w kierunku odszukania owych ukrytych worków złota...
Po upływie kilku dni sędzia doszedł do przekonania, że skrytka nie znajduje się ani w domu samym, ani pod domem... Przeniósł więc swoje poszukiwania na teren ogrodu... Piędź za piędzią przekopywano klomby, aleje, trawniki, szukając skarbów.
Prace te wykonywali jego ajenci oraz inwalidzi Patrycyusza. Pomimo usilnych poszukiwań nie zdołano wykryć niczego, coby miało pozór jakiejś skrytki. Patrycyusz i Koralia odnosili się do tych poszukiwań z pewną obojętnością. Nie dlatego, aby nie pojmowali całej doniosłości, ale wrażenie świeżo przeżytych tragicznych wypadków zanadto kierowało ich myśl ku niezbadanej tajemnicy własnego losu. To też w rozmowach swoich prawie — wyłącznie omawiali te rzeczy, któreby mogły nieco rozjaśnić mroki przeszłości.
Matka Koralii, córka konsula francuskiego w Salonikach, poślubiła tam człowieka już w starszym wieku, hr. Odolawicza, potomka starego rodu serbskiego. Hrabia umarł wkrótce po urodzeniu się Koralii. Stało się to w tym właśnie domu, który obecnie zamieszkiwała Koralia, a który to dom został przez jej ojca kupiony za pośrednictwem młodego Egipcyanina, nazwiskiem Essares. Ten Essares spełniał przy hrabim obowiązki sekretarza i był prawdziwym jego factotum. Koralia straciła matkę, kiedy miała lat zaledwie trzy. Essares zabrał sierotkę do Salonik, gdzie ciotka jej matki zajęła się osieroconą dziewczynką. Na kobietę tę Essares wywierał wpływ przemożny. Terroryzowana przez niego podpisywała papiery lub kazała podpisywać wnuczce, które to dokumenty przeniosły powoli fortunę administrowaną przez Egipcyanina do jego rąk jako osobistą własność.
W wieku lat 17-tu Koralia przeżyła przygodę, która jej pozostawiła niezatarte wspomnienie i zarazem wywarła wpływ fatalny na jej całe życie.
Pewnego dnia banda jakichś opryszków tureckich porwała ją i musiała dwa tygodnie przepędzić w samotnym, wiejskim pałacu, broniąc się rozpaczliwie przed afektami przywódcy bandy.
Essares uwolnił ją z tamtąd. Ale to uwolnienie miało charakter tak dziwny, że Koralia nieraz potem zapytywała siebie, czy cała ta historya nie była poprzednio ukartowaną pomiędzy nim, a bandytami.
Po tym wypadku wyczerpana nerwowo, zgnębiona, obawiając się ciągle nowego napadu, zdecydowała się w miesiąc później poślubić Essaresa, który występował w roli jej wybawcy. Pożycie ich było istnem piekłem. Koralia została bowiem żoną człowieka, którego cierpieć nie mogła, którego miłość budziła w niej tylko nienawiść i wstręt.
W kilka miesięcy po ślubie młoda para przybyła do Paryża i zainstalowała się w pałacu przy ulicy Ryanouard’a. Essares, który w Salonikach założył filię banku Franko-oryentalnego, wynajął na biura wspaniałe apartamenta przy ulicy Laffayette’a i wkrótce stał się w Paryżu jednym z potentatów finansowych.
Wszystko to nie tłumaczyło Patrycyuszowi tajemnicy, łączącej wspólnym węzłem ich lata dziecięce. We wspomnieniach swoich nie mogli odnaleźć ani jednego nazwiska, ani jednego szczegółu, któryby mógł być nicią Aryadny w tym labiryncie tajemnic.
— Ostatecznie — rzekł Patrycyusz — możnaby sobie wytłumaczyć, że medalion znaleziony w ręku Essaresa był własnością tego nieznanego przyjaciela, naszego, którego on zamordował. Ale album to, się już niczem nie da wytłumaczyć.
Koralia wzruszała ramionami. Nie umiała znaleźć na to odpowiedzi. Przez chwile milczeli oboje, wreszcie Patrycyusz zapytał:
— A Szymon?
— Szymon zawsze mieszkał tutaj.
— Nawet wtedy, gdy matka pani jeszcze żyła?
— Nie. To dopiero w rok czy dwa po śmierci mamy i po moim wyjeździe do Salonik Essares-bey powierzył mu zarząd tej posiadłości.
— Czy Szymon był sekretarzem Essaresa?
— Nie mogłabym określić dokładnie właściwej jego roli? Sekretarz?... Nie. Przyjaciel?... Także nie. Oni nigdy prawie nie rozmawiali ze sobą. Szymon trzy czy cztery razy odwiedzał nas w Salonikach. Przypominam sobie dokładnie, jedną z jego wizyt. Byłam wtedy dzieckiem, ale pamiętam, że przemawiał do Essaresa bardzo gwałtownie i zdawał mu się grozić.
— Czem?
— Nie wiem. Wogóle nie wiem nic o Szymonie.
— Jak on się zachowywał w stosunku do pani?
— I to mi trudno określić. Nigdy z nim nie rozmawiałam. Zauważyłam jednakowoż, że czasem wzrok jego biegł ku mnie z za żółtych okularów z pewną natarczywością. W ostatnich czasach towarzyszył mi z widocznem upodobaniem do szpitala. Z tak widocznem upodobaniem, że mimowoli zapytuję się sama siebie...
Po chwili namysłu ciągnęła dalej:
— To jest właściwie przypuszczenie bezpodstawne... Ot taka sobie myśl... ale jednak niech pan zważy... Dlaczego dostałam się do szpitala przy Polach Elizejskich, gdzie poznałam pana... Dlaczego? Dlatego, że Szymon mnie tam zaprowadził... Wiedział, że pragnę pracować jako pielęgniarka i wskazał mi ten właśnie szpital...
A potem... Ta fotografia, która przedstawia pana w mundurze, a mnie w stroju pielęgniarki — mogła być zrobioną tylko w szpitalu... A z tutejszych domowników — jedynie tylko Szymon bywał w szpitalu...
I kto wie czy to nie Szymon jest tym tajemniczym przyjacielem, który panu przysłał klucz od ogrodu...
— Szymon? Hypoteza nie do przyjęcia...
— Dlaczego?
— Ponieważ ten przyjaciel nie żyje już... On to telefonował, a potem słyszałem krzyk jego śmiertelny... On nie żyje...
— Czy można w takim wypadku mieć pewność?
— Mam ją... Nie ulega żadnej wątpliwości, że ten nieznany przyjaciel został zamordowany... A Szymon żyje...
I Patrycyusz dorzucił:
— Tamten miał zresztą inny głos, aniżeli Szymon, głos, którego nigdy nie słyszałem i którego już nigdy więcej nie usłyszę.
Koralia nie nalegała, przekonana.
Siedzieli na jednej z ławek ogrodowych, korzystając z pięknego dnia słonecznego. Ciężki zapach gwoździków unosił się z klombów.
Nagle Patrycyusz zadrżał. Koralia położyła swoją dłoń na jego ręce. W oczach jej błyszczały łzy...
— Co się stało, mateczko Koralio?
— Och, — szepnęła — coś tak dziwnego. Niech pan spojrzy, Patrycyuszu, niech pan spojrzy na te kwiaty.
I wskazała ręką wielki, okrągły klomb niezapominajek.
— Tam, tam — mówiła — proszę popatrzeć. Czy pan widzi te litery?
Patrycyusz idąc za jej wzrokiem przekonał się, że pęki niezapominajek były tak misternie ułożone, że tworzyły litery składające słowa: „Patrycyusz i Koralia”.
— Ach — szepnął — to rzeczywiście nadzwyczajne.
Koralia rzekła:
— To stary Szymon zajmuje się ogrodem.
— Mimo tego — oświadczył Patrycyusz nieco jednak zmieszany, — przekonanie moje pozostaje niezachwiane. Nasz przyjaciel nieznany nie żyje. Ale Szymon mógł go przecież znać. Istotnie może on mógłby rzucić światło na pewne ciemne dla nas punkty, a gdyby zechciał przemówić i naprowadzić nas na właściwy trop...
W godzinę później, kiedy słońce skłaniało się już ku zachodowi, udali się na taras. Spotkali tam pana Desmalions, który rzekł:
— Mam państwu coś ciekawego do powiedzenia. Zrobiliśmy odkrycie niesłychanie interesujące dla pani i dla pana także, kapitanie.
I prowadził ich do niezamieszkałej części domu, graniczącej z biblioteką. Tam zastali dwóch agentów z łopatami w rękach. W czasie poszukiwań usunięto bluszcz, osłaniający mur, zdobny płaskorzeźbami. Mur ten był pociągnięty tynkiem, a gdy tynk ten oderwano, ukazały się białe kamyczki i czarne, tworzące rodzaj mozaiki. Kamyczki te układały się w wielkie litery, tworzące trzy słowa, a te trzy słowa brzmiały: „Patrycyusz i Koralia”.
— Co państwo o tem myślicie? — zapytał pan Desmalions. — Trzeba zważyć na to, że napis ten liczy przynajmniej dziesięć lat.
— Przynajmniej dziesięć lat — powtórzył Patrycyusz, kiedy pozostał sam na sam z Koralią. — Dziesięć lat temu. To znaczy tedy, kiedy pani nie była jeszcze mężatką, kiedy mieszkała w Salonikach, a w ogrodzie tym nie bywał nikt oprócz Szymona i tych, którym ewentualnie on pozwalał wchodzić.
Patrycyusz wysnuł następujący wniosek:
— Wśród tych, którzy tutaj bywali znajdował się i nasz nieznany zamordowany przyjaciel. A Szymon wie całą prawdę.
W chwilę później zobaczyli starego Szymona, jak szedł przez korytarz, bełkocząc jakieś niezrozumiałe słowa. Patrycyusz próbował nawiązać z nim rozmowę. Nie udało mu się to jednak. Szymon potrząsał głową i nie odpowiadał, albo też śmiał się bezmyślnie.
W ten sposób problem się komplikował, a nic nie wskazywało na to, aby się szybko znaleźć mogło jakiekolwiek rozwiązanie. Kto był tym nieznajomym, który od najwcześniejszych lat ich dzieciństwa łączył ich imiona i fotografię. Kto zasiał ten klomb niezapominajek, a przedewszystkiem kto to dziesięć lat temu wypisał ich imiona białymi i czarnymi kamykami, pod osłoną zielonego bluszczu.
Były to wszystko pytania niepokojące dla dwóch istot, w których sercach żywiołowo zbudziła się miłość. Za każdym krokiem, jaki czynili w ogrodzie, oczekiwali ujawnienia jakiegoś nowego dowodu na to, że od wielu lat łączą ich tajemne, a nierozerwalne więzy.
I rzeczywiście w ciągu tych kilku dni jeszcze dwukrotnie raz na korze drzewa, drugi raz na poręczy ławki zobaczyli swoje inicyały: „Patrycyusz i Koralia 1904”. „Patrycyusz i Koralia 1907”. Zawsze te dwa imiona: „Patrycyusz i Koralia”.
Dłonie ich łączyły się gorącym uściskiem. Jednoczyła ich coraz bardziej zarówno ta dziwna tajemnica przeszłości, jak i gorąca miłość przepełniająca serca.
W dwa tygodnie po zamordowaniu Essaresa-beya zdecydowali się na dalszy spacer aż ku wybrzeży Sekwanny. Wyszli przez małą furtkę i wydostali się na drogę, wysadzaną staremi drzewami.
Zaledwie uszli kilkadziesiąt kroków, Patrycyusz zatrzymał się zdziwiony. Zobaczył przed sobą mur z identycznie taką samą furtką. Wskazał ją Koralii, która rzekła:
— Nic w tem dziwnego. Ten mur okala ogród, który niegdyś tworzył jedną całość z naszym.
— Kto tam mieszka?
— Nikt. Mały domek, do którego ten ogród należy jest zawsze zamknięty...
Patrycyusz szepnął:
— Te same drzwi... może i ten sam klucz?...
I wyjął z kieszeni zardzewiały klucz, przysłany przez nieznanego przyjaciela.
Klucz obrócił się w zamku.
— Wejdźmy — rzekł Patrycyusz — dalszy ciąg cudów... Może tym razem los okaże się dla nas przychylny...
Ogród był niewielki i niepielęgnowany. Snąć od lat wielu zarastał bujną, wysoką trawą i dzikiem kwieciem. Zachwaszczona ścieżka prowadziła do pawilonu o zamkniętych szczelnie okiennicach.
Pawilon ten miał osobne wejście od strony ulicy Raynouarda, od której oddzielały go podwórze i zamykający je mur.
Wejście to wszakże było zabite deskami...
Patrycyusz i Koralia obeszli dom wokoło. Gdy się znaleźli po prawej stronie, oczy ich uderzył niespodziewany widok.
Zobaczyli rodzaj małej świątyńki z czarnego marmuru, wznoszącej się ponad płytę grobowca... Obok tej mogiły widniał wielki drewniany krzyż, na którym Chrystus rozpinał Swe ramiona... A na tym krzyżu zawieszono różaniec z ziarnek ametystu w złotej filigranowej oprawie.
— Koralio... Koralio... — szepnął Patrycyusz silnie wzruszony — kto tam leży w tej mogile...
Zbliżyli się. Na kamieniu grobowym widniał napis:
„Tutaj spoczywają Patrycyusz i Koralia.
Zamordowani
14-go kwietnia 1895 roku.
Będą pomszczeni.“
Koralia uczuła, że nogi uginają się pod nią... Padła na kolana i zaczęła się gorąco modlić... Czy miała to być modlitwa za spokój dusz tych tajemniczych imienników, spoczywających w tym grobie?...
Sama dobrze nie zdawała sobie sprawy. Całe jej jestestwo ogarnęła jakaś dziwna ekstaza, która swój wyraz znajdowała w słowach żarliwej modlitwy.
Patrycyusz zapytał:
— Jak się nazywała matka pani?
— Ludwika...
— A mojemu ojcu było na imię Armand... — A więc nie chodzi tu o nią ani o niego... a jednak...
Patrycyusz był niemniej od Koralii wzruszony:
— A jednak zbieg okoliczności jest zbyt niezwykły... Ojciec mój umarł w 1895 r.
— I moja matka także w tym samym roku... Nie mogę podać jednak ścisłej daty...
— Dowiemy się Koralio... Wszystko to, da się sprawdzić... Ale teraz jedno staje się dla mnie jasnem: Ten, kto wypisywał na drzewach i klombach nasze imiona nie nas miał wyłącznie na myśli i nietylko o przyszłości roił, ale i przeszłość wspominał... Chodźmy, Koralio, nikt nie powinien wiedzieć na razie, żeśmy tutaj byli...
Patrycyusz odprowadził Koralię do domu i poruczywszy ją opiece Ya-Bona i jego kolegów — sam wyszedł na miasto.
Powrócił dopiero późnym wieczorem, a nazajutrz rano znikł znowu...
O godzinie 3-ciej popołudniu był już z powrotem i zaraz udał się do Koralii.
Spytała go bez żadnych wstępów:
— Pan już wie?...
— Wiem szereg rzeczy, które wprawdzie nic nie tłomaczą tajemnic teraźniejszości, ale rzucają żywe światło na przeszłość!...
— Czy łączą się z historyą grobu, któryśmy przedwczoraj widzieli?
— Niech mnie pani posłucha, Koralio...
Usiadł naprzeciw niej i zaczął mówić:
— Nie będę się wdawał w szczegóły moich poszukiwań... ograniczę się tylko do zaznaczenia tego, co jest zasadnicze...
Przedewszystkiem udałem się do merostwa w Passy, a potem do ambasady serbskiej...
— A zatem — przerwała mu — pan sądzi, że to jednak chodzi o moją matkę?...
— Tak jest. Poleciłem sporządzić odpis aktu zejścia. Matka pani umarła 14 kwietnia 1895 r.
— Och!... Ależ to tasama data — co na grobie...
— Tasama data...
— Ale imię?... Moja matka nazywała się Ludwika...
— Ludwika Marya — hrabina Odolawicz...
— A więc... a więc... moją drogą mateczkę zamordowano... To za nią modliłam się przy jej grobie...
— Za nią i za mego ojca... Pełne imię i nazwisko ojca mojego brzmiało: Armand Patrycyusz Belval... Wyszukałem to w aktach merostwa przy ulicy Drowotta... — I on umarł 14-go kwietnia 1895 roku.
— Więc zamordowano ich tego samego dnia!... Ale kto!...Dlaczego?!
— Na razie nie mogę jeszcze odpowiedzieć na te pytania... Ale postawiłem sobie inne, łatwiejsze do rozwiązania... Do kogo należy pawilon... W urzędzie podatkowym powiadomiono mnie, że podatki z tej posiadłości wypłaca pewien notaryusz na placu Opery... Udałem się do niego i oto czego się dowiedziałem...
Umilkł na chwilę — poczem rzekł:
— Pawilon ten został lat temu dwadzieścia jeden wstecz zakupiony przez mojego ojca... W dwa lata później po śmierci ojca pawilon jako cześć spadku pozostałego po nim — wystawiono na sprzedaż. Kupił go niejaki Szymon Diodokis, poddany grecki...
— To on! — wykrzyknęła Koralia — Diodokis, to nazwisko Szymona.
— Szymon Diodokis był przyjacielem mego ojca, ponieważ ojciec mój mianował go testamentem — uniwersalnym spadkobiercą... A potem to właśnie Szymon Diodokis pokrywał koszta mego wykształcenia, a po dojściu do pełnoletności, polecił mi wręczyć sumę 200 tysięcy franków.
Zapanowała długa, chwila milczenia.
Wreszcie Patrycyusz szepnął:
— Pani matka i mój ojciec kochali się, Koralio...
Stwierdzenie tego faktu łączyło ich silniej, a jednocześnie wywoływało pewne zamieszanie... Miłość ich potęgowała się tą drugą miłością — zakończoną tragicznie...
— Kochali się... ciągnął dalej kapitan. Widocznie byli to kochankowie pełni egzaltacyi, którym rozkosz sprawiało używać w miłosnej rozmowie imion, jakimi ich nikt inny nie nazywał... Dlatego wybrali swe drugie imię: Patrycyusz i Koralia... A to są także nasze imiona... Pewnego dnia ametystowy różaniec wypadł twej matce z ręki... Największe ziarno rozłamało się na dwa kawałki... Jeden z tych odłamków ojciec mój zawiesił przy zegarku jako brelok... Matka pani była wdową, ojciec mój był wdowcem... W tym ogrodowym pawilonie spotkali się... otwierając furtkę tym samym kluczem... I tam dosięgnął ich cios morderczy...
— A kto był mordercą? — szepnęła młoda kobieta.
— Jedno i to samo przypuszczenie nasuwa się nam... znienawidzone imię...
— Essares!... — wykrzyknęła trwożnie Koralia.
— Prawdopodobnie.
Koralia skryła twarz w dłoniach.
— Nie... nie... to niemożliwe... Niepodobna, abym ja była żoną mordercy mej matki...
— Nosiłaś tylko jego nazwisko, nie byłaś mu nigdy żoną... Słyszałem to na własne uszy, jakeś mu to powiedziała w wigilię jego śmierci... Na razie nie możemy stwierdzić niczego z całą pewnością, ale nie zapominajmy, że on był pani złym duchem... I uprzytomnijmy sobie, że Szymon Diodokis przyjaciel i spadkobierca uniwersalny mego ojca — dlatego najprawdopodobniej przyjął u Essaresa obowiązki zarządcy domu i sekretarza, że snuł jakieś plany zemsty...
— Nie wykonał ich...
— Skądże o tem wiedzieć możemy?
Czyż wiadomo nam — w jaki sposób nastąpiła śmierć Essaresa?... Bezwątpienia to nie Szymon go zabił, ponieważ znajdował się wówczas w szpitalu... Ale może zabójca wykorzystał jego polecenie? Zresztą zemsta może przybierać najróżniejsze formy... Szymon zapewne stosował się do wskazówek mego ojca... I dlatego głównym jego celem było połączenie naszych istnień... To on kolekcyonował nasze fotografie... To on — nie wątpię przysłał mi klucz od furty ogrodowej wraz z listem, którego niestety! nie otrzymałem...
— Jakto więc pan nie sądzi, że ten tajemniczy nasz przyjaciel, którego krzyk słyszał pan przez telefon — został zamordowany?...
— Nie wiem. Może Szymon nie działał sam, ale miał jakiegoś pomocnika. W każdym razie jasnem [3] jest dla mnie teraz, że Szymon trzyma w swem ręku rozwiązanie zagadki naszej przeszłości... A Szymon Diodokis żyje...
I Patrycyusz dorzucił:
— Żyje! ale zwaryował!... I nic możemy mu ani podziękować, ani się dowiedzieć od niego czegokolwiek o tragicznej historyi naszych rodziców, którą on zna... Lub o niebezpieczeństwach, jakie pani grozić mogą... A jednak tylko on... tylko on jeden...
— Możeby spróbować...
— Ha!... spróbuję...
I Patrycyusz udał się do pokoju Szymona.
Stary siedział, na pół drzemiąc, w głębokim fotelu i pykał swą zagasłą już fajeczkę.
Pokój był mały, skąpo umeblowany, ale jasny i czysty... Całe tajemne życie starca upłynęło tutaj... Kilkakrotnie w czasie nieobecności Szymona, sędzia Desmalions przetrząsał ten pokój...
Jedynem interesującem odkryciem zrobionem w mieszkaniu Szymona — był narysowany na jasnej tapecie trójkąt, pociągnięty złota farbą...
Złoty trójkąt!..
Oprócz tego — nic więcej!...
Patrycyusz podszedł wprost do Szymona i dotknął jego ramienia.
— Szymonie — rzekł.
Tamten podniósł na niego oczy, osłonięte żółtemi szkłami okularów i zaczął się śmiać — śmiechem idyoty.
— Ach! — myślał Patrycyusz — to przyjaciel mego ojca!... Kochał go, opiekował się mną, chciał się pomścić na mordercy... I oto nie mogę od niego wydobyć rozsądnego słowa...
Patrycyusz wpadł na pomysł napisania mu na kartce słów, które Szymon musiał tyle razy czytać.
„Patrycyusz i Koralia — 14 kwietnia 1895 r.“
Stary spojrzał, potrząsł głową i znowu zaczął się śmiać po — swojemu — żałośnie jakby bezmyślnie...
Patrycyusz próbował dalej obudzić jego pamięć:
„Armand Belval”.
Ten sam tępy wyraz twarzy. Patrycyusz nie chciał jeszcze zrezygnować. Napisał imiona Essaresa, pułkownika Fakhi, narysował trójkąt.
Stary nie rozumiał i chichotał.
Ale nagle chichot ten stał się mniej bezmyślnym. Patrycyusz wypisał nazwisko: Bournef... Tym razem jakaś iskra świadomości padła na mózg starego sekretarza.
Próbował wstać, ale opadł znowu na fotel. Po chwili wyprostował się i pochwycił swój kapelusz z wieszadła...
Wyszedł ze swego pokoju — Patrycyusz za nim...
Szymon wydostał się na ulicę, mając ciągle Patrycyusza za plecami.
Stary robił wrażenie lunatyka, który bezwiednie idzie w tym kierunku, gdzie wiedzie go instynkt.
Skręcił na ulicę Boulanvilliersa, przeszedł przez most na Sekwanie i zapuścił się w dzielnicę Grenelle.
Potem na jednym z bulwarów zatrzymał się i wykonał ręka gest nakazujący Patrycyuszowi zatrzymać się także.
Kiosk ich zasłaniał. Szymon wychylił głowę. Patrycyusz zrobił to samo. Naprzeciwko — na zbiegu dwóch bulwarów znajdowała się kawiarnia z werandą, na której widniało kilkanaście wazonów z oleandrami... Za jedną grupą oleandrów siedziało czterech ludzi przy owalnym stoliku. Jeden z nich zwrócony był twarzą do Szymona i do Patrycyusza. Kapitan poznał wspólnika pułkownika Fakhi — Bourneffa.
W tej chwili Szymon zaczął uciekać, jakby uważając, że misya jego skończona.
Patrycyusz rozejrzał się wokół, zobaczył biuro pocztowe i wszedł szybko. Wiedział o tem, że pan Desmalions znajduje się na ulicy Raynourda. Przez telefon powiadomił go o obecności Bournefa w kawiarni.
— Przychodzę za chwilę — odparł pan Desmalions.
W kilka minut później pan Desmalions wyskoczył z automobilu w towarzystwie czterech swoich agentów.
Kawiarnię otoczono. Bourneff i jego towarzysze nie stawiali oporu. Trzech wyekspedyował sędzia pod dobrą strażą na Inspekcję policyi, a Bourneffa zaprowadził do osobnego gabinetu...
— Chodź pan, kapitanie — rzekł — wybadamy go. —
Patrycyusz zauważył:
— Pani Essares jest tam sama...
— Bynajmniej nie sama. Są tam przy niej przecież wszyscy pańscy ludzie.
— Wolałbym jednak być przy niej. Poraz pierwszy opuszczam ją i obawiam się, że...
— Chodzi tutaj tylko o kilka minut — nalegał pan Desmalions. Trzeba zawsze wyzyskać moment zamieszania, wywołany przez aresztowanie.
Patrycyusz zgodził się towarzyszyć mu. Zaraz po pierwszych słowach zamienionych z Bourneffem przekonali się, że nie należy on do tych ludzi, którzy się pozwalają łatwo zbić z tropu.
W odpowiedzi na groźby wzruszył ramionami.
— Napróżno chcecie mnie panowie zastraszyć. Nic nie ryzykuję. Rozstrzelanie? Bajki. Nie wolno rozstrzelać nikogo bez odpowiedniego uzasadnienia, a my wszyscy czterej jesteśmy poddanymi neutralnych krajów. Proces? Więzienie? Nigdy w życiu. Jeżeliście dotychczas tuszowali tę całą sprawę, jeżeliście przemilczeli śmierć Mustafy, pułkownika i Essaresa, to chyba nie poto, żeby teraz roztrąbić znowu całą historyę bez żadnej racyonalnej przyczyny. Nie, panowie, jestem zupełnie spokojny. Obóz koncentracyjny, oto co mi grozi w najgorszym razie.
— A więc — rzekł pan Desmalions. — Pan odmawia odpowiedzi?
— Bynajmniej. Jestem przecież na tyle rozsądny, że nie chcę z wami zadzierać, bo nawet w obozie koncentracyjnym bywają różne stopnie traktowania. Ale przedewszystkiem ja zadam pytanie: co wy panowie wiecie?
— Prawie wszystko.
— Tem gorzej, to umniejsza wartość moich rewelacyi. Czy znacie przebieg ostatniej nocy Essaresa?
— Tak jest. Wiemy także o czterech milionach. Co się z nimi stało?
Bourneff zazgrzytał zębami.
— Odebrane, skradzione, to była pułapka.
— Kto je odebrał?
— Niejaki Grzegorz.
— Kto to taki?
— Zaprzedana dusza Essaresa. Ale oto dowiedzieliśmy się, że ów Grzegorz spełniał od przypadku obowiązki szofera u Essaresa.
— To znaczy, pomagał mu transportować worki ze złotem z banku do domu.
— Tak jest. I zdaje się nam, a właściwie jesteśmy pewni, że Grzegorz jest kobietą.
— Kobietą?
— Właśnie. Jego kochanką. Mamy na to szereg dowodów. Ale to kobieta solidnie zbudowana, zuchwała i odważna jak mężczyzna. Nie cofa się przed niczem.
— Znacie adres tego Grzegorza?
— Nie.
— A odnośnie złota, czy nie macie jakichś podejrzeń, jakichś poszlak?
— Żadnych. Złoto, mojem zdaniem, znajduje się w ogrodzie, lub w pałacu przy ul. Raynouarda. Przez cały tydzień wiemy o tem, dowożono tam złoto. I nie wywieziono ani jednego worka. — Myśmy czatowali, co noc. Worki ze złotem są tam, napewno.
— Żadnych poszlak odnośnie do mordercy Essaresa?
— Żadnych.
— Czy to tylko pewne?
— Nie mam powodu kłamać.
— Hm, to pytanie, a gdyby to pan go zamordował, albo jeden z pańskich przyjaciół?
— Przewidzieliśmy, że na nas może paść posądzenie. Na szczęście jednak możemy dowieść swego alibi.
— Ha, zbadamy to. Pozatem nie ma mi pan nic więcej do powiedzenia? Żadnych rewelacji?
— Żadnych. Ale jedna myśl, a raczej jedno zapytanie... Kto nas zdradził? Jedna tylko osoba wiedziała o tem, że my się tutaj zbieramy co tydzień w czwórkę o piątej godzinie. Tą osobą wtajemniczoną był Essares-bey. On sam przybywał tutaj często na konferencyę z nami. Essares nie żyje. Kto nas zatem zadenuncyował?
— Stary Szymon.
— Jakto, Szymon? Szymon Diodokis?
— Tak, Szymon Diodokis, sekretarz Essaresa.
— Więc to on, a łotr. Zapłaci mi on za to. Ale nie, to chyba niemożliwe.
— Dlaczegoż niemożliwe?
— Dlaczego? Ależ dlatego, że...
Po chwili zastanowienia, Bourneff dokończył zdania:
— Ponieważ stary Szymon pozostawał z nami w porozumieniu.
— Co pan powiada? — wykrzyknął Patrycyusz z kolei zdumiony.
— Mówię i powtarzam, że Szymon Diodokis, to nasz człowiek. To on nam donosił o rozmaitych matactwach Essaresa. To on zawiadomił nas telefonicznie o godzinie 9-tej wieczorem, że Essares sygnalizuje deszczem złotych iskier. To on wreszcie otworzył nam bramę, udając oczywiście rozmyślnie opór, a pozwalając się dobrowolnie związać w loży portyera. To wreszcie on wypłacił i odesłał służących.
— Ależ pułkownik Fakhi nie zwracał się do niego jak do wspólnika.
— Komedya odegrana dla Essaresa.
— Przypuśćmy, a dlaczegóż Szymon zdradzał Essaresa? Za pieniądze?
— Nie, z nienawiści. On tak nienawidził Essaresa, że aż czasem strach nas przed tą nienawiścią ogarniał.
— Z jakiego powodu?
— Nie wiem. Szymon jest bardzo skryty.
— A czy on wiedział, gdzie ukryte jest złoto? — zapytał sędzia Desmalions...
— Nie. On nie miał pojęcia jak ekspedyowano worki z piwnicy, która służyła tylko za skrytkę prowizoryczną.
— Więc jednak ekspedyowano złoto z domu? Skądże więc można wiedzieć, że tensam wypadek nie zdarzył się i tym razem.
— Tym razem pełniliśmy straż tak pilnie, że nie mogło to ujść naszej uwagi. Stary Szymon sam jeden nie mógł upilnować.
Patrycyusz zapytał znowu:
— Czy panowie nie wiecie nic więcej o nim?
— Chyba że nie. Aha, a jednak coś się zdarzyło dosyć osobliwego. Popołudniu tego dnia, kiedyśmy to złożyli wieczorem wizytę Essaresowi otrzymałem list, w którym Szymon dawał mi pewne wskazówki. W tej samej kopercie znajdował się inny list, włożony tam widocznie przez omyłkę.
— A co było w tym liście? — zapytał Patrycyusz z mimowolną trwogą.
— Była tam mowa o jakimś kluczu.
— Czy nie przypomina pan sobie więcej?
— Mam ten list przy sobie. Oto on... Schowałem list, aby go oddać Szymonowi. To bezwątpienia pismo Szymona.
Patrycyusz pochwycił kartkę papieru, na której zaraz ujrzał swoje imię. Tak jak przeczuwał list był przeznaczony dla niego. To był właśnie ten list, którego nie otrzymał.
„Patrycyuszu! Tego wieczora otrzymasz klucz, który otwiera w uliczce zbiegającej ku wybrzeżu Sekwany dwie furtki. Jedną na prawo, wiodąca do ogrodu kobiety, którą kochasz. Druga na lewo, do ogrodu, gdzie naznaczam ci spotkanie 14-go kwietnia o godzinie 9-tej rano. Ta, którą kochasz, będzie tam także. Dowiecie się kim jestem i do jakiego dążę celu. Dowiecie się oboje o faktach z przeszłości, które was jeszcze bardziej zbliżą jedno do drugiego.
Od dnia 14-go kwietnia walka, która się zaczyna tego wieczoru będzie okrutną. Jeżeli padnę, więcej niż pewnem jest, że ta, którą kochasz, narażoną będzie na wielkie niebezpieczeństwa. Czuwaj nad nią Patrycyuszu i nie opuszczaj jej ani na chwilę. Ale ja nie padnę i wy zdobędziecie szczęście przygotowane dla was przezemnie od dawna.
Całem sercem oddany.“
— To niepodpisane — rzekł Bourneff. — Ale powtarzam, to charakter pisma Szymona. Kobietą o której mowa, jest widocznie pani Essares.
— Ależ jakie niebezpieczeństwo może jej zagrażać? — zauważył silnie zaniepokojony Patrycyusz. — Essares wszak nie żyje. Nie mam zatem powodu do obawy.
— Bo ja wiem. To był bardzo twardy człowiek.
— Komuż mógł poruczyć dzieło zemsty?
— Nie wiem tego także, ale czuwać należy.
Patrycyusz nie chciał już słuchać dłużej. Oddał szybko list sędziemu i oddalił się pospiesznie. Na ulicy wskoczył do w pierwsze lepsze napotkane auto i kazał wieźć się na ulicę Raynouarda.
Gdy już był blizko domu, zobaczył Szymona. Stary wchodził właśnie do bramy. Patrycyusz minął go obok loży portyera. Następnie kapitan zapytał żołnierza dyżurnego:
— Czy jest co nowego?
— Nic, panie kapitanie.
— Co robi mateczka Koralia?
— Przechadzała się po ogrodzie. Od pół godziny jest w swoim pokoju.
— A Ya-Bon?
— Ya-Bon, towarzyszy mateczce Koralii. Prawdopodobnie pełni straż przed jej drzwiami.
Patrycyusz nieco uspokojony wszedł na schody. Kiedy jednak wydostał się na pierwsze piętro zdziwiło go to wielce, że elektryczność nie świeci się. Przekręcił kontakt i wtedy zobaczył Ya-Bona na klęczkach przed drzwiami pokoju Koralii. Głowa żołnierza wsparta była o mur, drzwi pokoju otwarte.
— Co ty tu robisz? — krzyknął kapitan.
Ya-Bon nie odpowiedział. Patrycyusz z przerażeniem spostrzegł krew na rękawie jego kurtki... W ten samej chwili Senegalczyk, głośno stuknąwszy głową o posadzkę, padł twarzą do ziemi...
— Do stu tysięcy piorunów!... Ranny!... Może nie żyje!...
Przeskoczył przez leżące ciało i wbiegł do pokoju gdzie zapalił natychmiast elektryczność...
Koralia leżała bez ruchu na sofie. Szyję jej owijała czerwona jedwabna taśma...
Jednak twarz młodej kobiety nie była jeszcze znaczoną bladością śmierci... Koralia oddychała...
— Żyje!... — krzyknął Patrycyusz i rozerwał taśmę...
Koralia odetchnęła głębiej... Po chwili odzyskała przytomność, otwarła oczy...
— Patrycyuszu!... boję się!... boję się o ciebie...
— Koralio!..., Kto to?!... kto to?!...
— Nie wiem!... nie widziałam go!... zgasił elektryczność!... chwycił mnie odrazu za gardło i cicho rzekł: „Naprzód ty... a potem kolej na twego amanta...“
— O! Patrycyuszu... boję się o ciebie... boję...
Patrycyusz nie namyślał się długo. — Przeniósł Koralię na łóżko i prosił ją, aby leżała spokojnie. Potem przekonawszy się, że rana Ya-Bona nie jest śmiertelna — zadzwonił gwałtownie...
Żołnierze zbiegli się wszyscy — w komplecie...
— Jesteście idyoci i niedołęgi... ktoś się zdołał dostać tutaj!... Mateczka Koralia i Ya-Bon cudem tylko uszli śmierci!...
Ogólny krzyk przerażenia:
— Cicho!... Zasługujecie na karę chłosty... Przebaczam wam tylko pod tym warunkiem, że przez cały wieczór mówić będziecie o mateczce Koralii, jako o nieboszczce.
Jeden z żołnierzy zauważył:
— Ale do kogo mamy mówić, panie kapitanie? kiedy tutaj w domu niema przecież nikogo prócz nas!...
— Widocznie, że ktoś jest, ty zakuta głowo, jeżeli dokonano zamachu na mateczkę Koralię i Ya-Bona... Nie oto chodzi, żebyście kogokolwiek informowali, ale o to, żebyście w ten sposób mówili sami pomiędzy sobą... Pamiętajcie, że was podsłuchują, że was szpiegują... Mateczka Koralia do jutra nie opuści swego pokoju... Będziemy czuwać nad nią po kolei... Ci, którzy straży pełnić nie mają — kłaść się spać odrazu po obiedzie!... Żadnego szwędania się przed domem i po ulicy!... Cisza i spokój!...
— A stary Szymon, panie kapitanie?
— Zamknąć go w jego pokoju..., ktoś mógłby wykorzystać jego obłęd i skłonić go do otwarcia drzwi... Zamknąć Szymona na klucz!...
Plan Patrycyusza był zupełnie prosty. Chciał aby nieznajomy wróg trwał w przekonaniu, iż udało mu się zamordować Koralię...
Teraz będzie dążył do wykonania drugiej części niecnego planu: kolej na zamach na Patrycyusza...
Wróg przyjdzie!... przyjdzie niechybnie!... trzeba go schwytać w pułapkę...
Tymczasem kapitan kazał opatrzeć Ya-Bona, który na szczęście był ranny niezbyt ciężko... Gdy Senegalczyk odzyskał przytomność, Patrycyusz wypytał go o szczegóły całej przygody...
To co Ya-Bon opowiedział, równie mało wyjaśniało sytuacyę, jak i identycznie brzmiące zeznania Koralii.
Młoda kobieta, leżąc na sofie czytała — a Ya-Bon czuwał przy drzwiach otwartych, siedząc na ziemi z podwiniętemi nogami na sposób arabski...
Ani jedno ani drugie nie słyszało żadnych podejrzanych szmerów... Nagle Ya-Bon zobaczył jakiś cień przesłaniający mu światło, w tej samej chwili elektryczność zgasła...
Ya-Bon gotów już do skoku został ogłuszony silnym ciosem w głowę...
Koralia zerwała się z sofy i chciała uciec, ale schwytano ją i obalono... Wszystko to w przeciągu kilkunastu sekund.
Jedyną informacyą, jaką Patrycyusz zdołał uzyskać, było to, że tajemniczy napastnik przybył nie od strony schodów, ale od strony tego skrzydła domu, które zwano skrzydłem służby...
Ta część domu posiadała specyalne schody i łączyła się z kuchnią długim korytarzem, z którego prowadziły osobne drzwi na ulicę Raynouarda.
Patrycyusz stwierdził, że drzwi te były zamknięte na klucz. Oczywiście nie wynikało z tego, aby nikt nie mógł posiadać do nich klucza.
Wieczorem Patrycyusz spędził dłuższą chwilę u wezgłowia Koralii, potem o godzinie 9-tej udał się do swego pokoju. Dawniej pokój ten służył Essaresowi za palarnię.
Nie oczekując ataku aż po północy, Patrycyusz usiadł przy biurku stojącem pod ścianą i wyjął stamtąd zeszyt, w którym prowadził rejestr ostatnich wypadków. Pisał dłuższy czas, spowiadając się nietylko z faktów, które miały miejsce, ale i z wstrząsających nim uczuć.
Zmęczony pisaniem wrzucił pamiętnik do szuflady, potem zapalił papierosa, tak jak to był zwykł czynić co wieczór. Następnie rozebrał się, przewiesił ubranie starannie złożone na poręczy krzesła, nakręcił zegarek, poczem położył się, zgasiwszy uprzednio elektryczność.
— Nareszcie — powtarzał sobie w duchu. — Nareszcie dowiem się. Dowiem się kim jest ten człowiek. Czy to przyjaciel Essaresa? Czy spadkobierca jego dzieła. Ale skądże ta nienawiść przeciwko Koralii? Kocha ją chyba, jeżeli chce także i mnie zamordować. Dowiem się... Dowiem się.
Minęła godzina, potem jeszcze godzina bez żadnych szczególniejszych wydarzeń. Żadnego podejrzanego szmeru, oprócz suchego trzasku spowodowanego pękaniem mebli.
Patrycyusz zaczynał tracić nadzieję. Prawdopodobnie wrogowie byli zbyt sprytni, aby dać się złudzić komedyą śmierci Koralii. Odłożyli zapewne moment działania. Zły i rozczarowany kapitan był już blizki zaśnięcia, kiedy znowu dał się słyszeć trzask, jakby pękającego drzewa.
Patrycyusz wyskoczył z łóżka. Przekręcił kontakt elektryczny i obejrzał się w około. Wszystko zdawało się być w jaknajlepszym porządku. Żadnych śladów czyjejkolwiek obecności.
— Najwidoczniej — zadecydował Patrycyusz — tamten domyślił się, że zastawiłem na niego pułapkę. Śpijmy spokojnie. Tej nocy nic się już nic zdarzy.
Istotnie noc przeszła spokojnie.
Nazajutrz kapitan oglądając okno, zauważył, że wzdłuż fasady ogrodowej przebiegał gzyms z kamienia, dosyć szeroki, aby mógł po nim przejść człowiek, trzymając się rynien i słupów balkonów.
Postanowił natychmiast stwierdzić, wzdłuż jakich pokoi biegnie ten gzyms. Jednym z tych pokoi była siedziba starego Szymona.
— Czy on stamtąd nie wychodził — zapytał żołnierzy, pełniących straż przed drzwiami.
— Chyba że nie, panie kapitanie. W każdym razie myśmy mu drzwi nie otwierali.
Patrycyusz wszedł i nie zajmując się starym, który palił ciągle swoją zgasłą fajeczkę, przetrząsnął cały pokój, powodowany podejrzeniem, że nieprzyjaciel mógł tutaj znaleźć kryjówkę.
Nie znalazł nikogo. Ale w starej szafie odkrył szereg przedmiotów, których poprzednio w czasie licznych rewizyi, dokonywanych w towarzystwie sędziego Desmalionsa nie widział. A zatem była tam drabinka sznurowa, lampka elektryczna, zwitek jakichś sznurków.
— To dziwne. Skąd się te rzeczy tutaj wzięły? Czyżby Szymon schował je tutaj bezmyślnie, bez żadnego określonego celu? Albo może stary waryat jest narzędziem w ręku wroga. Zanim stracił rozum znał go tego wroga i kto wie, być może jeszcze dzisiaj ulega jego wpływom.
Szymon siedział przy oknie, obrócony plecami do Patrycyusza... Kapitan Belval zbliżył się i zadrżał. Stary Szymon trzymał w ręku wieniec żałobny z czarnych i białych pereł... z datą: 14 kwietnia 1915 r....
— To na grób twoich przyjaciół nieprawdaż, Szymonie, zaniesiesz jutro ten... wieniec — bo to na dzień jutrzejszy przypada rocznica...
Pochylił się nad starcem, który sądząc snąć, że mu chcą odebrać wieniec — przycisnął go silnie do piersi — gwałtownym ruchem.
— Nie bój się... nie mam zamiaru odbierać ci go... Do jutra, stary Szymonie, do jutra... Koralia i ja stawimy się punktualnie... I może wzruszenie przywoła twój zaćmiony umysł do przytomności...
Popołudniu tego samego dnia sędzia Desmalions rzekł do Patrycyusza:
— Spójrz pan... otrzymałem dzisiaj list anonimowy takiej treści: „Panie, uprzedzam pana, że złoto wywędruje — jutro wieczorem z Francyi na obczyznę... Należy czuwać”. Podpisane: „Przyjaciel Francyi”.
— A jutro — to 14-go kwietnia.
— Tak jest. A co pana w tem uderza?...
— Nic... nic... tak sobie... pomyślałem...
Patrycyusz nie chciał na razie wtajemniczać sędziego w historyę daty 14-go kwietnia. Zapytał więc tylko:
— I cóż pan myśli o tem liście?
— Sam nie wiem co mam myśleć... Czy to istotnie szczera przestroga?... Czy też jakiś podstęp?... Porozmawiam o tem z Bourneffem...
— A z tamtej strony nic specyalnego?...
— Nic i nawet niczego nowego stamtąd nic oczekuję. Alibi, którego mi dostarczył, jest bez zarzutu. Bourneff i jego towarzysze — to tylko komporsi, których wola już skończona...
Patrycyusz jednak długo rozmyślał o dziwnym zbiegu dat i okoliczności...
Rano 14-go kwietnia — Patrycyusz zapytał o godzinie 9-tej rano o Szymona.
— Wyszedł — rzekł żołnierz — wszak pan kapitan pozwolił go wypuścić...
Kapitan wszedł do pokoju Szymona. Wieniec zniknął, ale także i drabina sznurowa i latarka elektryczna.
Kapitan zapytał:
— Szymon nie zabrał nic ze sobą?
— Owszem, wieniec żałobny.
— I nic więcej?
— Nic, panie kapitanie.
Okno było otwarte. Patrycyusz wywnioskował z tego, że owe przedmioty wyrzucono przez okno i jego hypoteza o nieświadomem współdziałaniu Szymona z nieznanymi wrogami — zyskała nową podstawę.
Przed godziną 10-tą Koralia zeszła do ogrodu, gdzie Patrycyusz już czekał na nią. Młoda kobieta była blada i okazywała silne zdenerwowanie. Przywitali się w milczeniu silnym uściskiem i odrazu udali się w drogę, do pawilonu. Gdy stanęli przed furtą ogrodową — Patrycyuszowi uderzyło serce niespokojnie... Żałował w tej chwili, że nie powiadomił o wszystkiem Desmalionsa, ale działał na własna rękę.
Ale przezwyciężył po chwili to przykre wrażenie... Wszak ma przy sobie dwa rewolwery... A zresztą czego się obawiać?...
— Wchodzimy, Koralio?...
— Naturalnie...
— Ale pani wydaje się mi zdenerwowaną i strwożoną?...
— To prawda — szepnęła młoda kobieta — serce mi się dziwnie ścisnęło...
— Dlaczego? czy się pani czego boi?...
— Nie... albo raczej tak... Myślę wciąż o mojej matce, która tak jak ja w pewne rano kwietniowe przekroczyła ten próg... Czuła się szczęśliwą... szła ku miłości... a poszła w śmierć... Boję się...
— Wróćmy zatem Koralio.
Pochwyciła jego ramię i rzekła zupełnie już spokojnie:
— Wejdźmy. Pomodlę się przy grobie matki.
Śmiało już — pewnym krokiem szła ścieżką, po której kładły się dzikie zioła...
Pozostawili pawilon na lewo, a poszli wprost do grobu rodziców. Dwudziesty z rzędu wieniec z pereł leżał na mogile.
— Szymon był już tutaj — rzekł Patrycyusz. — Instynkt silniejszy ponad wszystko — wiódł go... Powinien być gdzieś niedaleko...
Koralia uklękła przy grobie, a Patrycyusz tymczasem przeszedł się po ogrodzie, szukając Szymona. Ale starego nie było nigdzie widać.
Wobec tego należało wejść do pawilonu przed czem oboje uczuwali instynktowny lęk... Nie było to tchórzostwo, ale poczucie grozy przed przestąpieniem progu przybytku śmierci i zbrodni...
I tym razem kobieta wezwała do działania:
— Chodźmy — rzekła.
Kiedy znaleźli się przed pawilonem ze zdziwieniem skonstatowali, że drzwi wejściowe są otwarte.
— Zapewne Szymon otworzył te drzwi i czeka na nas — szepnął Patrycyusz.
Weszli. Patrycyusz spojrzał na zegarek. Była godzina dziesiąta.
Z małego westybulu prowadziły uchylone, drzwi do pokoju...
Koralia wyszeptała:
— To tutaj musiała ta straszna rzecz stać się niegdyś...
— Tak jest... I tutaj napewno znajdziemy Szymona. Ale jeśli się lękasz, Koralio, to lepiej zawróćmy...
— Nie!... teraz mielibyśmy się cofnąć?!... — Wejdźmy!...
I weszła.
Pokój, w którym się znaleźli, chociaż duży, robił wrażenie przytulnego kącika — dzięki bardzo starannemu nacechowanemu miękkością urządzeniu... Sofy, fotele, wyściełane taborety, dywany na podłodze, makaty na ścianach...
Wszystko świadczyło, że dbano tutaj o komfort, wygodę i estetykę... Prawdopodobnie nic się od czasu tragicznego wydarzenia nie zmieniło w tym pokoju, który raczej przypominał pracownię malarską z powodu górnego okna umieszczonego w środku sufitu... Przez to właśnie okno spływało światło do pokoju... Były tam wprawdzie jeszcze dwa okna, ale zasłaniały je firanki i story.
— Szymona niema — rzekł Patrycyusz.
Koralia nie odpowiedziała. Badała ona wzrokiem wszystkie otaczające przedmioty z niesłychanem wzruszeniem...
Oczy jej ślizgały się po książkach w zapylonych oprawach, po nieskończonych robótkach kobiecych... Tu jakiś kawałek kanwy zahaftowany kolorową włóczką, tu rozpoczęty biały haft na płótnie, w którem jeszcze tkwiła igła...
Niektóre książki na grzbiecie miały napis ołówkiem: „Koralia”, na innych widniało imię Patrycyusza...
Na biurku srebrna papierośnica ze złotym monogramem „P” — kałamarz z bronzu, pióro, przycisk malachitowy...
I w złoconych ramkach fotografie dwojga dzieci: Koralii i Patrycyusza...
— Mateczko... mateczko... — szepnęła, Koralia.
Wzruszenie jej potęgowało się z każdej chwilą. Drżąc całem ciałem wsparła się na ramieniu Patrycyusza...
— Chodźmy stąd — rzekł.
— Tak... tak... mój przyjacielu!... dzisiaj nie czuję się już na siłach...
Ale jakież było ich zdumienie, kiedy stwierdzili, że drzwi, przez które weszli są zamknięte.
Oczy ich spotkały się — pełne niepokoju...
— Myśmy przecież nie zamknęli... — rzekł Patrycyusz...
— Naturalnie, my nie...
— Więc kto?...
Chciał otworzyć, ale z przestrachem skonstatował, że drzwi bez klamki zostały zatrzaśnięte od zewnątrz. — Drzwi z solidnego twardego drzewa, na których widniało kilka słów wypisanych ołówkiem:
„Patrycyusz i Koralia
14-go kwietnia 1895 r.
Bóg nas pomści“.
Ponad tym napisem krzyż, a ponad krzyżem inna data — nakreślona odmiennym charakterem pisma:
— 1915!... 1915!.. — wykrzyknął Patrycyusz. — W tem jest coś strasznego!... Data dzisiejszego dnia!... kto to napisał!... kto?!... i kiedy?... Przecież chyba nie...
Poskoczył do jednego z okien i zerwał przesłaniające je story. Krzyk przerażenia wyrwał mu się z piersi: okno było zamurowane!...
Pobiegł do drugiego okna. — To samo!...
W pokoju było jeszcze dwoje drzwi...
Patrycyusz, któremu zimny pot wystąpił na czoło, stwierdził, że drzwi te są także zamurowane...
Podbiegł teraz do pierwszych drzwi oznaczonych krzyżem i próbował je wyłamać...
Daremne usiłowania!... Drzwi ani drgnęły!...
Oczy Patrycyusza i Koralii spotykały się... — Jedna i ta sama myśl opanowała ich umysły...
Czyżby tragiczna historya z przed lat miała się powtórzyć?...
Po matce i ojcu — córka i syn...
Tak jak tamci — schwytani w pułapkę — z której niema wyjścia...
Dwie daty fatalne: 14-go kwietnia 1895 r. i 14-go kwietnia 1915. r....