Złoty trójkąt/Część II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Złoty trójkąt
Część Zwycięstwo Arseniusza Lupin
Data wyd. 1923
Druk J. Filipescu
Miejsce wyd. Czerniowce
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Triangle d’or
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ II.
ZWYCIĘSTWO ARSENIUSZA LUPIN

ROZDZIAŁ I.
W OBLICZU ŚMIERCI.

— Nie!... nie!... — wykrzyknął Patrycyusz — to być nie może!...
Rzucił się znowu do drzwi, do okien, próbował trząść, drapać, wyłamywać!...
Tak samo pewno ongi czynił jego ojciec... I tak samo — bez żadnego rezultatu...
— Ach!... mateczko Koralio!... najdroższa mateczko Koralio!... — zawołał z rozpaczą — to moja wina!... To ja wtrąciłem cię w przepaść... powodowany szaleńczą ambicyą, chciałem walczyć sam!... Nie zażądałem pomocy od tych, którzy jej udzielić mogli... Myślałem, że podołam sam... Przebacz mi, Koralio!...
Młoda kobieta opadła na fotel... Patrycyusz prawie, że na klęczkach opasał ramionami jej kolana...
Uśmiechnęła się, aby go uspokoić i rzekła łagodnie:
— Uspokój się drogi przyjacielu, nie traćmy odwagi... Może mylimy się... Może jesteśmy tylko ofiarami jakiegoś dziwnego przypadkowego zbiegu okoliczności...
— Ale ta data!... ta data dnia dzisiejszego wypisana inną ręką...
— Koralio, czy to nie wskazuje na premedytacyę, chęć niezaprzeczoną skończenia raz z nami na zawsze!...
Przebiegł ją dreszcz, ale jeszcze nie chciała poddać się rozpaczy...
— A choćby tak było, to nie należy tracić nadziei... Żyjemy jeszcze, mamy przecież nietylko wrogów, ale i przyjaciół... Oni będą nas szukali...
— Zapewne, ale czy nas znajdą?... Wszak sami staraliśmy się o to, aby nikt nie wiedział, dokąd się udajemy... Nikt nie wie o istnieniu tego domu...
— A stary Szymon?...
— Stary Szymon był tutaj, złożył wieniec na grobie, ale razem z nim przybył ktoś inny, kto ma wpływ na niego i może teraz już pozbył się go, gdy stary odegrał swą rolę...
— A zatem, Patrycyuszu?...
— A zatem czekajmy. Sam fakt uwięzienia nas — nie znaczy jeszcze, żeśmy bez ratunku zgubieni... Choćby atakowano — będziemy walczyć... Nie poddamy się tak łatwo... Przedewszystkiem stwierdzić należy, czy niema tu jakiegoś wejścia, przez które mógłby niespodzianie wtargnąć wróg...
Godzinne poszukiwania nie dały żadnych rezultatów.
Wówczas Patrycyusz nabił swoje oba rewolwery i położył je na stole, aby je mieć w każdej chwili pod ręką.
— Możemy teraz być spokojni... — rzekł. Każdy, kto się wejść ośmieli — padnie trupem!...
Ale wspomnienie przeszłości przygniatało ich niezmiernym ciężarem.
Każde słowo, każdy ich ruch był tylko jakby powtórzeniem tego, co już przed laty zostało wypowiedzianem i wykonanem w zupełnie analogicznych warunkach. Ojciec Patrycyusza napewno tak samo przygotowywał broń. Matka Koralii bezwątpienia składała ręce w modlitwie. Oboje razem barykadowali drzwi, badali mury i podnosili dywany, chcąc się przekonać, czy w podłodze nie znajduje się jakaś kryjówka.
Chcąc się rozerwać trochę przerzucali książki, powieści, broszury, które niegdyś czytali ich rodzice. Na niektórych stronicach na końcu rozdziału, lub końcu tomu widniało po kilka wierszy, pisanych ołówkiem lub piórem. Były to listy.
Na jednej z książek przeczytali:
„Ukochany mój Patrycyuszu. Przybiegłam tu dzisiaj rano, ażeby przeżyć raz jeszcze myślą to cudowne wczoraj. Ażeby marzyć o przyszłości. Jeżeli przybędziesz przedemną, przeczytasz te słowa. Wyczytasz, że cię kocham.“
Na innej książce:
„Koralio najdroższa! Wyjechałaś. Nie zobaczę cię aż jutro. A nie chcę opuszczać schronienia naszej miłości nie powiedziawszy ci wprzód poraz już nie wiem który...“
Przejrzeli w ten sposób przeważną część książek, znajdując tam zamiast wskazówek, jakich szukali, słowa miłości i namiętności.
Prawie dwie godziny upłynęły im na tem oczekiwaniu w tej męce niepewności.
— Cisza — rzekł Patrycyusz. Tutaj nic się nie zdarzy. I to właśnie jest może najfatalniejsze. Bo jeśli nic się nie zdarzy, to jakże stąd się wydostaniemy. A w takim wypadku...
Koralia domyśliła się, co Patrycyusz chciał powiedzieć. Widmo strasznej śmierci głodowej zamajaczyło w rogu pokoju. Ale po chwili Patrycyusz wykrzyknął:
— Nie, nie! Tego nie mamy się co obawiać. — Nigdy w życiu! Ażeby ludzie tak jak my młodzi i zdrowi — na to potrzeba przynajmniej kilku dni. A do tego czasu pomoc nadejdzie.
— Jaka pomoc? — zapytała Koralia.
— No oczywiście nasi żołnierze Ya-Bon, sędzia Desmalions, zaniepokoją się, jeśli nasza nieobecność przeciągnie się dłużej niż przez jedną noc.
— Ależ sam pan powiedziałeś, że oni nie wiedza, gdzie my się znajdujemy.
— Dowiedzą się. To bardzo łatwo. Wązka uliczka rozdziela oba ogrody. A zresztą wszystko cośmy uczynili jest zanotowane w pamiętniku schowanym w szufladzie mego biurka. Ya-Bon wie o tem dokumencie. Z pewnością nie zapomni o tem powiedzieć sędziemu. A potem, potem Szymon. Co się z nim stało. Przecież chyba ktoś zwrócił uwagę na to, dokąd on się wydala. Może sam udzieli jakiejś informacyi.
Ale te słowa nie mogły jej pocieszyć i natchnąć ufnością. Przeczuwała, że jeśli nie umrą z głodu, to tylko dlatego, że wróg wynalazł dla nich jakąś inną torturę. Sama przymusowa bezczynność była już straszną męczarnią.
Patrycyusz rozpoczął znowu przeglądanie książek i w jednej z nich wydanej w roku 1895, zauważył dwie stronnice zlepione razem. Ostrożnie rozkleił kartki i wyczytał tam słowa skreślone ręką jego ojca:

„Synu mój Patrycyuszu! Jeżeli będziesz czytał kiedyś te słowa, to chcąc się dowiedzieć prawdy o mojej śmierci, szukaj na ścianie pracowni pomiędzy dwoma oknami. Być może, iż będę miał czas zanotować tam wszystko“.


Widocznie więc obie ofiary przewidywały swój koniec tragiczny, widocznie ojciec Patrycyusza i matka Koralii wiedzieli, iż przychodząc do tego pawilonu, narażają się na niebezpieczeństwo.
Chodziło teraz o to, aby sprawdzać, czy ojciec Patrycyusza zdołał wykonać swój plan.
Pomiędzy dwoma oknami biegła tak jak przez cały pokój lamperya z drzewa.
Patrycyusz i Koralia zauważyli już poprzednio, że ten pas z drzewa w tem miejscu odznaczał się nieco ciemniejszym kolorem, aniżeli dalsza część lamperyi.
Patrycyusz z łatwością zdołał podnieść deskę. Pod nią znajdowała się biała ściana, na której wypisano atramentowym ołówkiem szereg wierszy.
— To ten sam sposób jakim posługuje się stary Szymon. Pisze na murach a następnie maskuje to drzewem, albo marmurem.
Pospiesznie Patrycyusz odrywał także inne sąsiednie deski, odsłaniając pismo swego ojca. Z jakimże wzruszeniem odcyfrował je teraz. Wszak ojciec pisał to w chwili, gdy śmierć czaiła się tuż... tuż... W kilka godzin później nie żył. Było to niejako świadectwo jego agonii i być może oskarżeniem nieprzyjaciela, który go zabił i jego ukochaną.
Zaczął czytać półgłosem:
„Zapisuję to wszystko po to, by kiedyś po latach zasłużona kara spotkała bandytę.
Koralia i ja umrzemy niezawodnie, ale przynajmniej nie zginiemy bez śladu... ktoś się dowie — jaka była przyczyna naszej śmierci”...
Kilka dni temu powiedział do Koralii:
— Odpychasz pani, moją miłość, okazujesz mi wstręt i nienawiść... Dobrze, przyjmuję to do wiadomości, ale zginiesz i ty i twój kochanek... Zabiję was w ten sposób, że nikt nie będzie mógł podejrzywać we mnie winowajcy waszej śmierci... Wszyscy będą przekonani, że to samobójstwo... Znasz mnie Koralio, wiesz że nie jestem z tych ludzi, którzy, rzucają pogróżki na wiatr... Wszystko już przygotowane do czynu!...
„Istotnie wszystko już przygotował... Nie znał mnie wprawdzie wcale, ale musiał wiedzieć, że się spotykamy tutaj — w tym pawilonie... I dlatego postanowił, aby właśnie ten pawilon — był naszym grobem...
W jaki sposób zamierza nas zabić?... Niewiadome. Może mamy umrzeć z głodu?... Już od czterech godzin jesteśmy uwięzieni... Zatrzasnęły się za nami ciężkie dębowe drzwi... Wszystkie inne wyjścia, okna i drzwi — zostały zamurowane — widocznie tej nocy... ucieczka niemożliwa... Co z nami będzie?“...
Tutaj urywał się odsłonięty kawałek pamiętnika na ścianie...
Patrycyusz rzekł:
— Widzisz, Koralio, oni przechodzili te same męczarnie, jakie my obecnie przeżywamy... Tak samo dręczyli się bezsilnem oczekiwaniem...
Czytajmy dalej:
Oderwał znowu kawałek deski i czytał dalej:
„Ach! gdybym tylko ja sam miał cierpieć i umierać!... Ale najstraszniejsze przeczucie, że pociągam za sobą w otchłań ukochaną Koralię... Biedactwo najdroższe moje!... Zdaje mi się, że widzę jak na jej słodkiej twarzyczce rozlewa się bladość śmierci... Przebacz mi!... przebacz, najdroższa!...”
Patrycyusz szepnął:
— Kochał tak matkę twoją, jak ja ciebie kocham... I mnie śmierć nie przeraża... Ale ty, ty Koralio!... dla której zniósłbym z radością najsroższe tortury...
Począł wielkiemi krokami przemierzać pokój. Gniew go znowu ogarnął z całą siłą.
— Ja cię ocalę, Koralio. Nie pozwolę ci zginąć marnie, przysięgam! Jakże to miło będzie wywrzeć pomstę. Zgotuję mu los taki sam, jaki on nam zgotował. Tutaj, w tym pawilonie umrze... Tutaj...
Znowu zaczął odrywać kawałki drzewa, chcąc dowiedzieć się rzeczy, które mogły mu być użytecznemi w prowadzonej w identycznych okolicznościach walce.
Ale zdania, które przeczytał, były jakby tylko parafrazą tego, co on sam przed chwilą powiedział. Była to zapowiedź zemsty.

„Koralio! On poniesie karę. Jeżeli my go sami ukarzemy, to zacięży na nim ręka sprawiedliwości Boskiej. Nie, jego plan piekielny udać się nie może. Nikt przecież nie uwierzy, ażebyśmy popełnili samobójstwo, chcąc wyzwolić się z istnienia, które było dla nas jednem pasmem szczęścia i radości. Zbrodnia się wykryje. To co ja tutaj notuję, to będzie dowodem niezaprzeczonym“.

— Słowa, same słowa — wykrzyknął Patrycyusz rozczarowany. Słowa groźby i bólu. Ale żadnego faktu, któryby stanowił nić przewodnią. Ojcze mój, czy nic mi nie powiesz takiego, żebym mógł ocalić córkę twojej Koralii. Jeśli twoja Koralia umarła, niechaj moja żyje. Ojcze mój, pomóż mi, poradź mi.
Ale ojciec odpowiadał synowi analogicznemi wezwaniami rozpaczy.

„Kto nam dopomoże? Zamurowani w tym grobowcu, pogrzebani żywcem, skazani na mękę bez możności obrony. Tam na stole, leży mój rewolwer. Poco mi ta broń. Wróg nie będzie nas atakował. Jego pomocnikiem jest czas. Czas nieubłagany, bezlitosny. Kto nam pospieszy z pomocą. — Kto uratuje moja ukochaną Koralię?“

Koralia wzruszona zaczęła płakać. Patrycyusz podrażniony do najwyższego stopnia widokiem jej łez, zrywał gorączkowo dalsze kawałki lamperyi.
I czytał dalej:

„Co to takiego? Odnieśliśmy wrażenie, jak gdyby ktoś stąpał tam w ogrodzie. Tak jest. Przyłożywszy ucho do muru zdawało się nam, że słyszymy jakieś kroki. Czy to możliwe? — O, gdybyż tak było... Nareszcie byłaby to przynajmniej walka. A wszystko lepsze od tej ciszy dławiącej i od tej niepewności bez końca.
Tak, tak, rzeczywiście. Wyraźnie słychać jakiś szmer. Szmer podobny do uderzenia łopatą w twardą ziemię. Ktoś kopie ziemię, nie przed samym domem, ale z prawej strony, koło kuchni“.

Patrycyusz podwoił swoje wysiłki. Koralia dopomagała mu. I oczom ich odsłaniał się dalszy ciąg pamiętnika:

„Upłynęła godzina. W ciszy, którą mącił tylko szmer wyrzucanej łopatą ziemi. A potem ktoś wszedł do westybulu. Kroki jednego człowieka. To on widocznie. Tak, napewno on... Poznaliśmy jego kroki. Kieruje się wstronę kuchni, gdzie znowu pracuje łopatą, ale tak jakby walił nią w kamień. Słyszeliśmy także trzask łamanego kamienia. A teraz on powrócił do ogrodu. Potem znowu szmer, który idzie wzdłuż domu, jak gdyby wskazując, że nędznik musi wznieść się wyżej, ażeby umieścić swoje narzędzie kaźni“.

Patrycyusz przestał czytać i spojrzał.
Oboje wytężyli słuch. Młodzieniec rzekł cicho, po chwili:
— Czy słyszysz?
— Tak, tak — odparła Koralia. — Słyszę. Kroki z zewnątrz. Przed domem lub w ogrodzie. Przyłożyli ucho do ściany i słuchali. Istotnie ktoś szedł. Patrycyusz i Koralia doznali tego samego uczucia ulgi co ich rodzice niegdyś, skoro odgadli, że wróg się zbliża.
Ten ktoś tajemniczy obszedł dwa razy dom dookoła. Ale oni nie poznali czyje to kroki.
Potem przez kilka minut znowu trwała cisza. A potem szmer.
Patrycyusz rzekł głucho, jakby powtarzał tylko słowa skreślone przez jego ojca 20 lat temu:
— To szmer, jaki powoduje wyrzucanie ziemi łopatą.
Tak, to musiało być to. Ktoś kopał ziemię. I to nie przed domem, ale z prawej strony, koło kuchni.
Upłynęła godzina. Ziemia spadała ciągle z łopaty. Patrycyusz i Koralia odnosili wrażenie, że to dla nich kopią grób. Grabarzowi nie spieszy się. Odpoczywa, potem znowu wraca do roboty.
— Przestał kopać.
— Tak, Koralio. Wchodzi do westybulu. Poco zresztą słuchać. Wystarczy przypomnieć tylko sobie. Idzie w stronę kuchni, a potem słychać znowu uderzenia łopaty, ale o twardy kamień. A potem, potem, Koralio trzask łamanego kamienia.
Wspomnienia przeszłości mięszały się z faktami strasznej rzeczywistości. Przeszłość i teraźniejszość zlewały się w jedno. Przewidywali wypadki w tej samej chwili, kiedy one już się odbywały.
Wróg okrążył dom dwa razy, a potem nagle zdawało się „że szmer idzie wzdłuż domu, jak gdyby nędznik zmuszony był wznieść się wyżej, aby umieścić swoje narzędzia kaźni“.
A potem, potem, co stać się miało? Nie śmieli pytać o to napisu na ścianie.
Wróg wszedł z powrotem w głąb domu i za chwilę posłyszeli stuk jakichś przedmiotów nagromadzonych jeden na drugim. Takie same szmery w dwóch sąsiednich pokojach. Za zamurowanemi drzwiami, potem tosamo powtórzyło się za oknami, a potem jakiś szmer na dachu.
Spojrzeli po sobie. Tym razem nie mogli już wątpić, że to zbliża się rozwiązanie tragedyi, albo przynajmniej jedna z końcowych scen.
Co stanie się teraz? Czy wróg ukaże nareszcie swe nienawistne oblicze w oknie sufitu, skąd płynęło ku nim światło...
— Idzie... idzie...
— Zbliża się...
— Zobaczymy go nareszcie!...
— Ukaże się nam — tak jak niegdyś ukazał się naszym rodzicom!... — rzekł Patrycyusz.
— Tak!... ale oni wiedzieli — szepnęła Koralia — kto jest ich wrogiem... A my nie wiemy... Oni znali swego wroga...
Zadrżała na wspomnienie człowieka, który zabił jej matkę:
— To on — nie prawdaż?...
— Tak jest!... on!... Oto jego imię — zapisane przez mojego ojca...
I pochyliwszy się wskazywał palcem:
— Widzisz... czytaj.... To imię... Essares... Czytaj Koralio!...

„Szybka w okienku podniosła się, popchnięta ręką czyjąś... Zobaczyliśmy... Spoglądał na nas, śmiejąc się szyderczo... Łotr!... Essares... Essares...
A potem na nasze głowy spadł jakiś przedmiot... Była to drabinka... drabinka sznurowa...
W pierwszej chwili nie rozumieliśmy co to znaczy... Ale zaraz dostrzegłem, że do jednego szczebla drabinki przymocowana jest kartka papieru... A na kartce słowa, skreślone ręką Essaresa:
„Niech Koralia wyjdzie sama... Daruję jej życie... Daję wam dziesięć minut czasu do namysłu... Po upływie tego terminu...“

— Ach! — wykrzyknął Patrycyusz — czy i to się powtórzy?... Ta drabina... drabina sznurowa, którą znalazłem w pokoju starego Szymona!...
Kapitan poczuł na swojej ręce zgięte kurczowo palce Koralii...
— Cicho!... oto on!...
— Nie!... nie!...
— Tak.... to on...
Szybka opadła ku dołowi, pchnięta czyjąś ręką...
I ujrzeli twarz w otworze okna...
Była to twarz starego Szymona... Nawet się nie zdziwili, tak przywykli już do tego, że Szymon w ich istnieniu odgrywa jakąś tajemniczą, niezrozumiałą rolę...
Kim właściwie jest ten człowiek... Nieświadomym wspólnikiem zbrodniarza?... uosobieniem ślepej mocy przeznaczenia?... Wszystko jedno... w każdym razie on działa... on atakuje...
Patrycyusz szepnął:
— Waryat... waryat...
Ale Koralia zaoponowała:
— Może jednak on nie jest waryatem...
Drżała wstrząsana dreszczem nieopisanej grozy.
Szymon spoglądał na nich z poza swoich żółtych okularów, nie poruszając się, niby posąg przedstawiający geniusza zła...
Patrycyusz i Koralia dłoń w dłoni czekali na to, co się stanie. I nagle na ich głowy spadł jakiś przedmiot, i zawisnął w powietrzu. Drabina... Drabina sznurowa tasama, którą widział w szafie starego Szymona.
Taksamo jak tamci niegdyś patrzyli po sobie. Ale teraz oni wiedzieli już, że wszystko się powtórzy z najdokładniejszą ścisłością. I oczy ich szukały nieuniknionej kartki, która powinna być przypięta do jednego ze szczebli drabiny.
Znaleźli ją odrazu. Tę kartkę pożółkłą, zmiętą. Była to tasama kartka, którą lat 20 temu wstecz napisał Essares. I taksamo jak wówczas miała być wyrazem pokusy i groźby.

„Niech Koralia wyjdzie stąd sama. Daruję jej życie. Daję wam 20 minut do namysłu. Po upływie tego terminu...“


ROZDZIAŁ II.
GWOŹDZIE DO TRUMNY.

Po upływie tego terminu... Patrycyusz kilkakrotnie powtórzył te słowa, których cała treść fatalna nie przedstawiała żadnych wątpliwości. Po upływie tego czasu jeśli Koralia nie usłucha i nie odda się w ręce wroga, jeżeli nie ucieknie z więzienia, to czeka śmierć. Oczy Patrycyusza padły na pamiętnik na ścianie. I oto co wyczytał:

„Błagam Koralię, aby się ratowała. Rzuciła mi się do kolan. — Chce umrzeć razem ze mną“.

Patrycyusz obserwował młodą kobietę. Ponieważ ostatnie słowa przeczytał cicho Koralia nie mogła ich dosłyszeć.
Przycisnął ją do swej piersi i wykrzyknął:
— Musisz stąd odejść, Koralio. Rozumiesz chyba, że jeżelim tego nie powiedział odrazu, to nie dla tego iżbym się wahał. Nie, tylko dlatego, że rozważałem ofertę tego człowieka i bałem się o ciebie. To straszne czego on żąda. Jeżeli ofiaruje ci życie, to znaczy, że cię kocha, a w takim razie rozumiesz... Ale wszystko jedno. Tyś powinna, żyć... Odejdź... odejdź natychmiast!...
Odpowiedź była krótka i prosta:
— Pozostanę...
— Ależ to szaleństwo!... Po co ta ofiara niepotrzebna?... Boisz się tego, co cię spotkać może, gdybyś się w jego moc oddała?...
— Nie...
Więc odejdź!...
— Pozostanę!...
— Ale dlaczego?!... pocóż ten upór?... To się nie przyda na nic... Dlaczego chcesz pozostać?...
— Bo kocham cię, Patrycyuszu...
Młodzieniec zmieszał się, oszołomiony tem nagłem wyznaniem... Więc Koralia kocha go tak bardzo, że woli umrzeć raczej z nim razem, aniżeli żyć bez niego...
Było to szczęście niespodziewane, zaprawione w tej chwili w równej mierze rozkoszą jak bólem...
— Więc kochasz mnie, Koralio... kochasz...
— Kocham cię, Patrycyuszu mój...
Kobieta otoczyła szyję ukochanego ramionami. Pierwszy ten uścisk przejął go niewymowną rozkoszą... Niemniej jednak, postanowił nie uledz, ale uratować ją choćby wbrew jej woli...
— Właśnie — rzekł — jeśli mnie kochasz, będziesz żyła... Zrozum, że mnie stokroć boleśniej umierać z tem przekonaniem, że ciebie zgubiłem... żołnierzem jestem... setki razy patrzyłem śmierci twarzą w twarz... śmierci się nie lękam... tylko wzgląd na ciebie mnie dręczy... Gdy będę wiedział, żeś ty ocalała — umrę chętnie...
Ona nie słuchała, ale kończyła swoje wyznanie, jak gdyby nie mogąc powstrzymać potoku słów miłości — tak długo tajonej w najskrytszych głębiach serca...
— Pokochałam cię od pierwszego dnia, w którym cię ujrzałam... Nie mówiłam ci tego, bom czekała na jakiś osobliwie uroczysty moment... A czyż może być uroczystsza chwila nad obecną, gdy stoimy na progu śmierci... Ale ja wolę śmierć niż rozstanie!...
— Nie!... nie!... — usiłował protestować — tyś powinna odejść!...
— Powinnam zostać przy tym, którego kocham!...
Patrycyuszowi strzeliła nowa myśl do głowy:
— Koralio!... uciekaj!... a gdy już uwolnisz się, pospieszysz mi na ratunek...
— Co powiadasz, Patrycyuszu?
— Powiadam, że tylko ty możesz ocalić mnie i siebie... Zdołasz się przecie wydostać ze szponów tego łotra... Zdołasz zawiadomić policyę, naszych przyjaciół... Będziesz krzyczała, wezwiesz pomocy albo może uda ci się przy pomocy jakiegoś podstępu...
Spojrzała na niego, uśmiechając się tak smutnie i z takim wyrazem powątpiewania, że przerwał...
— Chcesz mnie trudzić, mój kochany biedaku, ale sam nie wierzysz w to, co mówisz... Nie, Patrycyuszu! ty wiesz dobrze, że jeśli oddam się w moc tego człowieka, to zmusi mnie do milczenia... Będzie mnie więził w jakiejś kryjówce, dopóki ty nie wydasz ostatniego tchnienia...
— Czyś tego pewna?
— Równie jak ty sam, Patrycyuszu... Tak samo przewidujemy oboje, co stać się ma potem...
— Mianowicie?...
— Jeżeli ten człowiek chce mi ocalić życie — to nie z czystej wspaniałomyślności... Widocznie rozsnuł plan piekielny, a jeślibym się z tej sieci wydobyć chciała — to znowu tylko przez śmierć... Czyż nie lepiej zatem umrzeć razem z tobą... Taka śmierć — to właściwie najpiękniejszy moment życia...
Bronił się jeszcze.
— Ależ to okropne... — szeptał — nie mogę przyjąć twojej ofiary... Jesteś taka młoda... całe lata szczęścia jeszcze przed tobą...
— Lata żałoby i rozpaczy, jeżeli ciebie nie stanie...
— Trzeba żyć Koralio!... Całą duszą, błagam cię — chciej żyć!...
— Nie chcę żyć bez ciebie!... Jedyna racya mego istnienia jest miłość, którą czuję dla ciebie... Tyś mnie nauczył kochania!... Kocham cię, Patrycyuszu!...
Patrycyusz czuł teraz, że istotnie za przeżycie tak cudownej chwili — warto umrzeć...
Zdobył się wszakże na najwyższy wysiłek woli:
— A gdybym ci nakazał odejść, Koralio!...
— To znaczy nakazałbyś mi, abym się oddała na łaskę i niełaskę tego człowieka... A czy nie przypuszczasz... chciałbyś tego, Patrycyuszu!?...
Kapitan zadrżał:
— Och!... okropność!... ten człowiek!... I ty Koralio taka czysta... taka świeża...
„Ten człowiek” nie skrystalizował się jeszcze dokładnie w ich wyobraźni...
Pomimo, że tam w górze ukazała się twarz starego Szymona — obraz wroga okryty był mgłą tajemnicy... Może to Szymon?... a może ktoś inny, a Szymon jest tylko jego narzędziem...
W każdym razie to wróg... wcielenie zła i zbrodni...
Patrycyusz zapytał:
— Czyś nie zauważyła kiedykolwiek, aby Szymon poszukiwał twego towarzystwa...
— Nie zauważyłam... Raczej powiedziałabym, że mnie unikał...
— Więc jest obłąkanym...
— Nie... to nie waryat... nie wierzę... on się mści...
— Niemożliwe... Był przecież przyjacielem mojego ojca... Całe swoje życie pracował nad naszem połączeniem, a terazby nas zamierzał zabić?
— Nie wiem, Patrycyuszu, nie rozumiem...
Przestaliśmy mówić o Szymonie. Ostatecznie czy to nie wszystko jedno z czyjej ręki ma paść cios śmiertelny, jeżeli temu zaradzić nie można...
— Więc zgadzasz się, Patrycyuszu, abym została?... — zapytała cicho Koralia.
Nie odpowiedział, a ona mówiła dalej:
— Ja i tak nie odejdę, ale chciałabym, abyśmy byli w zupełnej zgodzie... Błagam cię... umrzemy razem?...
— Tak jest.
— Podaj mi twoje kochane ręce, popatrz mi w oczy i uśmiechnij się, Patrycyuszu...
Chwilę trwali w miłosnej ekstazie.
— Co ci jest?... drogi mój...
— Patrz... patrz!...
Drabina sznurowa jechała z powrotem do góry. Dziesięć minut upłynęło.
Młody oficer podskoczył naprzód i uchwycił jeden ze szczebli...
Koralia krzyknęła:
— Patrycyuszu!... co zamierzasz?...
Szalona nadzieja, która przez mgnienie oka przeszyła mu serce — rozprysła się zaraz w niwecz... Bo oto drabina oderwana od swego punktu zaczepienia — spadła na podłogę, a okienko w suficie zatrzasnęło się momentalnie.
Jednocześnie dał się słyszeć szyderczy śmiech.
Patrycyusz ogarnięty szałem wściekłości, zaczął motać obelgi pod adresem nieprzyjaciela i strzelił z rewolweru dwa razy w górę, tłukąc dwie szyby...
W tej chwili ciemność zalała pokój. Jednocześnie dał się słyszeć trzask spadającej żaluzyi.
— Patrycyusz!... Patrycyuszu!... — krzyknęła Koralia przerażona nieprzeniknioną ciemnością — Patrycyuszu!... gdzieś ty!... Boję się!... gdzieś ty...
Po omacku zetknęły się ich ręce, zlodowaciałe rączki Koralii i rozpalone gorączką dłonie Patrycyusza.
— Ach, nie opuszczaj mnie, Patrycyuszu — błagała młoda kobieta.
— Jestem przy tobie. Nie obawiaj się niczego. Nikt nie zdoła nas rozłączyć...
— Tak, masz racyę. Nikt nie zdoła nas rozłączyć. Jesteśmy tutaj razem w naszym wspólnym grobie...
Te okrutne słowa Koralia wymówiła głosem tak pełnym boleści, iż u Patrycyusza spowodowało to nowy wybuch buntu.
— Nie, nie, co mówisz? Nie należy rozpaczać. Aż do ostatniej chwili trzeba wierzyć w ocalenie.
Uwolnił jedną ze swoich rąk z uścisku Koralii i pociągnąwszy za cyngiel rewolweru, wystrzelił trzy razy w górę, dał się słyszeć trzask drzewa i szyderczy śmiech wroga. Ale widocznie żaluzye były z solidnego metalu, ponieważ kule nie zdołały w nich wyżłobić żadnej szczerby.
Zapanowała teraz chwila ciszy. A potem zabrzmiały uderzenia rytmiczne młotka, wbijającego gwoździe ponad ich głowami. To były gwoździe do ich trumny. To przybijano wieko, które już się nad nimi zawarło... Żadnej nadziei więcej... Znikąd możliwości pomocy...
— Patrycyuszu — bełkotała Koralia. — Boję się, boję... Ach te uderzenia młotka sprawiają mi taki straszny ból...
Słaniała się w objęciach ukochanego. Patrycyusz czuł, że łzy płyną po jej policzkach.
A tymczasem tam, na górze, straszliwy wróg kończył swoje dzieło śmierci.
— Nie opuszczaj mnie — błagała Koralia, szlochając. — Nie opuszczaj mnie.
— Na kilka minut tylko. Chcę, ażebyśmy przynajmniej kiedyś byli pomszczeni.
— Poco? I cóż nam z tego przyjdzie?
Patrycyusz miał kilka zapałek w kieszeni. Zapalając je jedna po drugiej, zaprowadził Koralię do pamiętnika, kreślonego ręka jego ojca.
— Co zamierzasz czynić?
— Chcę zapobiedz temu, aby naszą śmierć poczytano za samobójstwo. Chcę uczynić to samo, co zrobił mój ojciec. Kiedyś po latach przeczyta to ktoś i pomści nas.
I szybko zaczął pisać.
„Patrycyusz Belval i jego narzeczona Koralia umierają zamordowani przez Szymona Diodokisa 14 kwietnia 1915“.
Kiedy już skończył pisać, dostrzegł kilka ostatnich słów pamiętnika, których dotychczas nie zauważył.
— Mam jeszcze dwie zapałki — rzekł. — Widziałaś, jeszcze są tam jakieś słowa! Ostatnie zapewne słowa mojego ojca, Zaświeć zapałkę.
Koralia wykonała polecenie. W mdłym blasku zapałki ujrzeli dwa niekształtne, drżącą snąć ręką skreślone słowa:
„Uduszeni gazem“.
Zapałka zgasła. Ale teraz zrozumieli już wszystko. Uduszeni gazem. W ten to sposób zginęli ich rodzice i oni w ten sam sposób mieli śmierć ponieść. Nie pojmowali tylko jeszcze jak to się da przeprowadzić.
— Chyba — szepnął Patrycyusz — że w jakiś sposób powietrze zostanie zatrute gazem świetlnym. — I po chwili dodał: — Tak, tak, przypominam sobie.
I opowiedział Koralii, iż w szafie starego Szymona, oprócz drabinki sznurowej i latarki elektrycznej, znajdowało się kilka rur gazowych. Prawdopodobnie więc Szymon połączył te rury z gazomierzem, znajdującym się w kuchni, a potem praca była już bardzo ułatwiona.
Zimny dreszcz przerażenia wstrząsał Koralią. Więc za chwilę przyjdzie śmierć w postaci duszącego gazu. Minęło kilka minut. Potem dał się słyszeć lekki syk gazu, ulatniającego się z niedomkniętego kurka.
Tortura zaczyna się. Patrycyusz szepnął:
— Pół godziny to potrwa. Najwyżej pół godziny.
Ale Koralią opanowała już strach śmierci.
— Bądźmy odważni, Patrycyuszu.
— Ach, gdybym był sam. Ale ty, moja biedna Koralio.
Cichym głosem wyrzekła:
— Przy tem się nie cierpi.
— Boję się, abyś ty nie cierpiała. Jesteś tak słabą, tak wątłą.
— Im się jest słabszą, tem się mniej cierpi.
I otoczyła ramieniem szyję Patrycyusza,
— Jesteś moim przed Bogiem. Niech nas przyjmie tak, jakby przyjął dwoje małżonków.
Ta jej słodycz i męstwo wycisnęły łzy z oczu Patrycyusza. Ona osuszała te łzy swoimi pocałunkami. Poraz pierwszy podała usta swe Patrycyuszowi.
— Ach — zawołał. — Masz racyę. Tak umierać, to piękniej, niż żyć.
Zatonęli w ciszy. Poczuli już duszący zapach gazu, ale nie wywarło to na nich wrażenia grozy.
Patrycyusz szeptał:
— Wszystko się odbędzie tak jak niegdyś... Kochamy się tak, jak się kochali nasi rodzice i tak samo jak oni umieramy razem...
Koralia dorzucała cichutko:
— Nasz grób będzie koło ich grobu...
Powoli myśli ich mąciły się... Zaczynali tracić przytomność... Nie cierpieli jednak... Raczej ogarniało ich oszołomienie — jakaś dziwna ekstaza...
Koralia pierwsza zaczęła majaczyć:
— Kwiaty, spadają kwiaty... róże!... róże!... a jakie to cudne... rozkoszne...
I on także czuł jakąś niezwykłą błogość, pomimo, że stawał się słabszym, coraz słabszym... czarne płatki tańczyły mu przed oczyma... mgła zasnuwała mózg... Nagle zdało mu się, że spada w jakąś bezdenną otchłań i przestał myśleć... czuć...



ROZDZIAŁ III.
ARSENIUSZ LUPIN DZIAŁA.

Patrycyusz otworzył oczy, odetchnął kilka razy i rozejrzał się wokoło ze zdumieniem...
Drzwi pokoju były otwarte... Wpływała przez nie fala świeżego powietrza... On zaś, Patrycyusz Belval leżał na sofie... Obok na drugiej sofie spoczywała Koralia...
Młoda kobieta poruszała się niespokojnie, podrzucając niekiedy całem ciałem jakby w skurczu cierpienia...
— Tak samo jak ja powraca z otchłani... I cierpi... Biedna moja, mała Koralia....
Zbierał myśli...
— Nie śpię przecież... Żyję... i ona żyje... Ale kto i w jaki sposób nas uratował?...
W tej chwili w otwartych drzwiach ukazał się człowiek. Była to postać w niczem nie przypominająca starego Szymona...
Nieznajomy uśmiechnął się przyjaźnie:
— No, jak się mamy, panie kapitanie?... Lepiej? Niechże się pan napije...
I podał mu szklankę pełną orzeźwiającego napoju. Patrycyusz połknął kilka haustów i z uciechą zobaczył po chwili, że Koralia również pije...
— Tak... czuję się lepiej... Mój Boże!... jak to dobrze — żyć!... Koralia żyje także — nieprawdaż?...
Nie słyszał już odpowiedzi, albowiem zasnął głębokim pokrzepiającym snem.
Gdy się obudził, czuł się o wiele rzeźwiejszym... Wprawdzie lekka mgła przesłaniała mu jeszcze mózg, a płuca przy oddychaniu bolały nieco, ale zdawał sobie już dokładnie sprawę z sytuacyi.
I powtórzył głośno:
— Jak to dobrze żyć!...
Siły powróciły mu już o tyle, że zdołał dźwignąć się z sofy i na palcach, aby nie zbudzić śpiącej Koralii — wyszedł z pokoju, udał się do ogrodu, chcąc odetchnąć świeżem powietrzem a zarazem poszukać człowieka, który ocalił Koralii i jemu życie.
Nie szukał długo. Pod rozłożystem drzewem na trzcinowym leżaku spoczywał ów nieznajomy wybawca, ujęty snem sprawiedliwych.
Spał mocno, a nawet chrapał z lekka. Był to mężczyzna wysoki, niezbyt tęgi, ale szeroki w ramionach o matowej cerze i przystrzyżonym wąsie nad kształtnie wykrojonemi wargami. Na skroniach widniały pasemka siwych włosów.
Człowiek ten mógł mieć około 50 lat.
Krój jego ubrania i gatunek materyi zdradzały dbałość o elegancyę. Na ziemi koło leżaka, widniała książka oprawna w bronzową skórę. Na grzbiecie książki złote inicyały: „L. P.”
— To on mnie ocalił!... on nas oboje ocalił!... Ale jakim sposobem?...
I kto go przysłał!..
Dotknął ręką ramienia śpiącego. Ten otwarł odrazu oczy i uśmiechnął się po przyjacielsku:
— Wybacz pan, kapitanie, ale jestem zawsze tak zajęty, iż korzystam z wolnej chwili, aby się trochę przedrzemnąć... A pan jakże się czuje?... A pani, „mateczka Koralia” czy miewa się lepiej... Przypuszczam, że tak... Zrobiłem co należało, a reszty dokonać miało świeże powietrze...
Przerwał na chwilę, a czytając zapytanie w oczach kapitana, rzekł:
— Ach! zapomniałem się przedstawić. Jestem Don Luis Perenna — ze starej rodziny hiszpańskiej... szlachta autentyczna... papiery rodowe w porządku...
Zaśmiał się serdecznie:
— Jak widzę, nazwisko moje — nic panu nie mówi... Zapewne Msr. Ya-Bon, mówiąc panu o mnie dwa tygodnie temu — inne wymienił nazwisko... A co? zaczyna pan rozumieć?... Domyślasz się kapitanie, kogo masz przed sobą?... więc do usług: Arseniusz Lupin!...
Patrycyusz był nad wyraz zdumiony. Zapomniał zupełnie o swej rozmowie z Senegalczykiem i o jego przyrzeczeniu. A tymczasem Ya-Bon działał i oto skutki... Arseniusz Łupin zjawił się i cudem jakimś oderwał wieko trumny, zabite ciężkimi gwoździami...
Jeżeli on, Patrycyusz i Koralia mogą się jeszcze cieszyć życiem i blaskiem słonecznym — sprawił to nikt inny jak tylko Arseniusz Lupin...
Patrycyusz wyciągnął doń rękę i rzekł:
— Dziękuję.
— Niech pan nie dziękuje!... — zawołał wesoło Don Luis — wystarczy uścisk dłoni... A moją rękę można uścisnąć kapitanie!... Mam wprawdzie parę grzeszków na sumieniu, ale zrekompensowałem je pewną ilością dobrych uczynków, które zapewnią mi uznanie każdego uczciwego człowieka, a przedewszystkiem moje własne!...
Przerwał znowu i pochwycił młodego oficera za ramię:
— Niech się pan nie rusza... szpiegują nas...
— Kto taki?
— Ktoś, kto czai się poza sztachetami furtki... chce nas zobaczyć...
— Skąd pan to wie?...
— Proszę, niech pan uważnie posłucha...
— Nie słyszę nic specyalnego...
— A jednak... łoskot zatrzymanego motoru automobilowego...
— Któżby to mógł być, zdaniem pańskiem?
— Naturalnie, że stary Szymon.
— Szymon?
— Oczywiście! Chce się upewnić, czy ja was istotnie oboje ocaliłem?
— Więc on nie jest waryatem?!...
— Ani mu się śni!... Z niego taki waryat, jak ze mnie lub z pana...
— A jednak...
— A jednak chce pan powiedzieć, że Szymon opiekował się panem, że jego celem było połączenie was obojga, że przysłał panu klucz od furty ogrodowej itd... itd...
— Panu wiadomo jest wszystko?
— Muszę wiedzieć, jakże inaczej mógłbym pospieszyć wam z pomocą?!...
— Ależ w takim razie — rzekł zaniepokojony Patrycyusz — musimy przedsięwziąć pewne środki ostrożności... Wracajmy do pawilonu. Koralia jest sama.
— Niech się pan nie lęka. Nie grozi żadne niebezpieczeństwo.
— Skąd ta pewność!?
— Przecież ja tu jestem.
Zdumienie Patrycyusza nie miało granic...
— Więc Szymon zna pana? Wie, że pan jest tutaj?
— Wie, bo przejął mój list pisany do pana... I chciał uprzedzić moje przybycie i dlatego się tak spieszył... Tylko, że ja przyspieszyłem także mój przyjazd o kilka godzin i nie udało mu się...
— Aż do czasu przyjazdu pan nie wiedział kto jest tym wrogiem?...
— Nie wiedziałem...
— Więc to dopiero dzisiaj rano...
— Nie, to dopiero dzisiaj popołudniu, o godzinie trzy kwadranse na drugą...
Patrycyusz spojrzał na zegarek.
— Teraz jest czwarta... A zatem w przeciągu dwóch godzin...
— Nawet tyle nie... jestem tutaj dopiero od godziny...
— Pytał pan pewnie Ya-Bona!...
— Miałbym też na co czas tracić!... Ya-Bon poprostu powiedział mi, że pan wyszedł razem z panią Koralią i żeście jeszcze nie wrócili... Trochę mnie to zdziwiło...
— No i...
— Znalazłem pana...
— W jaki sposób?...
— Przedewszystkiem przetrząsnąłem pański pokój, a ja to umiem robić... i znalazłem szparę we drzwiach, przy których stało pańskie biurko... Szpara ta była dość szeroka, aby z sąsiedniego pokoju można było obserwować dokładnie, co się u pana dzieje... I w ten to właśnie sposób Szymon śledził pana... Potem znalazłem pańskie zapiski i z nich dowiedziałem się reszty... Naturalnie nie zwlekając dłużej udałem się w towarzystwie Ya-Bona do tego ogrodu...
— Czy furta była otwarta?
— Nie, ale w tej samej chwili Szymon opuszczał ogród... Miał „pecha” co?... skorzystałem z tego i wszedłem... Nie śmiał protestować... Z pewnością nie wiedział kogo ma przed sobą...
— Ale pan nie wiedział, że to właśnie on jest tym wrogiem?...
— Jakto nie wiedziałem?... A pańskie zapiski?...
— Ja przecież nie przypuszczałem...
— Ależ mój kochany kapitanie — każda strona pańskiego pamiętnika — to akt oskarżenia w stosunku do Szymona!... Niema wypadku w którymby on pierwszorzędnej nie odgrywał roli, niema podstępu, któregoby nie przygotował...
— W takim razie należałoby go wziąć za kołnierz...
— A potem?... Jakże go zmusić, aby przemówił? aby przestał udawać waryata... Nie, najlepiej pozwolić mu działać, a sam się zgubi... Widzi pan, krąży już koło domu — zamiast uciec...
Don Luis nadstawił ucha:
— Aha!... zobaczył pana... I teraz odchodzi...
Patrycyusz aż podskoczył:
— Odchodzi!... widzi pan!... Lepiej go było schwytać odrazu!... Czy go odnajdziemy tego nędznika?...
Don Luis uśmiechnął się.
— Mianuje pan nędznikiem człowieka, który czuwał nad panem przez lat dwadzieścia, który pana zbliżył do mateczki Koralii... pańskiego dobrodzieja!...
— Ach! czyż ja wiem — co mam o tem myśleć... Wszystko to jest tak tajemnicze!... Chciał nas przecie zabić!... chciał zabić Koralię!... Nienawidzę go!... chciałbym go wziąć na tortury, a jednak...
— Niech się pan nie lęka. Mam go w ręku.
— Jakto?!
— Szofer jego automobilu — to mój człowiek.
— Co? co pan mówi?!...
— Mówię, że jednego z moich ludzi wsadziłem do „taxi”. No i Szymon wskoczył do tego auta...
— A może do innego!...
— Nie!... poznałem łoskot motoru...
— A pan jest pewny swego człowieka?...
— Najpewniejszy.
— A jeśli Szymon opuści Paryż?...
— Każe się w takim razie zawieść na jakiś dworzec kolejowy, a my o tem będziemy powiadomieni za kilkanaście minut. I pogonimy za nim...
— Pociągiem?
— Nie, autem...
— Czy ma pan passe-partout? przecież to czas wojenny...
— Mam pozwolenie na jazdę automobilem po całej Francyi!...
— Czy możliwe?!...
— Najautentyczniejszy w świecie dokument wystawiony na imię don Luis Perenna, podpisany przez ministra spraw wewnętrznych i kontrasygnowany...
— I kontrasygnowany?...
— Przez prezydenta rzeczypospolitej!...
Patrycyusz był formalnie oszołomiony. Wpatrywał się w don Luisa takim wzrokiem, jakby patrzył na jakąś nadziemską istotę.
Don Perenna uśmiechnął się.
— Widzę, że pańskie nerwy są przeczulone panie kapitanie... A może to głód przyczynia się do tego?... Trzeba będzie coś przekąsić... chodźmy...
Pociągnął go w stronę pawilonu, mówiąc po drodze poważniejszym już tonem:
— Przedewszystkiem, mój drogi kapitanie, proszę pana o absolutną dyskrecję. Poza kilku dawnymi przyjaciółmi i poza Ya-Bonem, którego spotkałem w Afryce i który uratował mi życie, nikt mnie tutaj we Francyi nie zna pod prawdziwem nazwiskiem. Nazywam się don Luis Perenna.
Weszli obaj do pokoju, w którym spała mateczka Koralia. Don Luis rzekł:
— Jeszcze słowo kapitanie. Przybyłem tutaj z pewną sekretną misyą i za dwa dni muszę odjechać. Obowiązkiem moim więc jest uprzedzić pana, że pomimo całej mojej sympatyi dla pana i pani Koralii ani o minutę nie przedłużę mojego pobytu, od chwili gdy odnajdę 1800 worków ze złotem. Dwie te sprawy zresztą łączące się ze sobą. No a teraz proszę przedstaw mnie pan mateczce Koralii i do pracy.
Zaśmiał się dobrodusznie.
— Nie będziemy wobec niej robili tajemnicy. Nieprawdaż, kapitanie? Powiedz jej pan moje prawdziwe nazwisko. Nie obawiam się niczego. Arseniusz Lupin ma wszystkie kobiety po swojej stronie.
W pół godziny później Koralia po spożyciu smacznego posiłku znajdowała się w swoim pokoju, pewna troskliwej pielęgnacyi i dobrej straży. Patrycyusz również zajadał z apetytem, podczas gdy don Luis spacerował po tarasie, paląc papierosy jeden za drugim.
— Zatem kapitanie, zaczynamy?
Spojrzał na zegarek:
— Wpół do szóstej. Jeszcze przeszło godzina do zachodu słońca. To wystarczy.
— Wystarczy? Nie sądzi pan chyba, że zdołamy osiągnąć nasz cel w przeciągu godziny.
— Cel ostateczny nie, ale cel zamierzony na najbliższy czas osiągniemy nawet wcześniej. Godzina? Pocóż nam całej godziny? Za kilka minut będziemy wiedzieli gdzie się złoto znajduje.
Don Luis udał się za kapitanem do piwnicy, mieszczącej się pod biblioteką, gdzie Essares-bej ukrywał worki ze złotem aż do czasu ich wysłania.
— Więc to przez to okienko wrzucano worki?
— Tak jest.
— I niema innego wejścia?
— Żadnego oprócz schodów, które prowadzą do biblioteki no i oprócz drugiego okienka.
— Które wychodzi na taras?
— Tak, rzeczywiście.
— No, to w takim razie jasne. Worki wrzucano przez pierwsze okienko a wyrzucano przez drugie.
— Ależ.
— Niema żadnego ale, mój kapitanie. Jakże by miało być inaczej. Widzi pan, to jest najbłędniejsza droga, jeżeli się w południe szuka czwartej godziny na zegarze.
Powrócili na taras. Don Luis stanął przy okienku i zlustrował całe otoczenie. Nie trwało to długo. W odległości mniej więcej 4 metrów od okien biblioteki znajdował się okrągły basen z posągiem dziecka w środku, przez którego usta wypływał strumień wody.
Don Luis podszedł, obejrzał basen i nachylając się dotknął statuetki, która nagle obróciła się jak na sprężynie, z prawej strony na lewo, razem ze swoją podstawą.
— No, mamy już — rzekł.
— Co mamy?...
— Basen się opróżni.
Istotnie woda zaczęła opadać i ukazało się dno basenu. Don Luis wszedł teraz do basenu i znowu dokładnie wszystko badał. Po dłuższej chwili rzekł:
— To tą drogą ekspedyowano dalej worki przy pomocy haczyka, przesuwającego się po drucie żelaznym... O! widzi pan — u góry mamy ten drut żelazny...
— Tam do dyabła!... wykrzyknął kapitan Belval — co my teraz zrobimy?! Nie możemy się przecież posuwać po drucie żelaznym!...
— To nawet zbyteczne. Wystarczy stwierdzić dokąd on prowadzi... Aha!... zapomniałem, że trzeba będzie wyjść przez tę uliczkę... Czy ma pan klucz? Tak? To proszę mi go dać...
Patrycyusz dał klucz, poczem stosownie do wskazówek don Luisa jął posuwać się wzdłuż muru.
— Trochę bardziej na prawo — komenderował don Luis — jeszcze trochę... Dobrze. Teraz niech pan utnie tę gałązkę z drzewa... O! tak... doskonale!...
Patrycyusz dogonił swego towarzysza i obaj udali się nad Sekwanę. Na wybrzeżu don Luis zatrzymał się przy starej skleconej z desek budzie.
— Możebyśmy tutaj zajrzeli... zaproponował don Luis — interesuje mnie ten budynek... A ponieważ w całej tej awanturze wszystkie drzwi otwierają się niby cudem... mam więc nadzieję, że tym razem tak będzie...
Istotnie nadzieja okazała się uzasadnioną. Z łatwością dostali się do tego schowanka, pełnego narzędzi robotniczych i różnych rupieci.
Don Luis zaświecił lampkę elektryczną.
— Dotychczas nic nadzwyczajnego — szepnął. — Piły, łopaty, drabina. O! ale co widzę! Drut żelazny z haczykami. To już chyba nie należy do zwykłych narzędzi robotniczych.
I don Luis zaczął tłumaczyć.
— Więc to tutaj przybywały worki ze złotem. Wpadały one do jednego z tych małych wagoników które pan widzi nagromadzone w tym kącie. No, a następnie nocą transportowano je na statek i odjeżdżały.
— I pan sadzi, że istotnie w ten sposób wyekspediowano ostatnie 118 worków złota.
— Obawiam się, że tak.
— A zatem spóźniliśmy się.
Zapanowało przez chwilę milczenie. Don Luis kombinował:
— Ale w jaki sposób zdołał pan w tak krótkim czasie — zapytał — Patrycyusz — dojść do tego wszystkiego.
— Wyczytałem to w tej oto książce.
I don Luis z kieszeni palta wyjął książkę, którą poprzednio Patrycyusz widział leżącą u jego nóg w ogrodzie. Były to pamiętniki Benjamina Francklina. Ale wewnątrz tej książki na końcu jednego z rozdziałów były dopisane następujące słowa:

„Codziennie udajemy się do wsi Passy, która graniczy z moją posiadłością. I skąd ściąga się wody do wspaniałego ogrodu. Strumyki i kaskady spływają ze wszystkich stron poprzez doskonale skonstruowane kanały. Ponieważ znają mnie jako amatora różnych osobliwości mechanicznych, więc pokazano mi basen, w którym wszystkie źródła się schodzą. Wystarczy obrócić trochę na lewo pewnego chłopczyka z marmuru, ażeby otworzyć przejście, którędy wody spływają aż do wybrzeża Sekwany“.

— Widzi pan, jakie to proste. Przeczytawszy te słowa wiedziałem już wszystko.
— Ba, ale skąd pan przyszedł do posiadania tej książki?...
— Przypadkiem. Znalazłem ją w pokoju starego Szymona i schowałem, ponieważ mnie zaciekawiło, dlaczego on ją czytał.
Patrycyusz wykrzyknął:
— Aha, to już rozumiem teraz jakim sposobem on odkrył sekret Essaresa. Prawdopodobnie znalazł tę książkę wśród papierów swojego pana. Nieprawdaż? Czy pan jest tego samego zdania? Czy też może jakoś inaczej pan to sobie wyobraża?
Don Luis nie odpowiedział. W zamyśleniu spoglądał na rzekę. Wzrok jego tkwił obecnie w pewnym małym stateczku, który zdawał się zupełnie pusty. Ale wązka smuga dymu zaczynała się ulatniać z komina.
— Chciałbym się przyjrzeć temu statkowi. — Chodźmy bliżej — rzekł.
Okazało się, że na tym statku pozornie pustym, znajduje się jakiś mężczyzna wysoki, barczysty, o czarnych, wijących się włosach i twarzy bez zarostu. Człowiek ten ubrany był w bluzę i spodnie stare, zużyte, połatane.
Don Luis podał mu banknot 20-to frankowy, który został przyjęty bardzo przychylnie.
— Chciałbym uzyskać małą informacyę, — rzekł don Luis. — Czy tutaj przed tą budą nie było w tych dniach jakiegoś statku?...
— Owszem, była łódź motorowa, która odjechała wczoraj.
— Jak się nazywała ta motorówka?
— „Piękna Helena“. Załoga jej składała się z dwóch mężczyzn i z jakiejś kobiety. To byli zdaje się cudzoziemcy. Mówili jakimś nieznanym językiem. Po angielsku, czy po hiszpańsku... doprawdy nie wiem.
— A co oni tutaj robili?
— Nie wiem także. Ale pracowali całą noc. Coś wyładowywali, słyszałem stuk kół wagonowych. No, a o świcie odjechali.
— W jakim kierunku?
— Tak gdzieś w stronę Mantes.
— Dziękuję. To tylko chciałem wiedzieć.
W dziesięć minut potem Patrycyusz i don Luis rozmawiali z szoferem automobilu, którym jechał poprzednio Szymon Diodokis. Z godnie z przypuszczeniami don Luisa, Szymon kazał się zawieźć do dworca kolejowego Saint Lazare i tam wykupił bilet.
— Dokąd kupił bilet?
— Do Mantes — odparł szofer.



ROZDZIAŁ IV.
„PIĘKNA HELENA“.

— A co?! — wykrzyknął don Luis — do Mantes!... W tym samym kierunku, co „Piękna Helena”... Związek jasny i oczywisty!...
— Udajemy się więc do Mantes!...
Don Luis po chwili namysłu wyrzekł:
— Tak jest!... muszę zobaczyć co się tam dzieje!...
I zwrócił się do szofera:
— Pędź do garażu i wracaj z maszyną na osiemdziesiąt koni... Co zaś do pana, panie kapitanie...
— Ja będę panu towarzyszył!...
— A kto zostanie...
— Przy mateczce Koralii?... A jakież niebezpieczeństwo grozić jej może obecnie... Szymon napewno nie myśli o nowym zamachu, a tylko o własnem bezpieczeństwie i o workach ze złotem!...
— Więc pan koniecznie upiera się?...
— Absolutnie!...
— Hm!... może pan postępuje niezupełnie rozsądnie, ale to już pańska rzecz... Jedziemy!... Ale przedtem jedno zarządzenie!...
Zawołał:
— Ya-Bon!...
Senegalczyk przybiegł natychmiast. Jeżeli Ya-Bon w stosunku do Patrycyusza objawiał przywiązanie wiernego zwierzęcia, to do don Luisa odnosił się z religijną iście czcią.
— No Ya-Bon, — czujesz się już dobrze! Rana się zagoiła? Żadnego bólu? zmęczenia? No to doskonale. W takim razie chodź ze mną.
I poprowadził go do budy, oznaczonej nazwiskiem Berthou, w której to właśnie poczynił owe doniosłe odkrycia.
Ya-Bon spoglądał mu bezustannie w oczy, jakby chciał z twarzy wyczytać rozkazy.
— O godzinie 9-tej obejmiesz straż tutaj... Przyniesiesz sobie coś do picia i do jedzenia i będziesz uważał, co się dzieje... Może nic się nie będzie działo... ale w każdym razie ty tutaj pozostaniesz aż do mego powrotu...
Przerwał na chwilę, a potem ciągnął dalej:
— Przedewszystkiem strzeż się Szymona... To on cię zranił... Jeśli go zobaczysz, chwyć go za gardło i obezwładnij... Ale go nie zabij!... Trupa nie potrzebuję!... Zrozumiałeś Ya-Bon?...
Patrycyusz zaniepokoił się:
— Obawia się pan czegoś z tej strony? Wszak Szymon odjechał...
— Mój kapitanie, w takiej walce nigdy za dużo ostrożności... Trzeba w każdym razie zabezpieczyć teren...
Don Luis wydał również pewne zarządzenia odnośnie bezpieczeństwa mateczki Koralii. Zabronił surowo wstępu do jej mieszkania jakimkolwiek obcym osobistościom i przestrzegł ją, aby nie odpowiadała na żaden list nie podpisany: „Kapitan Patrycyusz“.
O godzinie 9-tej wieczorem auto pędziło z największą możliwie szybkością w stronę Mantes.
Patrycyusz mówił do swego towarzysza.
— Dwóch rzeczy absolutnie nie mogę zrozumieć w całej tej sprawie... Przedewszystkiem kto to został zamordowany przez Essaresa w domu 4-go kwietnia o godzinie 7’19 rano? Słyszałem przecież krzyk agonii!... Kto to mógł być?... i co się stało z ciałem zamordowanego?
Don Luis nie odpowiadał.
Patrycyusz ciągnął dalej.
— Drugi ciemny punkt to postępowanie Szymona!... Całe swe życie poświęca dla celów zemsty za śmierć swego przyjaciela a mego ojca, dąży do połączenia mnie z Koralią, a potem, gdy wróg jego Essares ginie — ten sam człowiek dybie na nasze życie, jak gdyby był narzędziem w ręku Essaresa?! Czyżby złoto tak go oszołomiło? odkrycie tajemnicy Essaresa? Co pan o tem myśli?
Don Luis milczał.
— A złoty trójkąt! Znowu tajemnica! Bo w tem wszystkiem dotychczas ani śladu trójkątu!... Gdzie kryje się ten złoty trójkąt? Jakie pańskie zdanie?
Ani słowa odpowiedzi. Patrycyusza zniecierpliwiło wreszcie to ponure milczenie.
— Ależ pan nie odpowiada mi wcale?... I wydaje się pan jakiś zatroskany...
— Być może... — rzucał krótko don Luis.
— Ale z jakiego powodu?...
— Jednakowoż...
— Otóż! uważam, że to coś idzie za gładko...
— Co takiego?... co idzie za gładko?...
— Nasza sprawa...
Patrycyusz chciał znowu zadać jakieś pytanie, ale towarzysz nie pozwolił mu teraz dojść do słowa:
— Mój kapitanie, wyznam panu szczerze, że pomimo serdecznej sympatyi mojej dla was obojga — nie tracę ani na chwilę z oczu głównego... Te worki... to złoto!.... muszę je mieć!...
— I będzie je pan miał, skoro pan wie, gdzie są...
— Będę pewny dopiero wtedy, gdy je ujrzę własnemi oczyma!... Narazie jeszcze nic niewiadomo.
W Mantes poszukiwania nie trwały długo. Wkrótce stwierdzili, że podróżny z opisu podobny do Szymona przybył do Mantes i zamieszkał w hotelu „Trzech cesarzy“... Zajął pokój na trzeciem piętrze i obecnie udał się już na spoczynek.
Don Luis zainstalował się w tym samym hotelu na parterze, a Patrycyusz, któryby mógł snadniej zwrócić uwagę swoją drewnianą nogą — udał się do Grand hotelu.
Kapitan obudził się późno i został zaraz zawezwany do telefonu.
Don Luis prosił kapitana, aby się zjawił bezzwłocznie w małej kawiarni, na wybrzeżu rzeki. Tam będzie mógł obserwować Szymona, który sobie spaceruje najspokojniej po bulwarze. Istotnie zobaczył go. Szymon przechadzał się z miną człowieka, który używa spaceru bez żadnego określonego celu.
Wkrótce zjawił się don Luis. Patrycyusz wskazał mu oczyma Szymona.
— Zawsze taki sam — szepnął. — Ta sama, kraciasta chustka na szyi, te same żółte okulary i ten sam sposób chodzenia.
I dorzucił:
— Widzi pan, on udaje, jakby go nic wokół nie obchodziło, ale nietrudno odgadnąć, że oczy jego zwracają się w tę stronę rzeki, skąd ma przybyć „Piękna Helena“.
— Tak, tak — szepnął don Luis. — O, widzi pan, ta dama.
— Ach, ta?... — rzekł Patrycyusz. — Ja już ją spotkałem dwa czy trzy razy na ulicy.
Płaszcz z bronzowej gabardiny opływał postać i ramiona kobiety, trochę zanadto szerokie. Z filcowego kapelusza o szerokich brzegach opadała na twarz gęsta welonka.
Kobieta podała Szymonowi złożony telegram, który ten przeczytał natychmiast.
Zamienili potem ze sobą kilka słów, przeszli przed kawiarnią i zatrzymali się nieco opodal.
Szymon wyjął z kieszeni notes, wyrwał kartkę papieru, napisał kilka słów ołówkiem i oddał swojej towarzyszce. Kobieta wzięła kartkę i odeszła bez podania ręki. Szymon w dalszym ciągu kontynuował swój spacer nad rzeką.
— Pan pozostanie, kapitanie — rzekł don Luis.
— A, jednak — zaprotestował Patrycyusz — on zdaje się, czuje się zupełnie bezpieczny. Nawet się nie ogląda.
— Lepiej zawsze być ostrożnym — drogi kapitanie. Ale co za szkoda, że nie możemy zapoznać się bliżej z tą kartką, którą Szymon napisał.
— A gdybym poszedł za...
— Za tą panią? O nie, nie, mój kapitanie. Niech to pana nie obraza, ale ja to już lepiej zrobię. Mam więcej w tym względzie praktyki.
I oddalił się.
Patrycyusz czekał.
Łodzie żaglowe i motorowe przesuwały się po jasnem zwierciadle rzeki. Machinalnie czytał ich nazwy. I nagle oczy jego zatrzymały się na statku, na którego frontonie widniały wyraźne słowa: „Piękna Helena“.
Patrycyusza ogarnęło wzruszenie. Przeprowadzał wzrokiem dwóch majtków, którzy spokojnie palili fajki.
Łódź płynęła dalej w stronę portu.
Po upływie godziny don Luis wrócił. Pierwsze jego słowa brzmiały:
— No i cóż „Piękna Helena“?...
— Dwa kilometry stąd zatrzymali swoją łódź i przybyli po Szymona.
Don Luis rzekł:
— No, o tem, to już wiem.
— Już pan wie? Więc Szymon odjechał z nimi?
— Tak jest.
— Nie domyślając się niczego?
— Doprawdy, pan chce zadużo wiedzieć, kapitanie.
— A więc zwycięztwo po naszej stronie! Autem dogonimy ich z łatwością. Dościgniemy ich może już naprzykład w Vernon, zawiadomimy natychmiast władze wojskowe i cywilne, ażeby zarządzono bezzwłoczne aresztowanie.
— Nikogo nie będziemy zawiadamiali, drogi kapitanie. Sami sobie damy radę.
— Sami? Jakto?
Dwaj mężczyźni spojrzeli po sobie. Don Luis wyczytał z oczu Patrycyusza myśl, która przesunęła się przez mózg kapitana. A jednak nie rozgniewał się.
— Pan się boi, że ja sobie mogę przywłaszczyć te 300 milionów w złocie? No, wie pan, to byłoby trochę trudno ukryć taki pakiecik w kieszeni kamizelki...
— A czy mogę — zapytał się Patrycyusz — dowiedzieć się, jakie są pańskie zamiary w tym względzie?
— Pozwoli pan, kapitanie, że odpowiedź dam panu nieco później. Wtedy gdy osiągniemy nasz cel. Narazie musimy przedewszystkiem odszukać „Piękną Helenę“.
Powrócili do hotelu „Trzech cesarzy“ i zapłaciwszy rachunek odjechali automobilem w kierunku Vernon. Tym razem przez całą drogę obaj milczeli.
Don Luis kazał szoferowi zatrzymać się we wsi Bonnieres, przed oberżą. Wysiedli i don Luis rzekł do szofera:
— Jeśli nie będzie nas tutaj do północy, wracaj do Paryża. Pan ze mną, kapitanie?
Patrycyusz poszedł za swoim towarzyszem leśną drożyną, która doprowadziła ich do rzeki. U brzegu kołysało się na łańcuchu czółno...
Don Luis rzekł krótko:
— Wsiadajmy.
Kapitan wykonał rozkaz bez słowa zapytania.
Don Luis odczepił łańcuch, wziął wiosło w rękę i czółno odbiło od brzegu...
Zmierzch zbliżał się już szybkiemi krokami, noc zapadała, ale na niebo wypłynął srebrzysty sierp księżyca... Światło księżycowe ślizgało się po falach rzeki.
— Przedewszystkiem — rzekł Don Luis — parę słów wyjaśnienia... Będziemy czekali na „Piękną Helenę“, a gdy się pojawi — każemy się jej zatrzymać... Ze względu na pański mundur — usłuchają... A wtedy wsiądziemy...
— A jeśli nie usłucha...
— Nie będą stawiali oporu. Wprawdzie ich jest trzech, ale nas jest dwóch...
— Przypuśćmy, że usłuchają... A co potem?...
— Potem?... Mam wszelkie podstawy po temu, aby tamtych dwóch uważać za komparsów, którzy nie mają pojęcia o wartości ładunku... Skoro obezwładnimy Szymona, a ja tamtym przyrzeknę hojną zapłatę — skierują łódź tam, dokąd uznam za stosowne. Chciałbym tylko nadmienić, kapitanie, ze zrobię z tą łodzią, co mi się będzie żywnie podobało... Oddam ładunek wtedy, kiedy będę uważał, że chwila odpowiednia nadeszła... To moja zdobycz, mój łup... Nikt do niej nie ma prawa prócz mnie...
Patrycyuszowi nie podobało się to zastrzeżenie. Zaprotestował tedy:
— Ja nie mogę jednakowoż przyjąć takiej roli...
— W takim razie da mi pan słowo honoru, że nie zdradzisz sekretu, który nie jest twoją własnością, a ja sam udam się na zdobycie łodzi... Pan zaś powróci do Paryża do mateczki Koralii... Jak pan woli... Nie wymagam od pana zresztą natychmiastowej odpowiedzi... Proszę niech pan wiosłuje i namyśla się... Ja się tymczasem przedrzemię...
Zawinął się w płaszcz, położył na dnie łodzi i zaraz usnął.
Patrycyusz całym wysiłkiem woli starał się opanować gniew. Ironiczny spokój don Luisa, jego ton, tak bardzo grzeczny, a jednak lekko sarkastyczny, działał mu tem więcej na nerwy, że z każdą chwilą ulegał silniej wpływowi tego człowieka. Był zresztą zupełnie od niego uzależniony. Nie mógł działać wszak bez niego. A przytem niepodobna zapomnieć, że don Luis ocalił życie jemu i Koralii.
Godziny mijały. Szlachetny awanturnik spał spokojnie na dnie łodzi, owiany chłodnem powietrzem nocy.
Patrycyusz wahał się, obmyślając plan pozbycia się Szymona w ten sposób, aby jednocześnie uniemożliwić don Luisowi położenie ręki na skarbie. I ostatecznie nic nie wymyślił do czasu, gdy dał się słyszeć łoskot motoru zbliżającej się „Pięknej Heleny“. Było już dobrze około północy...
Don Luis obudził się i zerwał na równe nogi. Ciemne kontury motorówki już się wyłaniały zdala w białem świetle księżycowem. Don Luis odebrał wiosła z rąk Patrycyusza.
— Czy mam panu pomódz? — zapytał Patrycyusz — odnoszę wrażenie, że walczenie z prądem sprawia panu pewną trudność...
— Żadnej trudności...
— Jednak...
Patrycyusz był zdumiony. Łódź zawirowała na miejscu i skierowała się ku brzegowi.
— Co to znaczy?!... rezygnuje pan?!... Nie rozumiem?!... Czy to dlatego, że ich jest trzech a nas dwóch?... Czy pan się boi?!...
Łódź już przybiła do brzegu. Don Luis wyskoczył na wybrzeże i podał rękę Patrycyuszowi, który nie ruszył się wszakże z miejsca:
— Co pan robi?!...
— Kapitanie, nie mamy czasu do stracenia!...
— Ja nie wysiądę!... Jeżeli pan masz stracha — to będę działał sam!...
Don Luis uśmiechnął się łagodnie:
— Jak się panu podoba... W każdym razie oczekuję na pana w oberży — za godzinę...
Wyprawa Patrycyusza nie natknęła się na żadne trudności. Na pierwsze jego wezwanie, wypowiedziane rozkazującym tonem „Piękna Helena“ zatrzymała się...
Kapitan przedstawił się majtkom jako komisarz inspekcyjny, wydelegowany przez władze wojskowe. Załoga motorówki dozwoliła mu bez oporu na rewizyę.
Patrycyusz nie znalazł tam ani Szymona, ani żadnego najmniejszego nawet woreczka ze złotem.
Indagacya była krótka:
— Dokąd się udajecie?
— Do Rouen... Łódź jest zarekwirowana do służby aprowizacyjnej.
— Ale w drodze wzięliście do łodzi pasażera?
— Tak jest.
— I gdzie to?
— W Mantes.
— Nazwisko tego pasażera?
— Szymon Diodokis.
— Co się z nim stało?
— Wysiadł, aby dalszą drogę odbyć koleją.
— A czego on chciał?
— Chciał nam zapłacić.
— Za co?
— Za przewóz ładunku z przed dwóch dni...
— Ładunek zabraliście z Paryża?
— Tak.
— To były worki?
— Worki.
— A w tych workach — co było?
— Skądże możemy wiedzieć? Nic nas to nie obchodziło. Płacono nam sowicie, to dla nas dosyć...
— I gdzie się podział ten ładunek?
— W Poissy przeładowaliśmy worki na mały parowiec.
— Jak się nazywa ten parowiec?
— „Rapid“. Sześciu ludzi załogi.
— I gdzież on teraz?
— O! chyba gdzieś daleko poza Rouen... Jechał całą parą. Szymon Diodokis ma później wsiąść na jego pokład.
— Od jak dawna znacie Diodokisa?
— Widzieliśmy go teraz po raz pierwszy, ale słyszeliśmy już o nim... Był przecież w służbie u pana Essaresa.
— Aha!... więc pracowaliście u Essaresa?...
— O! nieraz!...
— A on przyzywał was przy pomocy sygnałów, którym był deszcz złotych iskier?
— Ze starego komina fabryki...
— I zawsze braliście worki?
— Tak jest. Worki. Co tam w tych workach było, tego nie wiemy. To nie nasza rzecz. Pan Essares płacił dobrze.
Patrycyusz nie pytał już o nic więcej. Pospiesznie wsiadł z powrotem do łodzi i skierował się ku wybrzeżu.
Don Luisa zastał przy stole, zajadającego z apetytem smaczną kolacyę.
— Spieszmy — zawołał Patrycyusz — ładunek znajduje się na pokładzie parowca „Rapid“... — Jeszcze zdołamy go schwytać pomiędzy Rouen i Havrem!...
Don Luis wstał i podał kapitanowi niewielki pakiet, owinięty białym papierem.
— Oto kilka sandwichów, kapitanie: Będziemy mieli ciężką noc. Żal mi pana, że się pan nie przespał i nie zjadł czegoś ciepłego. Teraz nie ma już na to czasu. Jedziemy!
Wsiedli do automobilu, ale zaledwie wóz ruszył — Patrycyusz wykrzyknął:
— Ależ nie w tę stronę!...
Wrócilibyśmy do Mantes i do Paryża...
— Właśnie o to chodzi...
— Jakto? mamy wrócić do Paryża?
— Tak jest — w samej rzeczy.
— No, wie pan!... — Przecież powiedziałem, że majtkowie...
— Kłamali...
— Że ładunek...
— Znajduje się nieco w innej stronie... O! stary Szymon — to dowcipniś!... On igra z nami!... Ale ja także lubię żarciki!... I zobaczymy, kto się będzie śmiał ostatni!...
— Jednakowoż...
— Pan niezadowolony, kapitanie? Chce pan koniecznie zaatakować „Rapida“? Proszę bardzo. Może pan wysiąść w Mantes. Tylko ostrzegam pana — Szymon będzie w Paryżu o trzy lub cztery godziny wcześniej od nas...
Patrycyusz zadrżał.
Szymon w Paryżu! w Paryżu, gdzie pozostała Koralia.
Nie protestował już, a don Luis ciągnął dalej:
— Ach! hultaj — jak on po mistrzowsku wszystko obmyślił... Szczególnie te „Pamiętniki Franklina“. Wiedząc, że mam przyjechać, powiedział sobie: „Arseniusz Lupin“... To przeciwnik niebezpieczny, on mógłby rozwikłać całą sprawę, i zagarnąć mnie razem z workami złota. A w jeden tylko sposób mogę się uwolnić od niego: naprowadzić go na prawdziwy ślad i tak się zakrzątnąć, aby się nie spostrzegł, kiedy prawdziwy ślad zmienia się w fałszywy... I stąd to tam pamiętnik ów Franklina otwiera się na tej właśnie stronie, gdzie się znajdują wskazówki odnośnie do tajemnej kanalizacyi. Nie Aryadny snuta ręką samego Szymona, prowadzi mnie nad Sekwanę do budy z napisem „Berthou“... Potem ta łódź, a w niej człowiek, który skwapliwie udziela informacyi... I wpadłem!...
— A zatem... ten człowiek...
— Jest wspólnikiem Szymona!... i skierował nas do Mantes... W Mantes dalszy ciąg komedyi... „Piękna Helena“ przybywa rzekomo z ładunkiem Szymona... Gonimy za „Piękną Heleną“... Oczywiście ani śladu Szymona i worków ze złotem... No to gońcie za „Rapidem“, przenieśliśmy wszystko na pokład „Rapida“... My ścigamy „Rapida“ aż do Rouen... potem aż do Havru... I naturalnie dogonić nie możemy, bo „Rapid“ nie istnieje wogóle... Ale nam się zdaje ciągle, że zdołał umknąć przed nami. Miliony odjechały w świat. Szymon zniknął... I nam nie pozostaje nic innego jak z rezygnacyą zaniechać dalszych poszukiwań... Skłonić do zaniechania poszukiwań — oto cel tego poczciwca... I byłoby się mu udało gdyby nie...
— Gdyby nie... co?... — pyta Patrycyusz napół przekonany. — Jaki fakt naprowadził pana na to wszystko?...
— Obecność tej kobiety w Mantes. Nagle przypomniałem sobie, że indywiduum, które nam nad Sekwaną udzielało informacyi miało w sobie coś nieokreślonego... coś co robiło wrażenie, że to jest przebrana kobieta... I kiedym zobaczył tę kobietę w Mantes... Zaraz mi się rozświetliło w mózgu.
Don Luis zastanawiał się nad czemś przez chwilę, poczem przyciszonym głosem wyrzekł:
— Tylko co u dyabła! za kobieta?!...
Zapanowała cisza. Wreszcie Patrycyusz instynktem powodowany rzucił:
— Bezwątpienia to Grzegorz...
— Co?... co pan mówi?... Grzegorz?...
— No, jeżeli ten Grzegorz jest kobietą...
— Wie pan... skąd panu to przyszło na myśl?...
— Niech pan sobie tylko przypomni... Wspólnicy Essaresa zdradzili mi tę tajemnicę tam w kawiarni...
— Ależ pański dyaryusz nie wspomina o tem ani słowa...
Rzeczywiście!... zapomniałem o tej drobnostce.
— Drobnostce!... on to nazywa drobnostką!... Ależ to jest szczegół pierwszorzędnej wagi, mój kapitanie!... Gdybym był o tem wiedział, byłbym się domyślił odrazu, że ten człowiek w łodzi to Grzegorz!... I nie stracilibyśmy nocy na próżno!... Ale pan nas urządził, kapitanie!...
Don Luis nie należał do ludzi, którzyby łatwo pozwolili zbić się z tropu. To też i teraz nie tracił dobrego humoru i nadziei w zwycięztwo.
— No, w imię Boże — do roboty!... Pan Szymon myślał, że wziął na „kawał“ Arseniusza Lupin?!... O! to mu się nie uda!... Wyjaśnimy tajemnicę złotego trójkąta!... wyjaśnimy wszystkie tajemnice!... Zwycięztwo nasze!... worki ze złotem nasze... A pan Patrycyusz i pani Koralia pójdą sobie do merostwa, otrzymają moje błogosławieństwo, pobiorą się i będą mieli dużo ładnych dzieci!...
Auto zbliżało się już do bram Paryża. Patrycyusz, który zdradzał coraz większy niepokój — zapytał:
— Więc pan sadzi, że niema żadnego powodu do obawy?
— O! tego nie powiedziałem. — Ostatni akt dramatu jeszcze nie skończony!... Po wielkiej scenie trzeciego aktu — nazwijmy ją sceną z gazem świetlnym — nastąpi niechybnie akt czwarty, a może i piąty!... Wróg jeszcze nie rozbrojony!...
Auto wjechało na bulwar.
— Wysiądziemy tutaj — zadecydował don Luis.
Zagwizdał trzykrotnie — żadnej odpowiedzi.
— Niema Ya-Bona — szepnął — Walka się zaczęła...
— Ale Koralia...
— Czego się pan lęka?... Szymon nie zna jej obecnego adresu...
W budzie Berthou nikogo... Na wybrzeżu nikogo. Tylko w świetle księżyca widniała barka — ta sama, co dawniej...
— Chodźmy tam — rzekł don Luis — czyżby ta barka była stałem mieszkaniem indywiduum zwanego Grzegorzem?... Sądzę, że ta kobieta już wróciła w tem przekonaniu, że my pędzimy całą siłą motoru do Havru.... Idzie pan ze mną, kapitanie?...
— Naturalnie. Tylko tak się strasznie boję...
— Czego?...
— Tego, co tam zobaczymy.
— Może nic nie zobaczymy.
Każdy z nich zaświecił swoją kieszonkową lampkę elektryczną i dotknął ręką rewolweru.
Po desce weszli na barkę, kierując się prosto do kabiny. Drzwi kabiny były zamknięte.
Zapukali.
— Hola! przyjacielu, otwórz no!...
Żadnej odpowiedzi. Wobec tego nie pozostawało im nic innego jak wyłamać drzwi, co nie przyszło im wcale z łatwością, ponieważ drzwi były niezwykle masywne.
Wreszcie zdołali wysadzić drzwi z zawiasów.
Don Luis wszedł pierwszy.
— Tam do licha!... — wykrzyknął — tegom się nie spodziewał!...
— Czego?!...
— Proszę, niech pan spojrzy... Ta kobieta zwana Grzegorzem — zdaje się, że nie żyje!...
Leżała na wąskiem żelaznem łóżku... Rozerwana bluza ukazywała krągłą pierś kobiecą. Twarz zachowała wyraz bezgranicznego przerażenia. Nieporządek, panujący w kabinie, wskazywał, że stoczono tutaj zaciętą walkę.
— Nie omyliłem się... Oto suknie, które miała na sobie w Mantes... Ale co się z panem dzieje, kapitanie?...
Patrycyusz stłumił okrzyk przerażenia...
— Tam... naprzeciw nas... nad oknem...
Było to małe okienko, wychodzące na rzekę... Rama okna była strzaskana...
— No i cóż? — zapytał — najwidoczniej wyrzucono kogoś przez to okno...
— Ten welon... błękitny welon... — wyjąkał kapitan — to welon pielęgniarki... welon Koralii...
Don Luis zirytował się:
— Ale co panu w głowie?!... Nikt przecież nie znał jej adresu!
— A jednak...
— A jednak co?... Nie pisał pan chyba do niej? nie telegrafował?
— Owszem... zatelegrafowałem... z Mantes...
— Co pan powiada?!... Przecież to szaleństwo!... Pan tego nie zrobił!...
— Zrobiłem...
— Zatelegrafował pan z urzędu pocztowego w Mantes?
— Tak.
— A czy był kto tam wtedy w biurze telegraficznem?
— Była... kobieta...
— Jaka kobieta?!... Czy ta sama, która tutaj leży zamordowana?!
— Tak...
— Ależ przecież ona nie czytała tego, co pan napisał...
— Nie... ale ja jeden blankiet zepsułem...
— I zepsuty rzucił pan na ziemię, tak że pierwszy lepszy mógł przeczytać... A wie pan co, kapitanie, że taka nieostrożność — to...
Patrycyusz już nie słuchał... Z całą szybkością, na jaką pozwalała jego drewniana noga biegł do automobilu.
W półgodziny potem — powrócił z dwoma telegramami w ręce. Telegramy te znalazł na biurku Koralii.

Pierwszy wysłany przez niego samego zawierał następujące słowa:
„Wszystko dobrze... Bądź spokojna i nie wychodź... Miliony pozdrowień... Kapitan Patrycyusz“.

Druga depesza wysłana przez Szymona brzmiała:

„Ważne wypadki... Plan uległ zmianie. Wracamy. Oczekuję dzisiaj wieczorem o godzinie 9-tej przy furtce twego ogrodu — Kapitan Patrycyusz“.

Tę drugą depeszę Koralia otrzymała o 8-mej godzinie. I natychmiast wyszła z domu.



ROZDZIAŁ V.
CZWARTY AKT DRAMATU.

— Mój kapitanie — rzekł don Luis — pan się zgapił szkaradnie dwa razy... Po pierwsze nie uprzedził mnie pan, że Grzegorz jest kobietą... Po drugie...
Ale twarz kapitana wyrażała takie rozpaczne przygnębienie, że don Luis postanowił zaniechać dalszych wymówek.
Położywszy rękę na ramieniu młodego oficera, rzekł:
— No, no! kapitanie, niech pan nie rozpacza!... Sytuacya nie przedstawia się tak fatalnie, jak się panu w tej chwili wydaje...
Patrycyusz szepnął:
— Chcąc uciec przed tym człowiekiem, Koralia wyskoczyła przez okno...
Don Luis wzruszył ramionami:
— Mateczka Koralia żyje... jest w rękach Szymona, ale żyje...
— Skąd pan to wiedzieć może?... A przytem w mocy tego potwora czy to nie śmierć?! coś nawet gorszego od śmierci?!...
— To groźba śmierci. Ale to życie i wybawienie jeżeli przybędziemy na czas. — I przybędziemy...
— Czy pan jest na tropie?...
— Myśli pan, żem zmarnotrawił te pół godziny!... Pół godziny — to dość czasu, aby niejedną rozwiązać zagadkę...
— A więc spieszmy!
— Jeszcze chwilę poczekamy... — rzekł don Luis, który ciągłe szukał czegoś wokół siebie. — Proszę mnie posłuchać. Opowiem panu pokrótce — jak się mojem zdaniem sytuacya przedstawia.
— Zatem?...
— Mateczka Koralia stawiła się o godzinie 9-tej na rendeuz-vous przy ogrodowej furcie. Oczekiwał tam na nią Szymon ze swoją wspólniczką. — Schwytali ją, związali i zakneblowali jej usta i przetransportowali ją tutaj na tę barkę, sądząc, że my nic o tej kryjówce nie wiemy... Ale Ya-Bon czuwał, zobaczył ich i domyślił się, co się dzieje... Pospieszył więc na pomoc Koralii... Wywiązała się straszliwa, zacięta walka, w której ofiarą padła ta kobieta... Szymon zaś uniósł Koralię i umknął ze swoim łupem... Chodzi o to teraz aby odnaleźć tę kryjówkę... A Ya-Bon zostawił nam pewne wskazówki...
— Ya-Bon?!...
— Tak jest. Na drzwiach dostrzegłem przymocowaną złotą szpilką kartkę z adresem... Szpilkę poznałem... to własność Ya-Bona...
— A ten adres!...
— Amadeusz Vacherot, 18 ulica Guimarda. To niedaleko stąd.
Oddalili się natychmiast, pozostawiając w kabinie trupa zamordowanej kobiety.
Wkrótce znaleźli się na ulicy Guimarda przed domem Nr. 18.
Czekali dość długo — zanim ukazała się w okienku głowa dozorcy.
— Kto tam?
— Musimy natychmiast rozmówić się z panem Amadeuszem Vacherot.
— To ja?
— Pan?
— Tak jest — ja dozorca domu. Ale czego panowie chcecie odemnie?
— Z nakazu prefektury — rzekł don Luis, który wyjął z kieszeni jakiś papier z urzędową pieczęcią.
Weszli do loży dozorcy.
Amadeusz Vacherot — był to mały staruszek z poczciwą, pomarszczoną fizyognomią i siwymi bokobrodami.
— Proszę odpowiadać ściśle na pytania — rozkazał don Luis — i bez żadnych wykrętów!... Szukamy niejakiego Szymona Diodokisa...
Dozorca zmieszał się.
— Ażeby mu zrobić coś złego. To nie pytajcie mnie o nic, panowie! Wolę, żeby mnie palono na wolnym ogniu, niż żebym miał wyrządzić jakąś szkodę temu dobremu panu Szymonowi!...
Ton głosu don Luisa złagodniał.
— Zrobić mu coś złego? Nigdy w życiu!... Przeciwnie chcemy oddać mu wielką przysługę i ochronić przed grożącem mu niebezpieczeństwem.
— Przed wielkiem niebezpieczeństwem? — wykrzyknął Vacherot — a tak!... domyśliłem się, że mu grozi niebezpieczeństwo!... Był taki podniecony dzisiaj!... jeszcze go nigdy takim nie widziałem!..
— Więc był tutaj?...
— Tak jest, około północy.
— Jest może jeszcze...
— O! nie... Niema go.
Patrycyusz zapytał drżącym głosem:
— Czy może pozostawił tu kogoś?..
— Nie, ale miał przyprowadzić kogoś...
— Kobietę?
Vacherot zawahał się.
— My wiemy o tem — podjął don Luis, że Szymon Diodokis szuka bezpiecznego schronienia dla pewnej młodej damy, dla której żywi jak najgłębszy szacunek.
— Czy może mi pan powiedzieć nazwisko tej damy? — zapytał dozorca jeszcze ciągle nieufnie.
— Naturalnie, że mogę. Jest to pani Essares, wdowa po bankierze, u którego Szymon pełnił obowiązki sekretarza. Panią Essares prześladują jej wrogowie, pan Szymon jej broni, a ponieważ my obaj chcemy im pomódz, więc prosimy pana...
— A zatem dobrze — rzekł Vacherot — przekonany już w zupełności — znam Szymona Diodokisa od wielu, wielu lat. Oddał mi mnóstwo usług, pożyczał mi pieniędzy, znalazł mi tę posadę tutaj i nieraz zachodził do mojej loży, aby pogadać ze mną o tem i owem.
— O swoich sprawach z Essaresem? O swoich projektach odnośnie Patrycyusza Belvala? — zapytał niedbale don Luis.
Dozorca zawahał się przez chwilę i rzekł:
— O tem i owem. To wyjątkowej dobroci człowiek ten pan Szymon. Nieraz używał mnie do spełniania różnych dobrych uczynków. I dzisiaj także przed godziną zaledwie narażał swe życie dla pani Essares.
— Jeszcze jedno słowo. Czy pan go widział od czasu śmierci bankiera Essaresa?
— Nie, to dzisiaj poraz pierwszy. Był zmęczony, wyczerpany, zdenerwowany, mówił cicho, nadsłuchiwał każdego szmeru z ulicy. „Ścigają mnie powiedział, ścigają mnie...” przysięgnę na to... — ale kto? zapytałem.
— Nie znasz tego człowieka... jedną ma rękę, ale dławi za gardło — potem umilkł, aby po chwili mówić dalej: — Pójdziesz ze mną, pojedziemy po pewną panią, po panią Essares... chcą ją zabić, ja ją dobrze ukryłem, ale zemdlała... trzeba ją będzie nieść... a zresztą nie, pójdę sam... dam sobie radę... Tylko chciałbym wiedzieć czy mój pokój jest zawsze wolny! Musicie panowie bowiem wiedzieć, że on ma tutaj małe mieszkanko, w którem także musiał się pewnego dnia ukrywać. Mieszkanie to zachował na wypadek jakiegoś niebezpieczeństwa, ponieważ jest to lokal kompletnie izolowany.
— No a potem? — zapytał Patrycyusz z trwogą.
— Potem? odszedł.
— Ale dlaczegoż dotychczas nie powrócił?
— I mnie to niepokoi. Może ten człowiek, który go ścigał, napadł na niego, a może tej pani przydarzyło się coś złego?...
— Co pań mówi?... Tej pani przydarzyło się coś złego?...
— To niewykluczone. Mówił przecież: „muszę się spieszyć. Aby ją ocalić, ukryłem ją w takiem miejscu, gdzie za kilka godzin mogłaby się udusić... z powodu braku powietrza“.
Patrycyusz nie mógł już teraz zapanować nad sobą. Chwycił starca za ramiona i potrząsł nim silnie. Obraz Koralii chorej, wyczerpanej, umierającej przyprawiał go o szaleństwo.
— W tej chwili nam powiedz gdzie ona jest! — wykrzyknął — gdzie ona!... ty wiesz o tem, on ci powiedział!...
I z cała gwałtownością gniewu potrząsał Vacherotem.
Don Luis zawołał:
— Ładnie się pan zachowuje kapitanie. Winszuję panu!... Dobrego mam w panu współpracownika. Czy w ten sposób pan chce zjednać pana Vacherota?...
— A! — wykrzyknął Patrycyusz — zobaczy pan, czy ja mu nie rozwiążę języka!...
— Niech się pan nie trudzi nadaremnie — oświadczył z wielką stanowczością i bardzo spokojnie dozorca — panowie oszukaliście mnie, podeszli!... Wy jesteście wrogami pana Szymona. Nie powiem już ani słowa, które mogłoby dla was być wskazówką.
— Nie powiesz? nie powiesz?
Zrozpaczony Patrycyusz skierował przeciwko staremu lufę swego rewolweru.
— Liczę do trzech. Jeżeli do tej chwili nie zdecydujesz się przemówić, to przekonasz się, jak strzela kapitan Belval.
Stary zadrżał.
— Kapitan Belval — wykrzyknął — coś pan powiedział? Pan jesteś kapitanem Belval? Patrycyuszem Belval?...
— Do usług, ale jeżeli za dwie sekundy nie powiesz mi...
— Patrycyusz Belval! I pan jesteś wrogiem pana Szymona... Ależ to niemożliwe... Jakto? I pan chciałbyś...
— Zabiję go jak psa tego łotra Szymona i ciebie także, jeżeli nie zdecydujesz się mówić.
— Nieszczęsny wyjąkał stary, nieszczęsny nie wiesz co chcesz uczynić!... Ty chcesz zabić pana Szymona, ty... to niepodobna!...
— A dlaczegożby nie?
— Bo przecież...
— Co takiego? czy przemówisz raz stary, o co chodzi?
— Pan Patrycyuszu miałbyś zabić Szymona?... Przecież pan jesteś jego synem!...
Patrycyusz osłupiał w pierwszej chwili. Był tak zdumiony, że gniew jego na chwilę przycichł. Potem wybuchnął śmiechem:
— Synem Szymona!... Co ty tam prawisz stery?... Dobryś sobie wymyślił sposób, żeby ocalić tego bandytę!... Szymon Diodokis ojcem kapitana Belvala... Można pęknąć ze śmiechu!...
Don Luis słuchał w milczeniu. Wreszcie zwrócił się do Patrycyusza:
— Mój kapitanie, może mi pan rozwikłasz tę sprawę. Kilka minut wystarczy... Nie spóźnimy się przez to. Przeciwnie.
I nie czekając odpowiedzi oficera — zaczął:
— Musimy się porozumieć, panie Vacherot. To leży w interesie nas wszystkich. Powiedział pan już za dużo, aby nie wyczerpać do końca swych rewelacyi!... Szymon Diodokis jest prawdziwem nazwiskiem pańskiego protektora?...
— Nie.
— Nazywa się Armand Belval, a ta, którą kochał nazywała go Patrycyuszem?...
— Syn jego nosi to samo imię.
— Ależ Armand Belval padł ofiarą morderczego zamachu razem ze swą ukochaną, matką Koralii Essares?
— Matka Koralii Essares umarła. On zaś żyje.
— To było 14 kwietnia 1895 r.
— Istotnie.
Patrycyusz chwycił swego towarzysza za ramię:
— Chodźmy! Koralia kona!... Ten potwór ją pogrzebał!...
Don Luis rzekł:
— Czy pan nie przypuszcza, że ten potwór może być istotnie pańskim ojcem?
— Czy pan oszalał?!...
— A jednak pan drżysz, kapitanie...
— Być może... być może... ale to z trwogi o Koralię!... Nie słucham nawet tego, co ten człowiek mówi!... To gorączkowe majaczenie!... To jakaś zmora straszliwa — te słowa! O dlaczegóżem go nie udusił?!...
Wyczerpany opadł na krzesło i ukrył głowę w dłoniach.
Don Luis spojrzał na niego z wyraźnem wzruszeniem, poczem zwróciwszy się do starego stróża — rzekł:
— Niech nam pan wyjaśni tę zagadkę, panie Vacherot... W kilku słowach — dobrze? A zatem 14 kwietnia 1895 r....
— 14 kwietnia 1895 roku... dependent notaryalny w towarzystwie komisarza policyi zamówił u mego majstra dwie trumny... Trumny te miały być dostarczone za kilka godzin... Wszyscy w warsztacie zabraliśmy się do roboty. Koło godziny 10-tej wieczorem przybyliśmy na ulicę Raynouarda do pawilonu w ogrodzie...
— Wiemy, gdzie to jest. Proszę opowiadać dalej.
— Były tam dwa martwe ciała, które zaraz włożono do trumien... Pozostawiono mnie, abym czuwał przy zwłokach razem z zakonnicą... Mieliśmy pozabijać wieka... zakonnica zdrzemnęła się, a tymczasem stało się coś... coś takiego, że mi włosy dębem na głowie stanęły!... Panowie!... tego nie zapomnę nigdy... Martwy mężczyzna w trumnie poruszył się... Nieboszczyk żył!...
Don Luis zapytał:
— Więc pan nie wiedział nic o zbrodni? o morderczym zamachu?
— Powiedziano nam, że to samobójstwo, że tych dwoje zaczadziło się gazem...
— Czy pan nie obudził zakonnicy?
— Nie. Byłem kompletnie oszołomiony!... Spoglądałem na nieboszczyka, który powoli przychodził do siebie i wreszcie otworzył oczy... Pierwsze jego słowa były: „Ona nie żyje — nieprawdaż?“. A potem zaraz: „Ani słowa... cicho... lepiej, żeby mnie uważano za nieżyjącego“... I nie wiem dlaczego — zgodziłem się... Ten cud, którego byłem świadkiem, odebrał mi całą siłę woli... Byłem posłuszny jak dziecko... A nieboszczyk dźwignął się ze swej śmiertelnej pościeli, pochylił się nad drugą trumną, ucałował usta zmarłej i szepnął: „pomszczę cię! pomszczę!... będę żył tylko dla zemsty i dla połączenia naszych dzieci, o którem ty zawsze marzyłaś... Jeżeli nie idę za tobą — to tylko dla nich, dla Patrycyusza i Koralii. Żegnaj mi, ukochana!“. Potem zwrócił się do mnie: „Pomóż mi“. Wyjęliśmy zmarłą z trumny i przenieśliśmy do sąsiedniego pokoju. Potem nazbieraliśmy w ogrodzie wielkich kamieni, które powkładaliśmy do trumien, aby były odpowiednio ciężkie, no i zabiło się wieka. O świcie ludzie z zakładu pogrzebowego przyszli po trumny.
Patrycyusz rozchylił ręce. Osłupiały wzrok wlepił w twarz starego poczciwca...
— A te mogiły?... a ten napis opiewający, że dwoje ludzi tam spoczęło?... A ten cały cmentarzyk?...
— Armand Belval urządził to wszystko w ten sposób. A raczej Szymon Diodokis, bo takie przybrał nazwisko. Armand Belval umarł dla świata. Pod nowem nazwiskiem i przy mojem pośrednictwie odkupił pawilon. Pomagałem mu kopać te groby... Może mu się wydawało, że w ten sposób nie opuszcza jej... Nie wykluczonem też jest, że rozpacz zwichnęła odrobinę jego zdrowy rozsądek... O! ale tylko odrobinę i to specyalnie w jednym kierunku... Kult pamięci swej ukochanej doprowadzał do ostatecznych granic... Gdzie tylko mógł wypisywał swoje i jej imię: na murach, na korze drzew, na ławkach, na klombach... Ale jeśli chodziło o pomstę na mordercy i o dobro pańskie lub Koralii — to miał głowę w porządku!... o! najzupełniej w porządku!...
Patrycyusz zacisnął kurczowo pięście. Twarz drgała mu nerwowo.
— Ale dowody? — wyrzucił zduszonym głosem. — Dowody?!... W tej chwili Koralia umiera może z przyczyny tego bandyty!...
— Niech się pan nie lęka niczego! — usiłował uspokoić go Vacherot. — Mój przyjaciel pragnie tylko szczęścia tej kobiety...
— Zwabił nas oboje do pawilonu, aby nas zamordować!...
— Marzy tylko o tem, żeby was połączyć!...
— Tak!... — na tamtym świecie!...
— Nie!... tutaj na ziemi!... Jak on pana kocha!... Mówił mi o panu zawsze z taką dumą!...
— To bandyta!... potwór moralny!...
— To najuczciwszy człowiek pod słońcem i pański ojciec, panie kapitanie!...
Patrycyusz podskoczył niby biczem podcięty:
— Dowody?!... gdzie dowody?! — wykrzyknął — zabraniam panu nazywać go moim ojcem, dopóki pan nie udowodnisz z największa dokładnością...
Stary wyciągnął rękę w kierunku starego orzechowego sekretarzyka.
Z dolnej szuflady wydobył wiązkę listów.
— Zna pan pismo swego ojca, kapitanie? Musiał pan przecież zachować listy pisane w czasie pańskiego pobytu w Anglii w szkole... Proszę sobie teraz przeczytać te listy — pisane do mnie... — Powtarza się w nich setki razy pańskie imię zawsze łączone z imieniem Koralii... Znajdziesz pan także swoje fotografie i fotografię Koralii z różnych okresów waszego życia... I tak jasno przebija nienawiść do Essaresa, u którego przyjął miejsce sekretarza, aby tem łatwiej wykonać plan zemsty... I dowie się pan, jaką rozpaczą przejęła go wiadomość o małżeństwie Koralii z Essaresem i jak potem rozkoszował się myślą, iż odbierze Essaresowi żonę i odda ją swemu ukochanemu synowi...
Stary przekładał Patrycyuszowi listy, jeden po drugim... Kapitan na pierwszy rzut oka poznał charakter pisma swego ojca... Przebiegał oczyma zdania, w których imię jego powtarzało się bezustannie...
Vacherot obserwował go i rzekł w końcu:
— Nie wątpi pan już, kapitanie?
Oficer ścisnął sobie skronie.
— Widziałem jego twarz — tam w okienku pawilonu, gdzie nas zamknął, aby nas zamordować!... Spoglądał na nas z nienawiścią i szyderstwem.... Tak mógłby nas nienawidzieć Essares... A jednak to był on... Szymon...
— Pomyłka!... Halucynacya!... — protestował Vacherot. —
— Albo obłąkanie... — szepnął Patrycyusz.
Ale w tej chwili grzmotnął pięścią w stół w przystępie buntu.
— To nieprawda!... — nieprawda!... Ten człowiek nie jest moim ojcem!... Taki nędznik!...
Zerwał się ze stołka:
— Chodźmy stad!... I jabym wkońcu zwaryował! To jakaś zmora!... Chodźmy!... Koralia w niebezpieczeństwie!... To jedynie jest ważne!...
Vacherot potrząsł głową:
— Boję się, że...
— Czego się boisz stary?... mów!... — wrzasnął oficer.
— Boję się, że mój przyjaciel natknął się na swego prześladowcę... A w takim razie nie mógłby ocalić pani Essares... „Zaledwie może tam oddychać“ — powiedział mi... — Nieszczęśliwa!...
— Zaledwie może tani oddychać... — powtórzył głucho Patrycyusz — więc Koralia umiera... Koralia...
Opuścił lożę dozorcy, zataczając się niby pijany... Musiał wesprzeć się na ramieniu don Luisa...
— Ona zgubiona?!... nieprawdaż?!...
— Nie sadzę — odparł don Luis. — Przypuszczam, że Szymon w gorączce definitywnego czynu — przesadził mocno... Koralii nie zagraża bezpośrednie niebezpieczeństwo... Mamy jeszcze kilka godzin czasu...
— Czy pan tego pewny?
— Zupełnie.
— Ale Ya-Bon?
— Cóż, Ya-Bon?
— Jeżeli Ya-Bon chwycił go swoją jedyną ale tak potężną łapą!...
— Zakazałem Ya-Bonowi zabić go... A więc — cokolwiek się stało — Szymon żyje... A jeśli żyje — nie dozwoli zginąć mateczce Koralii.
— Wszak nienawidzi jej... A zresztą... Co się kryje w tym człowieku?!... Całe swe życie marzy o tem — aby nas połączyć — i nagle ta miłość najczulsza zmienia się w dziką nienawiść!...
Ścisnął silniej ramię swego towarzysza:
— Sądzi pan, że to naprawdę, mój ojciec?!...
— No, wie pan, są pewne okoliczności, które niezaprzeczenie...
— Błagam pana... tylko bez wykrętów... Proszę o odpowiedź ścisłą!...
— Szymon Diodokis jest pańskim ojcem, kapitanie!...
— Ależ to okropne!... Taka straszna nieprzenikniona tajemnica!...
— Przeciwnie, tajemnica zaczyna się powoli wyjaśniać... Wyznam, że pańska rozmowa z Vacherotem rzuciła mi pewne światło...
— Rzeczywiście?...
Ale we wzburzonym mózgu Patrycyusza jedna myśl goniła drugą.
Zatrzymał się nagle:
— A jeżeli Szymon wróci do Vacherota? A nas tam niema!... I może przyprowadzi z powrotem Koralię?...
— Nie! — gdyby miał to zrobić — byłby to już uczynił!... To my musimy wyjść mu — naprzeciw!...
— Ale w którą stronę się skierować?
— Naturalnie, że w stronę złota!... Wszystkie operacye wroga krążą wokół złota...
Patrycyusz bez słowa protestu pozwolił się prowadzić.
Nagle don Luis wykrzyknął:
— Słyszy pan?!
— Tak!... ktoś strzelił...
Wchodzili właśnie w ulicę Raynouarda.
Patrycyusz zaniepokoił się.
— Czyżby to Ya-Bon strzelił?...
— Obawiam się, że to strzelono do niego!...
Tam do kroćset!... gdyby mój biedny Ya-Bon padł!...
— A jeżeli to strzelano do Koralii?!...
Don Luis zaczął się śmiać:
— Doprawdy zaczynam żałować, żem się wmieszał w tę sprawę... Dawniej oryentował się pan o wiele lepiej... Niechże się pan zastanowi!... Po jakiego dyabła — miałby Szymon strzelać do Koralii, jeżeli ona jest w jego ręku?...
Przyspieszyli kroku. Mijając pałac Essaresa — skonstatowali, że pogrążony jest w ciszy i ciemności, skręcili więc odrazu w uliczkę, wiodącą do pawilonu w ogrodzie.
Patrycyusz miał przy sobie klucz, ale furta była zaryglowana od wewnątrz.
— O! o! — wykrzyknął don Luis — to znak, że musimy się bardzo spieszyć!... Rendez-vous na wybrzeżu, kapitanie!... Ja pędzę do budy Berthou, aby się zoryentować...
Na wschodzie niebo poczynało się już przecierać... Blade światło wstającego dnia wsiąkało w mrok nocny.
Na wybrzeżu było jeszcze zupełnie pusto. Don Luis nie znalazł niczego godnego, natomiast gdy spotkał się ponownie z Patrycyuszem, ten pokazał mu na chodniku, graniczącym z ogrodem pawilonu drabinę.
— Aha! — rzekł don Luis — to najpewniej Ya-Bon posługiwał się tą drabiną — Szymon ma przecież klucz... W takim razie...
Zgięty na dwoje, badał wzrokiem asfalt chodnika:
— Jedno jest pewne: Ya-Bon wie, gdzie ukryte są worki ze złotem... Najprawdopodobniej w tej kryjówce znajdował się również inny skarb: Koralia i może znajduje się do tej chwili, jeżeli nieprzyjaciel zajęty przedewszystkiem własnem bezpieczeństwem — nie zdążył jej stamtąd wydostać...
— Skąd pan to wie?
— Proszę spojrzeć na chodnik... Ya-Bon zostawił tu dla mnie znak... Nakreślił kredą trójkąt... złoty trójkąt...
— A co miał znaczyć ten strzał, któryśmy przed pół godziny słyszeli?...
— Przypuszczam, że pomiędzy Ya-Bonem a Szymonem wywiązała się walka i że Ya-Bon jest ranny — a Szymon...
— Szymon uciekł?....
— Lub nie żyje! Zresztą dowiemy się o tem za kilka minut...
Przystawili drabinę do muru ogrodowego. Gdy się znaleźli w ogrodzie skierowali się odrazu w stronę pawilonu. Don Luis szedł pierwszy. Szarzało już. Nagle don Luis obrócił się i rzekł:
— Nie omyliłem się — to oni!...
U drzwi wejściowych leżały dwa ciała splątane w śmiertelnym uścisku... z głowy Ya-Bona płynęła strugą krew po twarzy... Prawą ręką trzymał Szymona za gardło.
Ya-Bon był już trupem... Szymon Diodokis żył jeszcze.



ROZDZIAŁ VI.
UWIĘZIENI W GROBIE.

Potrwało to dobrą chwilę zanim zdołali uwolnić Szymona z żelaznego uścisku martwego Senegalczyka. Jego palce stalowe z paznokciami zaostrzonymi niby szpony tygrysa wciskały się w skórę szyi przeciwnika, który leżał bez przytomności, bez ruchu...
Obok nich — na ziemi widniał rewolwer Szymona.
— Miałeś szczęście, stary rozbójniku — wyrzekł don Luis cichym głosem — że Ya-Bon nie miał czasu ścisnąć cię lepiej za gardło... Ale i tak ci to nie pomoże... Zapłacisz mi za mego Ya-Bona!... Możesz śmiało zatelegrafować do piekła, żeby ci tam twoi przyjaciele zarezerwowali wygodne miejsce!...
I wzruszony dodał ze smutkiem:
— Biedny Ya-Bon!... uratował mi życie wówczas w Afryce!... ocalił mnie od straszliwej śmierci... a teraz zginął — rzec można — z mojego rozkazu!... Biedny Ya-Bon!...
Przykląkł przy zwłokach Senegalczyka, przymknął mu powieki i ucałował go w krwawiące czoło... Wreszcie przy pomocy Patrycyusza przeniósł ciało do małego pokoiku sąsiadującego z wielka salą...
Następnie zajęli się Szymonem.
Ranny zdawał się mocno cierpieć. Oddychał z trudnością. W czasie walki spadły mu żółte okulary. Siwiejące gęste brwi widniały nad ciężkiemi powiekami.
Don Luis rzekł:
— Przetrząśnijmy mu kieszenie...
Widząc, że Patrycyusz waha się, sam dokonał tej osobistej rewizyi. Znalazł portfel, który podał kapitanowi.
W portfelu tym znajdował się paszport wydany na nazwisko Szymona Diodokisa, obywatela greckiego. Oprócz tego cały plik dokumentów handlowych, faktury, listy, adresowane do Diodokisa, sekretarza Essaresa. Wśród tych papierów, znalazł także list Amadeusza Vacherota.
Treść tego listu była następująca:

„Drogi panie Szymonie! — Udało mi się. — Jeden z moich przyjaciół zdołał w szpitalu sfotografować panią Essares i Patrycyusza. Cieszy mnie bardzo, że mogę panu zrobić przyjemność. Ale kiedy powie pan nareszcie całą prawdę swemu drogiemu synowi!... Wyobrażam sobie rozradowanie tego chłopaka“.

Poniżej znajdowały się słowa pisane przez Szymona Diodokisa — coś nakształt adnotacyi osobistej do listu:

„Jeszcze raz przysięgam uroczyście, że póty nie wyznam prawdy memu synowi — dopóki moja narzeczona Koralia nie będzie pomszczoną i dopóki Patrycyusz i Koralia Essares nie będą zupełnie wolni, aby mogli się śmiało kochać i połączyć ślubem“.

— To pismo pańskiego ojca? — zapytał don Luis.
— Tak!... — odparł kapitan silnie wzburzony — ta sama ręka pisała listy, adresowane do Vacherota! O! co za podłość!... ten człowiek!... ten bandyta!...
Szymon poruszył się. Powieki jego uniosły się z lekka i potem znowu opadły. Po chwili otworzył oczy i spojrzał na kapitana:
Tamten natychmiast zduszonym głosem zapytał:
— A Koralia?...
Ponieważ Szymon zdawał się nie rozumieć pytania — powtórzył:
— Gdzie Koralia?!... Gdzieś ją ukrył?!... Ona umiera nieprawdaż?!...
Szymon zwolna wracał do przytomności. — Wyszeptał:
— Patrycyuszu... Patrycyuszu...
— Odpowiadaj!... natychmiast!... życie twoje wchodzi tu w grę!...
Szymon dotknął ręką gardła, jakby chcąc okazać, iż trudno mu mówić. Z widocznym wysiłkiem — szeptał wszakże:
— Patrycyuszu — to ty?... Tak długo czekałem na tę chwilę... I dzisiaj jak dwaj wrogowie...
— Jako dwaj śmiertelni wrogowie!... śmierć jest pomiędzy nami... śmierć Ya-Bona, a może śmierć Koralii!... Gdzie ona?!...
Stary powtórzył cichutko:
— Patrycyuszu... więc to ty...
To nazywanie go po imieniu doprowadziło młodego oficera do rozpaczy i wściekłości. Chwycił Szymona za kamizelkę przy piersi. Ale tamten spostrzegł już portfel, który Patrycyusz trzymał w ręku:
— Nie zrobisz mi przecież nic złego, chłopcze... Znalazłeś listy, więc wiesz, jakie więzy łączą nas ze sobą... O! jakże byłbym szczęśliwym...
Patrycyusz puścił go i odstępując kilka kroków wstecz ze zgrozą spoglądał na starego:
— Zabraniam panu mówić o tem!... To niemożliwe!...
— To czysta prawda, Patrycyuszu...
— Kłamiesz!... kłamiesz!...
— Nie!...
— Kłamiesz!... jesteś zwyczajnym bandytą, mordercą!... Gdyby to była prawda — to cóż znaczyłby ten zamach na życie moje i Koralii?!...
— Szalony byłem, Patrycyuszu... Bo ja tracę rozum — niekiedy... Te wszystkie przejścia wstrząsnęły moim umysłem... Śmierć mojej Koralii a potem to życie w służbie Essaresa... A potem... potem... to złoto... Więc naprawdę ja chciałem zabić was oboje?!... Nic sobie nie przypominam... A właściwie przypominam sobie... coś mi się śniło... Ach! obłąkanie — co za tortura!... czynić coś wbrew własnej woli... Więc to było w pawilonie... Tak... śniło mi się... że przeżywam powtórnie mękę przedśmiertną... tylko że zamiast być ofiarą, byłem katem... O jakież to straszne!...
Mówił cicho... głos załamywał mu się ciągle... robił wrażenie, jakby cierpiał niesłychanie...
Patrycyusz słuchał go przerażony... Don Luis nie zdejmował wzroku ani na chwilę od twarzy mówiącego...
A Szymon po chwili odpoczynku ciągnął dalej:
— Mój biedny chłopcze... kochałem cię tak bardzo... a teraz stałeś mi się wrogiem... I nie będziesz mógł zapomnieć... Ach! dlaczegoż nie zamknięto mnie po śmierci Essaresa?! Śmierć tego znienawidzonego człowieka pozbawiła mnie rozumu...
— Czy to... pan go zabiłeś?... — zapytał Patrycyusz — nie mogąc się zdobyć na poufalszą tytulaturę.
— Nie... nie ja... To inny dokonał zemsty, która do mnie należała...
— Kto taki?...
— Nie wiem... wszystko to takie niezrozumiałe... Nie mogę już mówić o tem... O! com ja przeszedł od czasu śmierci Koralii...
— Koralii!... — wykrzyknął Patrycyusz.
— Tak!... mojej Koralii... Co się zaś tyczy tej małej — to i ona zadała mi dużo bólu... Nie powinna była poślubić Essaresa... Gdyby nie to... rzeczy ułożyłyby się inaczej...
Trwoga ścisnęła serce Patrycyusza:
— Gdzie ona?
— Nie mogę ci tego powiedzieć.
— A!... więc nie żyje?!...
— Nie!... żyje!... przysięgam ci, że żyje!...
— Więc gdzie ona?!... Oto jedno mi tylko chodzi!... Wszystko inne — to przeszłość!... Ale tu chodzi o życie kobiety... o życie Koralii!...
— Posłuchaj, chłopcze...
Szymon przerwał i spojrzał na don Luisa.
— Jabym ci powiedział... ale...
— Cóż stoi na przeszkodzie?...
— Obecność tego człowieka, Patrycyuszu... Niech naprzód on odejdzie!...
Don Luis Perenna roześmiał się:
— Ten człowiek — to ja, nieprawdaż?
— Tak, to pan.
— I ja mam wyjść?
— Tak jest.
— A wtedy ty, stary zbóju, wskażesz kryjówkę, w której schowałeś mateczkę Koralię?...
— Tak jest...
Wesołość don Luisa spotęgowała się jeszcze:
— A ponieważ mateczka Koralia jest tam gdzie i worki ze złotem, więc ocalić mateczkę Koralię — to znaczy zarazem oddanie złota...
— A zatem?... — zapytał Patrycyusz.
— A zatem, mój kapitanie — rzekł don Luis z odcieniem ironii w głosie — nie przypuszczam, aby pan zgodził się wypuścić czcigodnego pana Szymona na słowo choćby on poprzysiągł, że pójdzie po mateczkę Koralię i przyprowadzi ją...
— Stanowczo nie.
— Nieprawdaż? Nie ma pan do niego najmniejszego zaufania i słusznie... Czcigodny pan Szymon zdołał udowodnić, że chociaż obłąkany, kombinuje doskonale... Świadczy o tem wysłanie nas do Mantes... Jego przyrzeczeniom nie można dać wiary... z tego wynika...
— Wynika?...
— Oto przypuszczalnie wielce czcigodny pan Szymon zaproponuje panu następującą tranzakcyę: „Oddam ci Koralię, a zachowam sobie złoto“... No i — mogłoby mu się to udać, gdyby został sam na sam z panem... Ale ponieważ jeszcze i ja tutaj jestem...
Patrycyusz podniósł głowę i spojrzał don Luisowi bystro w oczy. A gdy przemówił w tonie jego głosu przebijała agresywność...
— Przypuszczam, że i pan nie zechce sprzeciwiać się... Chodzi o życie kobiety!....
— Tak jest, ale także i o trzysta milionów franków w złocie!...
— Więc pan nie godzi się?!...
— Absolutnie się nie godzę!...
— W chwili kiedy Koralia kona!... Woli pan, żeby umarła... Proszę nie zapominać, że to w pierwszym rzędzie sprawa moja!... że ta sprawa...
Spoglądali sobie prosto w oczy, don Luis zachował zupełny spokój i ten ironiczny wyraz wyższości człowieka, który stanowczo wie dużo więcej... Patrycyusza irytowało to, ale jednocześnie nie mógł się oprzeć wpływowi, jaki don Luis na niego wywierał.
— Pan się nie godzi?!...
— Tak jest, — odparł tamten z niewzruszonym spokojem — nie zgodzę się nigdy na taką bezsensowną tranzakcyę... Zrobić panu Szymonowi — podarunek z trzystu milionów!... Nigdy w życiu!... Ale mimo tego nie wzbraniam się pozostawić pana sam na sam z czcigodnym panem Szymonem... Czy to wystarczy panu Szymonowi?
— Tak.
— A zatem porozumiejcie się ze sobą. Podpiszcie układ: I niech pan uwolni mateczkę Koralię, kapitanie...
— A pan? pan co zrobi?...
— Ja obejrzę sobie jeszcze raz tę salę, która miała być pańskim grobem... Dowidzenia, kapitanie. Tylko niech pan nie zapomina dobrze się obwarować.
I don Luis opuścił pokój. Po jego odejściu Patrycyusz rzekł:
— Już go niema. Spieszmy się.
— Czyś pewny, że on nie podsłuchuje?
— Najpewniejszy.
— Strzeż się go, Patrycyuszu... On chce pochwycić złoto i zachować je dla siebie...
Patrycyusz zniecierpliwił się.
— Nie traćmy czasu, Koralia...
— Żyła, kiedy ją zostawiłem... Ale do tego czasu!...
— Więc pan przypuszcza...
— Nie można być pewnym w takim wypadku... To było pięć czy nawet sześć godzin temu... I lękam się...
Patrycyuszowi krople zimnego potu wystąpiły na skronie. Uczuwał ochotę rzucenia się na tego starca i rozszarpania go... Zapanował jednak nad sobą.
Powtórzył:
— Nie traćmy czasu. — Proszę mi wskazać do niej drogę!
— Pójdziemy razem...
— Pan nie będziesz miał dość sił...
— Będę miał siłę... to niedaleko stąd... tylko posłuchaj...
— Cóż jeszcze!... Na Boga! nie zwlekajmy!...
— Patrycyuszu... Za kilka minut Koralia będzie wolna... Tylko jeden warunek...
— Przyjmuję z góry. Co za warunek?
— Przysięgniesz mi na zdrowie i szczęście Koralii, że pozostawisz złoto nietknięte i że nikt nie będzie wiedział...
— Przysięgam!...
— Ale tamten?... twój przeklęty towarzysz... on będzie nas śledził... zobaczysz... — Nie!...
— A jednak... Chyba, że ty przystaniesz...
— Na co?... ach! na miłość Boską!...
— Na... ale pamiętaj, że trzeba spieszyć na pomoc Koralii... i to jak najprędzej... w przeciwnym bowiem razie...
— Więc chodź!... chodźmy!...
— Ale ten człowiek...
— O! Koralię chodzi przedewszystkiem...
— Jeśli on nas podpatrzy!... jeżeli zabierze złoto?!
— Co mi tam złoto!...
— O! nie mów tego, Patrycyuszu... Ach! złoto!... złoto!... Odkąd to złoto znalazło się w mojem posiadaniu, całe moje życie zmieniło się... Przeszłość się już nie liczy... ani nienawiść... ani miłość... tylko złoto ma wagę i znaczenie... tylko złoto. — Wolę sam umrzeć... i raczej niech Koralia umiera... niech się cały świat zapadnie... aniżelibym miał je utracić...
— Więc czegóż chcesz?!... czegóż chcesz?
Patrycyusz ujął obie ręce człowieka, który mianował się jego ojcem, a którego nienawidził z całej duszy... A teraz błagał go wejrzeniem i sercem... Płakałby, gdyby przypuścić mógł, że łzy wzruszą tego dziwacznego starca.
— Czego chcesz?!...
— Słuchaj... On tam jest nieprawdaż!
— Tak jest.
— W wielkiej sali?
— Tak.
— A więc... nie powinien stamtąd wyjść!...
— Jakto?!..
— Dopóki nie skończymy — niech tam siedzi...
— Ależ!...
— To bardzo proste... Wystarczy, żebyś zasunął rygle od zewnątrz... Wtedy nie będzie mógł wyjść...
Tego było Patrycyuszowi za dużo.
— Ależ to szaleństwo!... Ja miałbym się na to zgodzić!... Ocalił życie mnie... i Koralii!...
— Ale teraz może ją zgubić... Zastanów się tylko. Jego obecność stoi na przeszkodzie oswobodzeniu Koralii... Zgadzasz się?
— Nie.
— Dlaczego? Czy wiesz kim jest ten człowiek?... To bandyta... nędznik, który dąży jedynie do zagarnięcia milionów. I ty masz skrupuły?... No, zgadzasz się?
— Nie!... absolutnie nie!...
— Tem gorzej dla Koralii... Widzę, mój chłopcze, że nie zdajesz sobie dokładnie sprawy z sytuacyi... Najwyższy czas, Patrycyuszu... Może już nawet za późno...
— Milcz!...
— Trzeba żebyś wiedział i wziął na siebie odpowiedzialność... Kiedy ten przeklęty murzyn następował mi na pięty, chcąc się na razie pozbyć Koralii, umieściłem ją w kryjówce prowizorycznej... — Myślałem, że ją za godzinę lub najwyżej dwie uwolnię... A potem... potem... wiesz co się stało... To było o jedynastej wieczorem... A teraz już blizko ósma godzina... Zastanów się...
Patrycyusz wpijał sobie paznokcie w żywe ciało. Cierpiał strasznie, a Szymon nieubłagany przedłużał tę męczarnię.
— Przysięgam ci, że nie może tam oddychać swobodnie... Zaledwie odrobina powietrza do niej dochodzi... I to może ustać... A więc ona dusi się, podczas gdy ty tutaj czas tracisz!... No i cóż to takiego wielkiego — zamknąć tego człowieka na jakieś dziesięć minut w pokoju... Najwyżej na dziesięć minut... Czy słyszysz?... Tamtemu się przecież nic złego nie stanie!... Jeszcze się wahasz!... Ależ to ty ją zabijasz!... Pomyśl tylko!... żywcem pogrzebana!...
Patrycyusz wyprostował się zdecydowany. W tej chwili zrobiłby wszystko, byle tylko ocalić Koralię.
— Czego chcesz?!... Mów!...
Stary szepnął:
— Wiesz dobrze, czego chcę. Idź, zarygluj drzwi i wracaj...
— To ostatni twój warunek? Innych nie będziesz stawiał?
— Żadnych. Jeśli zrobisz to, czego żądam od ciebie — to Koralia będzie wolna za kilka minut.
Młody oficer szybkim stanowczym krokiem przeszedł przez westybul. Bez wahania zasunął rygle. Zdawał sobie sprawę z tego, że dopuścił się czynu bardzo brzydkiego, ale ulegał nakazowi swej bezgranicznej miłości dla Koralii.
— Zrobiłem jak chciałeś... — rzekł, powróciwszy do Szymona — spieszmy...
— Pomóż mi, — rzekł Szymon — nie mogę się podnieść o własnej sile...
Patrycyusz ująwszy go pod ramiona — postawił na podłodze... Ale musiał go podtrzymywać, ponieważ stary chwiał się na nogach.
— A!... przeklęty, dyabelski murzyn!... wybąkał Szymon — co on ze mną zrobił!... Duszę się!... nie mogę kroku postąpić...
Patrycyusz niósł go prawie w swoich silnych ramionach, podczas gdy Szymon bełkotał, — wytężając ostatek sił:
— Tędy... teraz na prawo...
Wyszli z domu i kierowali się ku mogiłom.
— Czyś zamknął dobrze drzwi?... Zdaje się że dobrze... Słyszałem... O! to ten hultaj jest bardzo niebezpieczny... trzeba się z nim mieć na ostrożności... pamiętaj, żeś przysiągł...
Zatrzymał się, aby zaczerpnąć nieco powietrza do swoich zgniecionych płuc.
Ten przestanek — był nową torturą dla Patrycyusza, który cierpiał niewypowiedzianie, podtrzymując bezwładne ciało znienawidzonego wroga i jednocześnie powtarzając sobie w duchu, pełną grozy prawdę: „to mój ojciec... to mój ojciec“....
Posuwali się naprzód bardzo powoli, krok za krokiem.
— To tu — rzekł wreszcie Szymon.
I wskazał ręką na cmentarzyk.
— Ależ to groby...
— Mój grób i grób Koralii... to tu...
— Więc Koralia tam w grobie?!... za życia pogrzebana!... Ach! zgroza... ohyda!...
Stary opadł na trawnik i wskazując wciąż palcem na groby powtórzył:
— To tu...
— Gdzie?... pod kamieniem mogilnym?...
— Tak jest.
— Więc ten kamień można podnieść?
— Tak.
— Ależ ja sam, chociaż jestem silny, nie zdołam tego uczynić... Trzebaby ze trzech ludzi do podźwignięcia takiego ciężaru...
— Nie trzeba nikogo... wystarczy pocisnąć silnie.
— Gdzie?
— Tam na prawo...
Patrycyusz posłuszny wskazaniu nacisnął z całej siły kamień, na którym widniały słowa: „Tutaj spoczywają Patrycyusz i Koralia“... I kamień dźwignął się odrazu w górę...
— Poczekaj — rzekł Szymon — trzeba go podtrzymać, bo inaczej opadnie znowu...
— Ale jak go podtrzymać?
— Prętem żelaznym.
— Skądże go wziąć?
— Leży tam — na drugim schodku.
Patrycyusz odnalazł z łatwością trzy schodki, prowadzące do małego wgłębienia ziemnego. Patrycyusz ujrzał pręt żelazny, wziął go i podparł kamień.
— Dobrze — rzekł Szymon — teraz się nie poruszy... Tobie zaś pozostaje tylko wsunąć się w to wgłębienie. Nie bardzo to wygodne, bo będziesz musiał zgiąć się we dwoje, ale cóż robić?... To było miejsce na moją trumnę... I nieraz kładłem się tutaj, aby porozmawiać z moją ukochaną Koralią... Godzinami przebywałem obok niej pod ziemią... Rozmawialiśmy... wierzą mi... rozmawialiśmy!...
Patrycyusz zanurzył swoja smukła postać w wązką przestrzeń otworu i zapytał:
— Co należy czynić?
— Posuwaj się na lewo... tam są drzwi... popchnij je... Jakto nie możesz znaleźć?... No posuwaj się... spiesz się... Czy możesz się poruszać!...
— Mogę — odparł Patrycyusz.
— Ale z trudnością?...
— Tak, z trudnością...
— A zatem ruszaj się żwawo, mój chłopcze! — roześmiał się zgrzytliwie stary i błyskawicznym ruchem usunął pręt żelazny. W tej samej chwili ciężki blok kamienny opadł z powrotem. Patrycyusz spostrzegłszy co się dzieje chciał wyskoczyć, zanim kamień grobowy go przykrył, ale Szymon wymierzył mu prętem żelaznym silny cios w głowę. Wszystko to razem trwało zaledwie kilka sekund.
— A widzisz — zawołał Szymon — że dobrze zrobiłem, rozłączając cię z twoim towarzyszem.
Tenby nie wpadł w taką pułapkę!... Ale też żeby tego dokonać, musiałem porządnie grać komedyę.
Szymon nie tracił dłużej czasu. Z całą szybkością na jaką pozwalało jego osłabienie wywołane walką z Ya-Bonem skierował się w stronę pawilonu. Skoro znalazł się w westybulu, zaczął nadsłuchiwać. — W sali z górnem oknem don Luis pukał w ściany i zamknięte drzwi.
— Doskonale — uśmiechnął się szatańskim uśmiechem. — I ten wpadł!... Doprawdy, że ci panowie nie są nazbyt sprytni!...
Udał się do kuchni, gdzie otworzył kurek gazomierza. Zamierzał zrobić z don Luisem to samo, co mu się nie powiodło z Patrycyuszem i Koralią.
Odpocząwszy kilka minut, wyszedł przez ogród na ulicę. Nie zapomniał przytem zasłonić sobie oczu żółtemi okularami.
Na ulicy wsiadł w pierwszy lepszy wolny automobil i kazał się zawieźć na ulicę Guimarda. Tam wszedł do loży Vacherota.
Vacherot przyjął go z niekłamaną serdecznością.
— Ach! to pan, panie Szymonie!... Ale jakże pan wygląda!...
— Cicho!... nie wymawiaj mego imienia... szepnął Szymon. — Czy nikt mnie nie widział?
— Nikt. Ale co się panu stało? ktoś pana napadł?
— Tak, ten murzyn...
— A tamci?
— Jacy tamci?
— No, ci, którzy przyszli później... Patrycyusz...
— A więc Patrycyusz był tutaj?...
— Tak, przyszedł po pańskiem odejściu z jakimś swoim przyjacielem...
— I tyś mu powiedział?...
— Że jest pańskim synem?... Powiedziałem, trzeba było...
— A więc to dlatego nie wydawał się wcale zdziwionym mojemi rewelacyami...
— Gdzie oni są teraz?
— Przy Koralii. Zdołałem ją uratować i oddałem pod ich opiekę... Ale nie o nią w tej chwili chodzi... Szybko!... lekarza!...
— Jest tutaj lekarz w domu...
— Nie chcę go. Czy masz książkę abonentów telefonu?
— Oto ona.
— Poszukaj numeru telefonu doktora Geradeca...
— Co! doktora Geradeca? —
Zdziwił się Vacherot. — Ależ pan chyba tego nie mówi na seryo...
— Dlaczego! Jego klinika jest niedaleko, — a przytem zupełnie izolowana.
— Wiem o tem. Ale doktor Geradec ma nieszczególną opinię... opowiadają o nim różne takie rzeczy...
— Nie szkodzi.
— Czy pan zamierza odjechać, panie Szymonie?
— Szukaj numeru telefonu dra Geradeca...
Szymon kazał zatelefonować do kliniki i dowiedział się, że doktor Geradec wyszedł i wróci dopiero o 10-tej przed południem.
— Tem lepiej — rzekł Szymon — jestem w tej chwili zbyt słaby, aby się tam udać natychmiast... uprzedź, że przybędę o 10-tej....
— Czy mam pana zaanonsować jako Szymona Diodokisa?
— Nie — pod mojem prawdziwem nazwiskiem — jako Armanda Belval... Powiedz, że to wypadek nagły... chirurgiczna interwencya konieczna...
Vacherot wypełnił polecenie, poczem rzekł ze współczuciem:
— Ach! biedny panie Szymonie... i kto ma sumienie prześladować tak dobrego, tak szlachetnego człowieka... Co się panu stało?...
— Nie troszcz się o to. Czy moje mieszkanie gotowe?
— Naturalnie.
— Chodźmy tam, ale tak, żeby nas nikt nie widział.
— Zaręczam panu, że nikt nie zobaczy.
— Spiesz się. Weź rewolwer ze sobą. A czy możesz tak pozostawić te swoją lożę?
— No... na pięć minut...
Loża łączyła się długim korytarzem z małym dziedzińcem, gdzie mieścił się parterowy domek ze strychem.
Weszli. Przedpokój — a potem trzy pokoje w amfiladzie.
Tylko jeden z tych pokoi, drugi z kolei był umeblowany, drzwi trzeciego wychodziły na ulicę równoległą do ulicy Guimarda.
Zatrzymali się w drugim pokoju. Szymon zdawał się być zupełnie wyczerpany. Jednak po bardzo krótkim wypoczynku — podniósł się z krzesła.
— Czyś dobrze zamknął drzwi wejściowe?
— Tak jest, panie Szymonie.
— Nikt nas nie widział?
— Nikt.
— Daj mi twój rewolwer.
Stróż bez wahania podał mu broń.
— Oto rewolwer, panie Szymonie.
— A jak sądzisz, gdybym wystrzelił tutaj, czy ktoś usłyszałby huk wystrzału?
— Sądzę, że nie, ale pan tego nie zrobi!... Pan nie strzeli...
— Jeżeli mi się tak podoba...
— Pan chce się zabić?!...
— Głupi jesteś stary!...
— A więc w jakim celu miałby pan strzelać?
— Ażeby zabić kogoś, kto mi zawadza i mógłby mnie zdradzić...
— A któż to taki?
— Ty! stary idyoto... zachichotał Szymon.
Huknął strzał!... Trafiony w czoło Vacherot — zwalił się na podłogę. Strzał był celny. Stary nieżył już. Szymon uśmiechnął się z zadowoleniem.



ROZDZIAŁ VII.
DOKTÓR GERADEC.

Klinika doktora Geradeca składała się z kilka pawilonów, z których każdy miał specyalne przeznaczenie. Główna willa zarezerwowana była na wielkie operacye. Tam też był gabinet doktora, do którego wprowadzono Szymona Diodokisa.
Doktór był to mężczyzna dobiegający już sześćdziesiątki, ale rzeźki jeszcze zupełnie i dobrze zakonserwowany. W lewem jego oku tkwił monokl, który doktór miał zwyczaj poprawiać co chwila.
Szymon z trudnością — bo zaledwie, że mógł mówić — wyjaśnił swój wypadek. Napadł go w nocy jakiś włóczęga, obrabował i zdusiwszy za gardło — zostawił półżywego na bruku.
— Dlaczegóż pan dotychczas nie zawezwał lekarza? — zapytał doktór.
Szymon nie odpowiedział nic. A lekarz dorzucił po chwili:
— Ostatecznie jeśli pan żyje — to widocznie nic niebezpiecznego... Poprostu skurcz krtani, a temu zaradzimy z łatwością...
Doktór Geradec wydał odpowiednie zlecenia swemu asystentowi. Do gardła pacyenta wprowadzono długą rurkę aluminiową. Po upływie pół godziny rurkę wyjęto. Doktór zbadał chorego, który zaczynał już swobodniej oddychać.
— Już wszystko w porządku — rzekł lekarz — poszło to szybciej, aniżeli przypuszczałem... Niech pan teraz powróci do domu... Gdy pan wypocznie, dolegliwości ustąpią zupełnie...
Szymon zapytał o wysokość honoraryum i zapłacił zaraz. Lekarz podprowadził pacyenta do drzwi, ale ten zatrzymał się w progu i rzekł:
— Jestem przyjacielem pani Albouin.
Doktór spojrzał na niego pytająco, jakby nie rozumiejąc, co znaczą te słowa?
Szymon ciągnął dalej:
— To nazwisko nic panu nie mówi? Jeżeli jednak dodam, że pod tem nazwiskiem ukrywa się pani Mosgranem — to nie wątpię, że dojdziemy szybko do porozumienia...
— Do porozumienia? w jakiej sprawie?
— Nie ufa mi pan — jak widzę — doktorze. Zbyteczne ceremonie. Jesteśmy sami. Drzwi są podwójne, i obite materacami. Możemy rozmawiać swobodnie...
— Nie mam nic przeciwko rozmowie, ale chciałbym wiedzieć...
— Trochę cierpliwości.
— Moi chorzy czekają...
— To nie zabierze nam wiele czasu. Wyjaśnię panu wszystko w kilku zdaniach... Siadajmy.
Szymon usiadł pierwszy. Doktór zajął miejsce naprzeciw niego z miną coraz wyraźniej zdziwioną:
Szymon bez żadnych wstępów i omówień przystąpił do interesu:
— Jestem narodowości greckiej. Grecya jak dotychczas jest krajem neutralnym, więc mogę z łatwością otrzymać paszport na wyjazd z Francyi... Mam jednak pewne powody po temu, aby paszport wystawiony był nie na moje nazwisko. Chodzi mi o to, aby mi pan w tym wypadku dopomógł.
Doktór podniósł się z krzesła — oburzony.
Szymon nalegał:
— Tylko bez wielkich gestów, błagam pana. — Chodzi przecież o cenę. Jestem zdecydowany zapłacie sowicie. Ile?
Doktór bez słowa wskazał mu ręka drzwi.
Ale Szymon nie zrażał się — tak niegrzecznym gestem.
— Dwadzieścia tysięcy?... dosyć?...
— Czy mam zawołać służbę? — zapytał doktór — i kazać wyrzucić pana za drzwi?...
Szymon Diodokis roześmiał się.
— Trzydzieści tysięcy?... Czterdzieści?... Pięćdziesiąt!... O!... o! jeszcze więcej!.. No nie będę się targował, bo potrzebuję pana... Więc zgoda, doktorze? Sto tysięcy...
Doktór Geradec spoglądał na niego uważnie przez długą chwilę, poczem nagle podszedł ku drzwiom, zaryglował je, usiadł znowu i rzekł krótko: Możemy pogadać.
— Doskonale. Przyzwoici ludzie zawsze dojdą do porozumienia. Ale przedewszystkiem pytam: na sto tysięcy zgoda?...
— Nie wiem... — odparł lekarz — to zależy od sytuacyi. Sto tysięcy — to jest podstawa do dyskusyi.
Szymon zawahał się przez sekundę. Ten doktór zdawał się mieć za duży apetyt. Nie protestował wszakże, a doktór Geradec zapytał:
— Jak brzmi pańskie, prawdziwe nazwisko?
— Nie mogę tego panu powiedzieć. Wspomniałem już, że są pewne powody...
— A zatem dwieście tysięcy...
— Co?!...
Szymon aż poskoczył na krześle.
— No wie pan... — pańskie wymagania nie są wcale zbyt skromne!... Taka sumka!...
Geradec odparł spokojnie.
— Któż pana zmusza, aby pan się zgodził?... ubijamy interes. Wolno się panu cofnąć...
— Ale co panu zależy na mojem istotnem nazwisku, skoro ma mi pan dostarczyć fałszywego paszportu.
— Oczywiście, że mi zależy. Więcej ryzykuję, dopomagając do ucieczki — bo to jest ucieczka — szpiegowi, aniżeli porządnemu człowiekowi...
— Nie jestem szpiegiem...
— Skądże mogę coś o tem wiedzieć!... Potrzebuje pan na gwałt fałszywego paszportu, za otrzymanie go gotów pan jest zapłacić sto tysięcy... I chce pan uchodzić za porządnego człowieka... A postępuje pan jak włamywacz albo morderca?...
Szymon otarł sobie chustką krople potu z czoła. Widocznie doszedł do przekonania, iż doktór Geradec jest graczem nielada i że może lepiej byłoby nie zwracać się wcale do niego. Ale ostatecznie — umowa jest warunkową... Zawsze można ją zerwać...
— O! o!... — silił się na swobodny uśmiech — jakich to wyrazów pan używa...
— Mówię ot tak!... przykładowo — rzekł doktór — nie wyrażam żadnych przypuszczeń... Precyzuję tylko sytuacyę i usprawiedliwiam wysokość moich żądań...
— Ma pan zupełną słuszność.
— A zatem powtarzam pańskie zapytanie: zgoda?...
— Zgoda!... tylko jedna mała uwaga! mógłby pan nieco oględniej traktować przyjaciela pani Mosgranem.
— A skądże pan wie, jak ja ją traktowałem? Czy ma pan w tym kierunku jakie informacye?
— Pani Mosgranem wyznała mi sama, że pan od niej nic nie wziął...
Lekarz uśmiechnął się dziwnie i szepnął:
— No tak, nie wziąłem od niej pieniędzy, ale ona mi i tak dużo dała... Pani Mosgranem — to jedna z tych pięknych kobiet, których względy ocenia się na wagę złota...
Zapanowała chwila kłopotliwego milczenia. Wreszcie lekarz podjął:
— Może moja niedyskrecya sprawiła panu przykrość? Może i pan pozostawał w czulszych stosunkach z panią Mosgranem... W takim razie — proszę mi wybaczyć... chociaż to wszystko niema już obecnie żadnego znaczenia — wobec tego, co się stało...
Westchnął smutnie:
— Biedna pani Mosgranem.
— Dlaczego pan tak ubolewa nad nią?...
— Jak to, nie wie pan, co się stało?
— Nie mam pojęcia.
— Nie wie pan nic o tym strasznym dramacie?!...
— Nie miałem od niej listu — od czasu jej wyjazdu.
— A ja dostałem od niej list wczoraj... Zdziwiony byłem niesłychanie tem, że powróciła do Francji...
— Pani Mosgranem we Francyi!...
— Ależ tak... i naznaczyła mi spotkanie na dzisiejszy poranek... — dziwne spotkanie...
— Gdzie? — zapytał Szymon z widocznym niepokojem.
— Nigdyby pan nie zgadł!...
— Zatem — gdzie?!
— Na barce — na Sekwanie!...
— O!...
— Na barce zwanej „Nonchalante“ — na wybrzeżu Passy — koło budy Berthou.
— Czy podobna? — wybąknął Szymon.
— To czysta prawda. A wie pan — jak list był podpisany!.. Grzegorz.
— Grzegorz? męskie imię?...
— Istotnie imię męskie... W tym liście donosiła mi, że pędzi życie pełne niebezpieczeństw, że nie dowierza człowiekowi, z którym los splątał jej istnienie i że chciałaby poprosić mię o radę...
— I... i... pan poszedł?
— Naturalnie.
— Kiedy?
— Dzisiaj rano. Byłem tam wtedy, gdy pan do kliniki mojej telefonował. Na nieszczęście...
— Na nieszczęście?
— Przybyłem za późno.
— Za późno?
— Grzegorz, a raczej pani Mosgranem nie żyła już...
— Nie żyje?!...
— Uduszono ją.
— To okropne — rzekł Szymon, który znowu nie mógł schwytać tchu — a o nim nie wie pan nic więcej?
— O kim?
— O tym człowieku, o którym wspomniała.
— Któremu nie dowierzała?
— Tak.
— Owszem, wiem. Napisała mi jego nazwisko. Jest to Grek niejaki Szymon Diodokis... podała mi jego rysopis... o! zaraz... mam tutaj ten list...
Wyjął z portfelu list i zaczął czytać półgłosem:

„Starszy mężczyzna... przygarbiony... ma chustkę w kraty na szyi... nosi żółte okulary“...

Doktór Geradec przerwał odczytywanie listu i spojrzał na Szymona ze zdumieniem. Obaj spoglądali na siebie przez chwilę — bez słowa. Potem doktór powtórzył machinalnie:
— Starszy mężczyzna... przygarbiony... ma chustkę w kraty na szyi... nosi żółte okulary...
Przerywał po każdem zdaniu, jakby stwierdzając istnienie oskarżającego szczegółu.
Wreszcie zawołał:
— To pan nim jesteś!... Pan się nazywasz Szymon Diodokis...
Tamten nie protestował. Okoliczności tak się złożyły, że kłamstwo nie zdałoby się na nic.
Doktór Geradec rzekł:
— Oto jak się ma rzecz cała!... Sytuacya inaczej się przedstawia, aniżeli pan usiłował wmówić we mnie... Nie chodzi tutaj o jakąś bagatelkę, ale o sprawę poważną, niebezpieczną...
— To znaczy?
— To znaczy, że cena musi być inna...
— Zatem — ile?!
— Milion.
— O! nie!... nie... nigdy!... — wykrzyknął gwałtownie Szymon — a zresztą ja nie jestem winien śmierci pani Mosgranem... Ja sam o mało nie padłem ofiarą tego człowieka, który ja udusił... To był czarny... Senegalczyk... niejaki Ya-Bon... On potem i mnie dopędził i chwycił za gardło...
Doktór chwycił Szymona za rękę:
— Proszę powtórzyć to imię. Powiedziałeś pan: Ya-Bon?...
— Tak... Ya-Bon... — Senegalczyk... inwalida jednoręki...
— I pan stoczył walkę z tym Ya-Bonem?
— Tak.
— I zabił go pan?
— Broniłem własnego życia.
— Niech i tak będzie. Ale zabił go pan?
— To jest... właściwie...
Doktór uśmiechnął się.
— Proszę sobie wyobrazić, co to za dziwny zbieg okoliczności. Gdy opuściłem barkę, natknąłem się na gromadkę żołnierzy-inwalidów, którzy mnie zaczepili... Oni właśnie szukali owego Ya-Bona i swojego kapitana, niejakiego kapitana Belvala i jakiegoś przyjaciela tego kapitana i jeszcze pewnej damy, w domu której mieszkali... Te cztery osoby zniknęły, a oni obwiniali o to zniknięcie osobnika nazwiskiem... Zaraz, jak się on to nazywa... No!... no!... to dziwne!... Szymon Diodokis — takie nazwisko mi powiedzieli... Przyzna pan sam, że to bądź co bądź niezwykłe... Wobec takich faktów — to....
Po krótkiej pauzie doktor wycedził dobitnie.
— Dwa miliony...
Szymon doznawał uczucia myszy w pazurach kota.
— Panie doktorze — to szantaż...
— Może pan to i tak nazwać... Nie poszukiwałem pana, sam pan zgłosił się do mnie... Z powodu pewnych nieporozumień z sądami krajowymi — praktyka moja lekarska mocno ucierpiała... Pragnę więc skorzystać ze szczęśliwego przypadku, który dopomoże mi do podreparowania mojej sytuacyi finansowej...
— A jeżeli ja się nie zgodzę na pańskie żądanie?...
— W takim razie zatelefonuję do prefektury policyi, a wątpię, by to panu w obecnej chwili dogadzało...
I doktór ujął ręką słuchawkę telefonu. Szymon zrozumiał, że nie pozostaje mu nic innego jak poddać się...
— Więc dobrze — oświadczył — Znamy się nawzajem, możemy dojść do porozumienia...
— Na wyżej wymienionej podstawie?
— Tak jest.
— Dwa miliony?
— Zgoda. Niech mi pan teraz przedstawi swój plan...
— Poco? Wiem dobrze co i jak mam robić — bez pańskiej pomocy i porady. Główna rzecz, aby pan mógł uciec... A ja panu zapewnię możność ucieczki.
— Jakież gwarancye?
— Połowę zapłaci mi pan odrazu — połowę potem... Pozostaje kwestya paszportu... Jakie nazwisko chce pan tam mieć wypisane?
— Wszystko mi jedno.
Doktór wziął z biurka arkusz papieru, aby sporządzić rysopis... Spoglądając ciągle na swego klienta szeptał:
— Włosy siwe... twarz ogolona... żółte okulary...
Nagle zapytał:
— A mnie kto zaręczy za solidność wypłaty?... Ja nie chcę żadnych czeków... tylko banknotów... autentycznych banknotów..
— Otrzyma je pan.
— A gdzie one są.
— W niezawodnej kryjówce...
— Może pan zechce wyraźniej określić.
— Owszem. I tak pan nie znajdzie.
— Zatem?...
— To Grzegorz czuwał nad temi pieniędzmi. — Cztery miliony w banknotach... tam na barce... pójdziemy razem, wypłacę panu pierwszy milion.
Doktór grzmotnął pięścią w stół:
— Co? co pan powiedział?!
— Mówię, że cztery miliony są ukryte na barce.
— Ja nie przyjmę tych pieniędzy — do wypłaty.
— Dlaczego? czy pan zwaryował?
— Ponieważ trudno, aby mi kto płacił pieniędzmi, które i tak do mnie należą...
— Jakto?!
— Te cztery miliony są moją własnością, nie może mi ich pan zatem ofiarować jako zapłaty.
Szymon wzruszył ramionami.
— Pan majaczysz doktorze!... Ażeby te pieniądze należały do pana — musiałbyś je wprzód mieć w ręku.
— Słuszna uwaga.
— A pan je ma?
— Mam.
— Niech pan się wytłomaczy jaśniej!... natychmiast!... — wrzasnął Szymon wyprowadzony z równowagi.
— Zaraz panu wyjaśnię wszystko... Ową niezawodną kryjówkę stanowiły cztery tomy starego „Przewodnika po Paryżu i okolicy“... W każdym tomie był milion...
— Kłamiesz pan!...
— Leżały na stoliczku rzucone na pozór niedbale...
— No i?... no i?...
— A teraz są tutaj.
— Gdzie?!
— Tutaj — w tem biurku... Zatem jako prawy i rzeczywisty właściciel tych pieniędzy — nie mogę przyjąć...
— Złodziej!... nikczemny złodziej!... wrzasnął Szymon z zaciśniętemi pięściami — tak!... jesteś pan złodziejem!... bandytą!...
Doktór Geradec uśmiechnął się i rzekł spokojnie:
— Jakie przykre słowa i jak niesprawiedliwe... Czy mam panu przypomnieć, że pani Mosgranem darzyła mnie swemi łaskami. Pewnego dnia, a raczej, pewnego ranka rzekła do mnie w chwili ekstazy: „Mój przyjacielu, gdy umrę — miała smutne przeczucia — wszystko co pozostanie w mojem mieszkaniu, przeznaczam dla ciebie“. Łódź „Nonchalante“, to było jej mieszkanie w chwili śmierci, czyż mogę sprzeciwiać się jej ostatniej woli?...
Stary Szymon nie słuchał nawet. Myśl piekielna rozwijała się w jego mózgu.
A doktór rzekł:
— Tracimy cenny czas, drogi panie, a czas to pieniądz... Niech się pan zatem decyduje!...
Bawił się niedbale kartką papieru, na której zanotował wskazówki niezbędne dla paszportu.
Szymon postąpił ku niemu kilka kroków.
— Proszę mi pokazać ten arkusz... Chcę zobaczyć jak ma wyglądać ten mój paszport... i pod jakiem nazwiskiem...
Wydarł niemal lekarzowi papier z ręki, przebiegł szybko oczyma i nagle odskoczył w tył.
— Jakie nazwisko tam pan umieściłeś?! Jakie nazwisko!... i jakiem prawem pan mnie tak nazwał?! dlaczego?!... dlaczego?!...
— Ależ pan powiedział, że mogę wybrać nazwisko, jakie mi się tylko żywnie podoba...
— Tylko dlaczego wybrał pan właśnie to nazwisko?!...
— Czy ja wiem dlaczego... Ot! tak sobie... Nie mogłem napisać Szymon Diodokis, bo pan się tak nie nazywa, ani Armand Belval, bo to także nie pańskie nazwisko... Więc umieściłem to nazwisko...
— Ale dlaczego właśnie to?!...
— Bo to jest pańskie prawdziwe nazwisko!...
Stary zadrżał... Szepnął:
— Jeden tylko człowiek... jeden jedyny.... byłby zdolny odgadnąć...
Długa chwila ciszy. Potem doktór zaśmiał się:
— Istotnie mnie się także zdaje, że tylko jeden człowiek byłby zdolny... Przypuśćmy, że to ja jestem tym jedynym człowiekiem...
— Jeden tylko człowiek... — ciągnął dalej Szymon, któremu znowu zaczynało brakować oddechu — mógłby odnaleźć miliony w przeciągu kilkunastu sekund...
Doktór nie odpowiadał, uśmiechał się tylko.
A Szymon wahał się... widocznie lękał się wypowiedzieć nazwisko, które cisnęło mu się na usta.
Wkońcu wyjąkał z nieopisanym przestrachem:
— Arseniusz Lupin... Arseniusz Lupin...
— Powiedziałeś! — wykrzyknął doktór prostując się.
Doktór wyrzucił monokl z oka. Potem wyjął z kieszeni małe pudełko, posmarował sobie twarz waseliną, a następnie zmył sobie policzki gorąca wodą. — Potem spojrzał w twarz Szymonowi, który cofnął się przerażony:
— Arseniusz Lupin... Arseniusz Lupin... Jestem zgubiony!...
— A cóż ty sobie wyobrażałeś, stary głupcze!... że ja ci się pozwolę zamknąć w twojej klatce zaczadzonej gazem!...
Arseniusz Lupin rozkoszował się formalnie wrażeniem, jakie to niespodziane odkrycie czyniło na Szymonie.
— Śmiałem się w duchu, obserwując jak twój niby chytry a w istocie idyotyczny pomysł rodzi się w twojej mózgownicy... I śmiałem się jeszcze lepiej, przymocowując w atelier moją lampkę elektryczną, aby ten poczciwy Patrycyusz miał złudzenie, że ja tam jestem... No i w najlepszej wierze uwięził... moją lampkę elektryczną!... A w dziesięć minut potem ty wracasz i słyszysz pukanie do drzwi i okien. Tylko nie wpadło ci na myśl, że ja zamiast rzucać się jak ryba w sieci w zastawionej na mnie pułapce, znajduję się w sąsiednim pokoju. Mistrzowskie pociągniecie — co?! Opanowałem do tego stopnia sytuacyę, że nawet za zbyteczne uznałem śledzenie dalszych twych kroków... Było to pewne — jak dwa razy dwa — cztery, że udasz się do twego przyjaciela Amadeusza Vacherota. No i tak się stało...
Lupin przerwał na chwilę, zaczerpnął oddechu i ciągnął dalej:
— Muszę ci powiedzieć, żeś mi nawet dopomógł swoją nieostrożnością... Wpadam do loży Vacherota... Pusta... Co robić? Jak odnaleźć ślady czcigodnego pana Szymona?... Na szczęście Opatrzność czuwała nademną. Widzę na kawałku papieru świeżo zanotowany numer telefonu. Łączę się natychmiast i pytam: „Proszę pana, to ja telefonowałem przed chwilą, ale chodzi mi o pański bliższy adres“. Oczywiście dają mi ten adres: „Doktór Geradec, bulwar Montmorency“. Natychmiast zoryentowałem się w sytuacyi. Doktór Geradec? Doskonale! Szymon podda się naprzód zabiegowi, który mu zreperuje gardziołko... Następnie zaś zajmie się kwestyą fałszywego paszportu, wszak doktór Geradec jest specyalistą od fałszywych paszportów.
— Oho!... pan Szymon chciałby uciec?!... Nie pozwolimy na to!... udałem się więc zaraz tutaj, nie zajmując się tym biedakiem Vacherotem, któregoś gdzieś w kącie zamordował, aby się pozbyć niepotrzebnego świadka. Porozumiałem się szybko z doktorem, który zgodził się, abym go zastąpił na dzisiejsze popołudnie. Ponieważ pańska wizyta była zaanonsowana dopiero na 10-tą rano, miałem jeszcze dwie godziny czasu przed sobą. Powróciłem więc na barkę i zabrałem miliony. I oto jestem!...
Lupin spojrzał Szymonowi prosto w twarz i rzekł:
— Cóż? czyś gotów?
Szymon zadrżał:
— Czyś gotów — do wielkiej podroży?... Paszport twój — w porządku... Paryż — Piekło!... — Pociąg pospieszny—sleeping z trumną!... W drogę!
Szymon opanował się nieco i wyszeptał:
— A Patrycyusz?
— Patrycyusz? — powtórzył Lupin.
— Tak? Co z nim się stanie?
— Jak ty sobie to wyobrażasz?
— Ofiaruję jego życie wzamian za moje.
Lupin zrobił zdziwioną minę:
— Więc jego życie jest zagrożone twojem zdaniem?
— Tak jest i dlatego proponuję wymianę: jego życie za moje życie!...
Lupin skrzyżował ręce na piersi i rzekł markując oburzenie:
— No, wiesz pan, panie Szymonie — nie wyobrażałem sobie, abyś tak kiepskie miał o mnie mniemanie? Więc sądzisz, że jabym był zdolny opuścić mego przyjaciela Patrycyusza, gdyby on się istotnie znajdował w niebezpieczeństwie!... Szymonie, dziecinniejesz stanowczo... Już najwyższy czas, abyś się udał w drogę do lepszego świata!...
Lupin otworzył drzwi sąsiedniego pokoju i zawołał:
— Jakże się pan czuje, panie kapitanie? Proszę niech pan wejdzie, stary Szymon chciałby się z panem zobaczyć!...
Zwracając się do starca — rzekł:
— Oto twój syn — zbrodniczy ojcze!...



ROZDZIAŁ VIII.
OSTATNIA OFIARA SZYMONA.

Patrycyusz wszedł z obandażowaną głową, ponieważ cios, który mu wymierzył Szymon żelaznym prętem — otworzył jego dawne rany.
Młody człowiek był bardzo blady. Na twarzy jego znać było cierpienie.
Na widok Szymona — oczy jego zapaliły się gniewem straszliwym. Zapanował jednak nad sobą.
Spoglądając sobie oko w oko syn i ojciec trwali nieruchomo.
A Lupin, zacierając ręce mówił:
— Co za scena!... zachwycająca scena!... Jak z dramatu!... Ojciec i syn!... Zbrodniarz i ofiara!... Co stanie się teraz? Kto kogo zabije? Ojciec syna czy syn ojca? Albo też może odezwie się głos krwi i rzucą się sobie w ramiona, aby się tem łatwiej udusić.
Patrycyusz postąpił kilka kroków, wyciągnął ramiona przed siebie jak gdyby istotnie zamierzał udusić Szymona.
Szymon zachwiał się na nogach i wyjąkał błagalnie:
— Patrycyuszu... Patrycyuszu... co czynić zamierzasz?!
Apelował do litości swego przeciwnika, który opamiętawszy się pohamował wybuch gniewu. Przez długą chwilę wpatrywał się w tego człowieka, z którym łączyły go tajemnicze więzy.
Wreszcie rzekł:
— Koralia!... Koralia!... Powiedz mi, gdzie ona, a daruję ci wszystko!...
Starzec odpowiedział mu śmiechem pełnym okrucieństwa:
— Oddać ci Koralię?! ocalić ją!... nie!... nigdy!... wolę umrzeć!... Kryjówka Koralii — to kryjówka złota... Oddać wam ją i złoto?! Wolę umrzeć!...
— Zabij go zatem, kapitanie! — wmieszał się don Luis — zabij go, jeżeli woli umrzeć!...
Patrycyusz zawahał się:
— Nie! nie!... — wyrzekł cicho — nie mogę!...
— Dlaczegóżby nie? nalegał Lupin. — To tak łatwo!... No, śmiało!... Skręć mu kark, jak kurczęciu!...
— Nie mogę!...
— Ależ to zbrodniarz!... kat Koralii!... Oczy Patrycyusza zaiskrzyły się wściekłością. Powściągał wszakże swój gniew:
— Tak... ale ten człowiek...
— Masz wstręt do duszenia?... Nie chcesz go dotknąć rękami?!... Oto rewolwer!... zabij!...
Patrycyusz pochwycił broń i skierował ją przeciwko Szymonowi. Zapanowała brzemienna grozą cisza.
Szymon przymknął oczy, a po jego zsiniałej twarzy spływały krople potu.
W końcu oficer opuścił rękę, uzbrojoną w rewolwer i rzekł:
— Nie mogę!...
— Dlaczego?
— Nie... nie...
— Dlaczego! pytam raz jeszcze!...
— Nie mogę!...
— Aha!... rozumiem. — Myślisz, że jednak ten człowiek jest twoim ojcem...
— Być może... — szepnął kapitan — pozory zdają się świadczyć....
— A chociażby!... jeżeli to jest łotr!... bandyta!...
— Więc niech umrze z innej ręki, ale nie z mojej!... Mnie nie wolno go zabić!...
— A więc wyrzekasz się zemsty?
— To byłoby potworne!...
Don Luis uderzył ręką po ramieniu młodego człowieka i rzekł zupełnie już poważnie:
— A gdyby to nie był twój ojciec?
Patrycyusz spojrzał na niego, nie rozumiejąc:
— Co pan chce przez to powiedzieć?
— Chcę ci zwrócić uwagę, że pewności nie mamy żadnej, że pozory mogą być tylko złudzeniem... Zastanów się nad twoim wstrętem wewnętrznym.. To także szczegół godny uwagi...
Lupin ciągnął dalej:
— Pomyśl tylko, jak to możliwe, aby człowiek taki jak ty, uczciwy, zacny, honorowy, dżentelmen w całem tego słowa znaczeniu — był synem takiego łotra? zastanów się nad tem, Patrycyuszu... i nad czemś innem jeszcze...
— Nad czem?...
— Jakakolwiek była moja przeszłość — rzekł don Luis — cokolwiek mógłbyś o mnie myśleć, przyznasz chyba, że nie jestem człowiekiem pozbawionym sumienia, że całe moje postępowanie w tej sprawie nie miało nic wspólnego z pobudkami, którychbym się wstydzić musiał... Czy nie tak?
— Ależ tak!... tak!... — potwierdził Patrycyusz.
— A zatem, czy możesz przypuszczać mój kapitanie, że namawiałbym cię do zabicia tego człowieka, jeżeliby istotnie był twoim ojcem?...
Patrycyusz drżał na całem ciele:
— Pan napewno wie, jak to jest w rzeczywistości... O! niech pan się zlituje!... niech pan mówi!... błagam!...
Don Luis ciągnął dalej:
— Czyżbym nakłaniał cię do nienawiści względem niego, gdyby to był twój ojciec?
— Nie!... stokroć razy nie!... Spójrz na to oblicze, na którym wszystkie zbrodnie, wszystkie występki wycisnęły swoje ohydne piętno!... W całej tej sprawie od pierwszego aż do ostatniego dnia działał bez przerwy... Niema wypadku, któregoby nie przygotował... Wszystkie zbrodnicze zasadzki były jego dziełem.... Nie mieliśmy do czynienia z dwoma zbrodniarzami — jak to się zdawać mogło... Nie było Essaresa, któryby zaczynał dzieło potrzebne, nie było Szymona, któryby je kończył... Był tylko jeden jedyny zbrodniarz!...
— Jeden rozumiesz? Ten sam bandyta, który zabił Ya-Bona, zabił Amadeusza Vacherota i swoja własną wspólniczkę... rozpoczął dzieło swe o wiele wcześniej, mordując tych, którzy mu zawadzali... A wśród tych ofiar był także człowiek, którego ty, Patrycyuszu, jesteś krwią i kością...
— Jakto?! o kim pan mówi?!
— O tym, który telefonował do ciebie przed śmiercią... Słyszałeś krzyk jego ostatni... On go zabił — ten, który w tej chwili stoi przed tobą!.... Ten zamordowany był twoim ojcem!... on zwał się Armand Belval, był zacnym szlachetnym człowiekiem i padł ofiarą zbrodniarza!... Czy rozumiesz teraz?...
Patrycyusz nie rozumiał jeszcze. Wszystko wirowało mu przed oczyma.
— Więc słyszałem głos mego ojca?... To on mnie wołał?...
— Tak, Patrycyuszu.
— A kto go zabił?!
— Ten oto człowiek!... — rzekł don Luis, wskazując na Szymona.
Szymon trwał bez ruchu, wodząc wokół obłędnym wzrokiem, jak skazaniec, który oczekuje wykonania wyroku śmierci.
Patrycyusz nie spuszczał go z oczu, dreszcz wściekłości wstrząsał nim.
Jednocześnie uczucie dziwnej radości budziło się w nim. Ten potworny zbrodniarz, to ohydne indywiduum — nie jest jego ojcem!... Nie łączą go z nim żadne węzły krwi. Może go swobodnie, otwarcie nienawidzieć, nie obawiając się zdeptania najświętszych obowiązków.
— Kim jesteś?... kim jesteś?...
I zwracając się do don Luisa prosił:
— Jego nazwisko?... błagam pana, chcę wiedzieć jak się nazywa ten zbrodniarz?
— Jego nazwisko? Jeszcześ nie odgadł?! Co prawda i ja nie wpadłem na to odraza!... A jednak to była jedyna możliwa hypoteza!...
— Jaka?!
— Chcesz wiedzieć?
— Błagam pana!... Zabiję go jak psa, ale chcę wprzód znać jego nazwisko...
A zatem...
Zapanowała chwila ciszy. Patrycyusz z zapartym tchem oczekiwał. Ale don Luis, pragnął odwlec jeszcze moment wyjaśnienia tajemnicy.
Rzekł on:
— Nie przygotowany jesteś jeszcze do poznania całej nagiej prawdy. Wolę ci ją odsłaniać stopniowo, w ten sposób, by wpoić w ciebie niezłomną ufność w moje rewelacye... Ten człowiek nie jest twoim ojcem, lecz nie nazywa się również Szymon Diodokis, nie jest Szymonem, chociaż przybrał jego powierzchowność, nazwisko i ruchy...
— Czy zaczynasz rozumieć? Czy mam ci jeszcze raz powtórzyć: „Nie mieliśmy do czynienia z dwoma zbrodniarzami. Nie było Essaresa, który rozpoczął piekielne dzieło i nie było Szymona, któryby je kończył”. Jeden tylko istniał zbrodniarz — ciągle czynny, usuwający ze swej drogi tych, którzy mu zawadzają, a w razie potrzeby, przyoblekając się w skórę swych ofiar! Zmieniwszy powierzchowność i imię — działał dalej świadomie i celowo... Czy rozumiesz już? Czy mam ci wymieniać nazwisko tego, który był duszą całej tej kolosalnej afery, który zmontował intrygę i prowadził ją pomimo wojny, pomimo oporu własnych wspólników... Zastanów się, Patrycyuszu, sięgnij myślą w przeszłość... Przypomnij sobie, co ci opowiadała Koralia... Kto był jedynym prześladowcą, bandytą, morderca? Kto był tym demonem, który wyrządził tyle złego twojemu ojcu i matce Koralii, pułkownikowi Fakhi, Grzegorzowi, Ya-Bonowi, Vacherotowi, kto usiłował wymordować, zgnębić wszystkich, wmieszanych w tę tragiczna awanturę... Czuję, że już zaczynasz domyślać się!... Jeżeli jeszcze nie rozpoznałeś całej prawdy — to już ją odgadujesz... Przeklęte, nienawistne imię plącze się w twym mózgu... Maska opada z twarzy zbrodniarza, ukazując prawdziwe rysy... Masz go przed sobą... To on... to...
Kto pierwszy wymówił to imię?
Czy wyrzekł je don Luis całym zapałem niezłomnej pewności? Czy może Patrycyusz ze zdziwieniem i z powątpiewaniem?
— Essares bey... Essares bey...
— Tak! Essares bey! — podjął don Luis — Essares bey, człowiek, który zabił twego ojca — rzec można — dwa razy... Poraz pierwszy tam w pawilonie, gdzie wydarł mu szczęście i cel życia — a poraz drugi w ubiegłym tygodniu w chwili, kiedy telefonował do ciebie, aby nareszcie wyjawić ci tajemnicę!... Nie zdążył dokończyć!... biedny Armand Belval!... morderca tym razem wymierzył dobrze!...
Oczy Patrycyusza zabłysły złowrogim ogniem. Już się nie wahał. Essares-bey powinien umrzeć.
— Módl się — rzekł zimno — za dziesięć minut będziesz trupem!...
— Dobrze!... — wykrzyknął Essares, który wyprostował się nagle — zabij mnie!... Ale Koralia zginęła także i moje złoto ocalone!... Umrę, ale nie będziecie mieli ani złota ani Koralii!... Będziesz cierpiał, Patrycyuszu! będziesz palce własne gryzł z bólu!... Wszak kochałeś ją!... A Koralia nie żyje!... nie żyje!...
— Nie krzycz tak głodno, bo ją obudzisz!... — zauważył z niewzruszonym spokojem don Luis!...
Wypowiedział to takim głosem, jakby wygłaszał jakąś najprostszą w świecie uwagę.
A jednak wrażenie było piorunujące.
Szymon-Essares zachwiał się na nogach i opadł na fotel, Patrycyuszowi opadły ręce:
— Co pan powiada?!... Obudzi się ją?!...
— Cóż pana to tak dziwi?... Jeśli się krzyczy zbyt głośno, to można z łatwością obudzić osobę śpiącą...
— Więc Koralia nie żyje!...
— Umarłych niepodobna obudzić... Budzi się tylko żywych...
— Koralia żyje!... żyje!... I... może... jest tutaj nawet?...
— Naturalnie!... Ja nigdy nic nie robię połowicznie.
Otworzył drzwi prowadzące do korytarza, a potem drugie drzwi...
— Oto ona... Śpi, a pielęgniarka czuwa nad nią...
Patrycyusz drżał na całem ciele:
— Czy mogę na nią popatrzeć?
— Tylko z daleka. Ona potrzebuje spokoju, snu, wypoczynku. Niech panu to wystarczy, że żyje... Będzie zdrowa i zostanie panią Patrycyuszową Belval...
— O!... panie... panie...
— Tylko co do tego ostatniego punktu, drogi kapitanie, to jeszcze istnieje pewna przeszkoda... Bądź jak bądź — pani Koralia ma jeszcze męża...
Don Luis zamknął drzwi i przyprowadził Patrycyusza z powrotem do gabinetu.
— Oto przeszkoda, kapitanie — rzekł wskazując na Essaresa — masz pan rewolwer... Czyś się zdecydował?...
Patrycyusz stał bez ruchu, wpatrując się chciwie w człowieka, który mu tyle wyrządził złego. A jednak odparł:
— Ja go nie zabiję...
— To mąż Korali!...
— Właśnie dlatego...
Don Luis spojrzał z uznaniem na młodego oficera.
— Zacny z ciebie i prawdziwie honorowy człowiek, Patrycyuszu... Skrupuły twoje zaszczyt ci przynoszą... Nie chcesz go zamordować... ja również odczuwam wstręt do plamienia mej ręki krwią tego indywiduum... A zatem ten poczciwiec musi sam nam dopomódz...
Pochylił się nad Essaresem, któremu głowa opadła na poręcz fotelu.
Don Luis potrząsł nim brutalnie.
Essares jęknął:
— Złoto... moje złoto...
— A!... o tem myślisz, stary łotrze!... To cię interesuje!...
Wybuchnął śmiechem:
— Mogę cię dokładnie poinformować... worki ze złotem są w mojej kieszeni, naturalnie w przenośni, jakże bowiem 180 worków złota wpakować do kieszeni...
Gest protestu u Essaresa:
— Kryjówka...
— Kryjówka?!... nie istnieje dla mnie!... Jeżeli Koralia tu jest!... Wszak ukryłeś ją wśród worków złota... Cóż ci pozostaje teraz... Sadzę, że jedynie to cacko...
Podał mu rewolwer, który tamten pochwycił machinalnie i skierował przeciw Arseniuszowi. Ale ramię odmówiło mu posłuszeństwa.
— Widzisz! — rzekł Lupin — sumienie twoje buntuje się i nakazuje ci, abyś nie przeciwko mnie, ale przeciwko samemu sobie broń tę skierował... Essares!... co ci po życiu!... Odebrano ci tę, którą po swojemu kochałeś i złoto, które było twoim najwyższym ideałem!... A teraz co ci pozostaje: hańba, zgryzota, więzienie i gilotyna!... Czyż nie piękniej, nie lepiej wycofać się samemu, nie zmuszać nas, abyśmy cię w ręce władz oddali... Essares!... okaż się dżentelmenem!...
Essares opierał się z trudem przemożnej, przygniatającej go woli Arseniusza Lupin. Rozumiał dobrze, że Lupin ma racyę, że życie jego, Essaresa, niewarte już złamanego szeląga.
Zwolna podniósł rewolwer do skroni... Lecz gdy poczuł zimne dotknięcie stali — wzdrygnął się i ręka opadła bezwładnie.
— Co? boisz się?... Wstydź się, Essares!... Tyle razy zadawałeś śmierć innym, a teraz miałbyś stchórzyć, gdy chodzi o ciebie?! Ja cię zresztą bynajmniej nie namawiam do samobójstwa... Rób jak uważasz!... Ale pomyśl tylko — jedna chwila, a potem spokój, zapomnienie...
Essares znowu podniósł rękę z rewolwerem do skroni...
— Złoto straciłeś... Koralię także... Czyż nie lepiej uciec... Mały wysiłek... jedno pociągnięcie... jeden ruch palca...
Huknął strzał. Essares padł na podłogę twarzą do ziemi!...



ROZDZIAŁ IX.
NIECH SIĘ STANIE ŚWIATŁOŚĆ!

Wieczorem tego samego dnia Patrycyusz spacerował po wybrzeżu Passy, oczekując na Arseniusza Lupin, którego nie widział od chwili samobójstwa Essaresa. Don Luis naznaczył mu listownie rendez-vous na wybrzeżu.
Patrycyusz dumał:
— Czy on uwiezie ze sobą tajemnicę worków ze złotem? Czy wyjawi mi rozwiązanie problemu „złotego trójkąta“. A co zrobi on ze złotem? Czy zatrzyma je dla siebie? Ale w jaki sposób zdoła je zabrać ze sobą?
Od strony Trocadero nadjeżdżał automobil. Patrycyusz sądził, że to przybywa don Luis. Omylił się wszakże. Z auta wysiadł bowiem sędzia Desmalions.
— Jak się pan miewa, kapitanie? Stawiam się panu punktualnie na rendez-vous...
— O jakiem rendez-vous pan mówi?
— No o tem, które mi pan wyznaczył.
— Ja!... nic o tem nie wiem.
— O! — rzekł Desmalions — a cóżby to znaczyć mogło. Otrzymałem bowiem dzisiaj z Prefektury następujące zawiadomienie:
„Kapitan Belval donosi panu, że problem złotego trójkąta jest rozwiązany. 180 worków złota jest do pańskiej dyspozycyi. Zechce pan stawić się o godzinie 6-tej na wybrzeżu Passy. Pożądanem byłoby, aby panu towarzyszyło 20 agentów, którzyby obstawili dom Essaresa“. — Oto wszystko. Czy to nie jasne?...
— Owszem, jasne — rzekł Patrycyusz — tylko, że ta wiadomość nie pochodziła odemnie.
— Od kogóż więc?...
— Od pewnego niezwykłego człowieka, który te wszystkie zagadki rozwiązał z taką łatwością, jakby to była szarada w piśmie dla dzieci...
— Gdzież ten człowiek?
— Przybędzie tutaj niezawodnie.
— Jego nazwisko?
— Nie mogę tego wyjawić.
— O! o!... W czasach wojennych niełatwo taki sekret zatrzymać przy sobie...
— O! bardzo łatwo, panie Desmalions!... Jeżeli się tylko zechce... — odezwał się głos.
Sędzia Desmalions i Patrycyusz obrócili głowy i zobaczyli pana w długiem czarnem palcie i wysokim kołnierzyku. W stroju tym wyglądał na anglikańskiego księdza.
— Oto przyjaciel, o którym panu wspomniałem... — rzekł Patrycyusz, który z pewną trudnością rozpoznał don Luisa — ocalił mi życie i mojej narzeczonej... Odpowiadam za niego...
Don Luis zaczął bez żadnych wstępów:
— Panie sędzio! pański czas jest cenny, mój również — ponieważ opuszczam Paryż dzisiaj wieczorem, a jutro Francyę, powiem panu tylko rzeczy najważniejsze! A zatem: nasz Ya-Bon nie żyje!... zginął w walce z nieprzyjacielem... Są jeszcze inne ofiary w tej sprawie... znajdzie pan zwłoki niejakiego Grzegorza, który w rzeczywistości nazywał się pani Mosgranem, — tu na tej barce, zwłoki dozorcy Amadeusza Vacherota w jakiemś mieszkaniu przy ulicy Guimarda Nr. 18 i wreszcie w klinice dra Geradeca zwłoki Szymona Diodokisa...
— Starego Szymona?
— Szymon odebrał sobie życie. Kapitan Belval udzieli wszelkich potrzebnych panu w tym kierunku informacyi... Przypuszczam, że po rozpatrzeniu tej sprawy, dojdzie pan do wniosku, że należy ją zatuszować!... Ale to wszystko drobiazgi wobec jądra rzeczy... Chodzi przedewszystkiem o złoto... Nieprawdaż?...
— Istotnie.
— Czy przyprowadził pan agentów ze sobą?
— Tak jest. Są już na posterunku.
— A teraz jeden warunek,... który musi być spełniony...
— Słucham... jakiż to...
— Jedno z mocarstw, które dotychczas pozostało neutralne, gotowe jest wystąpić czynnie przeciwko Niemcom, ale żąda pożyczki 300 milionów w złocie... Otóż żądam, aby te trzysta milionów, które ja znalazłem, zostały na ten cel przeznaczone i to bezzwłocznie!...
— Ależ panie, to kwestya, w której ani ja, ani pan rozstrzygać nie możemy!...
— Ja już rozstrzygnąłem!... Czy warunek przyjęty?
— Niepodobna załatwić tego tak odrazu... Trzeba dłuższych pertraktacyi... czasu...
— Wystarczy pięć minut... powiedzmy sześć.
— Mój panie! mówi pan o rzeczach...
— Które znam lepiej niż ktokolwiek inny...
— Natkniemy się tutaj na przeszkody nie do pokonania... — zawołał sędzia Desmalions.
W tej chwili ktoś położył mu rękę na ramieniu. Ten ktoś wysiadł z automobilu i słyszał rozmowę. Był to mężczyzna już w podeszłym wieku o energicznej fizyognomii.
Rzekł on:
— Mój drogi Desmalions, zdaje mi się, że ujmujesz sprawę z niewłaściwego punktu widzenia.
— I ja tak sądzę, panie prezesie... — oświadczył don Luis.
— Ach! więc pan mnie zna?...
— Tak jest... wszak pan Valenglay... miałem już przyjemność...
— Istotnie... coś sobie przypominam, ale nie mogę sobie zdać dokładnie sprawy, kiedy i gdzie ja pana widziałem...
— Mniejsza o to... Przeszłość mało nas w tej chwili interesuje. Główna rzecz, że pan podziela moje zapatrywanie.
— Nie wiem, czy podzielam pańskie zapatrywanie, ale zdaje mi się, że w tym wypadku targ jest niemożliwy... Do interesu każdy musi wnieść coś swego... A my nie wnosimy... Tymczasem ten pan daje wszystko i mówi: „chcecie trzysta milionów w złocie? Jeśli chcecie — oto co musicie zrobić!... Jeśli nie, dowidzenia...“ czy tak przedstawia się sytuacya?...
— Tak panie prezesie — przyznał Desmalions.
— Czy możemy obejść się bez pana? Czy ma pan nadzieję znalezienia samodzielnie skrytki, w której znajduje się złoto... Poszukuje jej pan już od miesięcy...
Sędzia Desmalions odrzekł szczerze:
— Straciłem tę nadzieję kompletnie.
— A zatem?
Obracając się do don Luisa — pan Valenglay rzekł:
— Czy to było ostatnie pańskie słowo?
— Ostatnie.
— Jeśli się nie zgodzimy to... dowidzenia...
— W samej rzeczy.
— A jeśli zgodzimy się — kiedy odda nam pan złoto?
— Natychmiast.
— A zatem zgoda. Akceptujemy. Dzisiaj wieczorem dowie się o tem ambasador owego mocarstwa, o którem mowa.
— Mam pańskie słowo?!
— Daję panu słowo honoru.
— Porozumieliśmy się zatem.
— Tak jest. Proszę, mów pan.
Don Luis uśmiechnął się:
— Panowie przypuszczacie może, że wydobędę złoto przy pomocy różdżki czarodziejskiej albo zaprowadzę was do lochu, gdzie wykryty jest ten cenny kruszec... Te słowa „zloty trójkąt“ mogły zmylić, wywołując wrażenie czegoś tajemniczego, fantastycznego, a tymczasem znaczyło to poprostu, że worki ułożone są w kształcie trójkąta.
— Gdzież jest to złoto?
— Tutaj.
— Jakto tutaj? co pan chce przez to powiedzieć?
— Że wystarczy, aby pan zanurzył swą laskę w tym oto pagórku z piasku, aby...
Tamci spojrzeli po sobie zdumieni.
— Widzicie panowie, takie to proste a tak niesłychanie trudne do odkrycia... Szuka się po piwnicach, lochach, studniach... A tymczasem taka niewinna kupka piasku, na której zasypia bezdomny włóczęga, gdzie dzieci bawią się, robiąc babki z piasku — ukrywa skarb... ukrywa wiernie od szeregu miesięcy... Człowiek, który wpadł na pomysł ukrycia tutaj złota — miał tęgą głowę.
Pan Valenglay skinął głową:
— Istotnie tęgą. Ale jest ktoś, co miał jeszcze tęższą...
— Któż taki?
— Ten, który odgadł, że właśnie w piasku ukryte jest złoto... To mistrz, przed którym chylę głowę...
Don Luis ukłonił się w milczeniu, dziękując za komplement.
— Doprawdy nie wiem, jak wynagrodzić pana za tę usługę oddaną Ojczyźnie...
— Nie żądam żadnej nagrody — rzekł don Luis.
— Bardzo pięknie z pańskiej strony. Ciekaw jestem jednak jaką drogą doszedł pan do rozwiązania zagadki złotego trójkąta? Może pan zajdzie do mojego biura — za godzinę...
— Niepodobna. Żałuję mocno, ale za pół godziny opuszczam Paryż.
— Ależ pan nie może tak odjechać?
— Dlaczegóżby nie?
— Ponieważ nie znamy pańskiego nazwiska... nie wiemy kim pan jest właściwie...
— To taka drobnostka...
— W czasach normalnych być może. Ale w czasie wojny — to rzecz niemożliwa.
— Może jednak dla mnie zrobicie wyjątek... Niechaj to będzie ową nagrodą, która mi się należy...
— Tej jednej nie możemy panu przyznać... Takie czasy, jak obecne, stawiają specyalne wymagania... I poddać się im musi każdy dobry obywatel państwa...
— Ja jednak nie zwykłem się im poddawać.
— Bardzo zła nawyczka — rzekł sucho p. Valenglay — i musi się pan tego wyzbyć... Za godzinę oczekuję pana w ministerstwie. Sędzia Desmalions będzie panu towarzyszył. Dowidzenia panu.
Wypowiedziawszy to stanowczym tonem p. Valenglay ukłonił się grzecznie i udał się do swego automobilu razem z sędzią Desmalionsem.
— Bajeczny chłop!... Zaśmiał się Don Luis — w przeciągu dwóch minut przyjął trzysta milionów w złocie, podpisał traktat historyczny i zarządził aresztowanie Arseniusza Lupin!...
Jakto? — wykrzyknął Patrycyusz — kazał pana aresztować?!...
— Coś w tym guście — w każdym razie... stwierdzenie identyczności mej osoby... Zbadanie papierów, no i tak dalej...
— Ależ to niegodne!...
— To najzupełniej legalne... Pan Desmalions już zbiera swoich ludzi. Aby mu ułatwić wykonanie polecenia i uniknąć skandalu chodźmy nieco dalej w stronę „Nonchalante“... Tam będzie mu wygodniej wziąć mnie za kołnierz...
Patrycyusz zamyślony postępował za nim.
— Kapitanie — rzekł Lupin — jeśli kiedy będą przy panu źle mówili o Arseniuszu Lupin — niech pan stanie w jego obronie... Starzeję się... Zaczynam dbać o moją opinię... Ha!... ha! ha!... dyabeł w roli pokutnika!...
— Jest pan najszlachetniejszym człowiekiem, jakiego znam — oświadczył z zapałem Patrycyusz i genialnym w dodatku!... Niewiem, jak mam panu dziękować!...
— Niech pan nie dziękuje wcale. Sprawiło mi to ogromną przyjemność, że mogłem oddać panu i pani Koralii tę drobna przysługę... A przytem i ja chciałem coś zrobić dla ojczyzny...
Zbliżył się do barki.
— Wejdźmy — rzekł Arseniusz Lupin.
Naprzeciw kabiny, w której leżały zwłoki Grzegorza, znajdowała się druga malutka kabina, której za całe umeblowanie starczył stół i prosty drewniany stołek.
Don Luis wysunął szufladę stołu i wyjął z niej list w kopercie.
— Kapitanie, oto list, który zechce pan oddać adresatowi...
— Chciałbym jednak wiedzieć, w jaki sposób pan doszedł do tego, że ten potwór nie był moim ojcem...
— Ach, to takie proste — uśmiechnął się Arseniusz Lupin — wcale nie było trzeba zbytniej przenikliwości, aby dojść do tego, że dawny Szymon Diodokis, który usiłował zbliżyć pana do Koralii, który przysłał panu klucz od furty ogrodowej i ten drugi Szymon, zbrodniarz i morderca, udający waryata — to dwaj różni ludzie...
— Ileż ja razy w szpitalu przechodziłem obok mego ojca, nie wiedząc, że to on... Biedny!... biedny mój ojciec!...
— Niech pan już przestanie myśleć o przeszłości, kiedy szczęśliwa przyszłość otwiera się przed panem... Proszę pozdrowić odemnie mateczkę Koralię, której nie miałem przyjemności właściwie poznać... I ona mnie nie zna. Może to i lepiej... Żegnam pana, kapitanie... A jeśliby pan kiedy potrzebował, gdyby trzeba było zdemaskować jakiegoś łajdaka, albo uczciwego człowieka wydobyć z matni, czy też rozwiązać jakaś zagadkę — służę panu zawsze. Postaram się, aby pan znał zawsze adres, na który można dopisać. Dowidzenia.
— Więc już musimy się rozstać.
— Tak jest. Słyszę głos pana Desmalionsa. Może pan wyjdzie mu naprzeciw.
Patrycyusz na mostku, łączącym łódź z wybrzeżem zetknął się z Desmalionsem.
— Czy pański przyjaciel jest tutaj?
— Tak. Ale pan nie zamierza chyba...
— Proszę się nie lękać. Nie zamierzamy mu uczynić nic złego. Przeciwnie.
Zeszli po schodach do kabiny, w której Patrycyusz zostawił don Luisa. Ale kabina była pusta.
— Gdzież on?! — zapytał sędzia Desmalions.
— Nie wiem — uśmiechnął się Patrycyusz — zniknął!...
— Ale którędy?
— Zapewne musi być tutaj jakieś tajemne wyjście... Może mój przyjaciel wydostał się stąd w łodzi podwodnej...
— Łódź podwodna w Sekwanie?!
— Dla mojego przyjaciela niema rzeczy niemożliwych!...
Zdumienie sędziego spotęgowało się jeszcze, gdy zobaczył na stole list zaadresowany do siebie.
Przerwał kopertę i przeczytał list następującej treści:
Łaskawy Panie!
Proszę mi wybaczyć mój pospieszny odjazd, ale zmuszają mnie do tego okoliczności. Sytuacya moja w samej rzeczy niezupełnie jest wyjaśniona, staram się jednak służyć Francyi na swój sposób, może nie najgorszy. Mam nadzieję, że zobaczymy się jeszcze kiedy w życiu, a wówczas wytłomaczę panu pewne niezrozumiałe dzisiaj rzeczy... Będzie pan już wówczas — znam bowiem tajemne pańskie ambicye — prefektem policyi... Tymczasem proszę przyjąć zapewnienia mego najszczerszego szacunku“.
Sędzia Desmalions stał przez chwilę zamyślony z listem w ręku:
— Dziwny człowiek! Gdyby był zechciał powierzylibyśmy mu ważną misyę... To właśnie miałem mu zakomunikować...
Dziwny człowiek!... wie pan, on mi przypomina tego słynnego awanturnika, który wskutek nieszczęśliwej miłości rzucił się w przepaść ze skały w Capri...
— Któż to taki?...
— No wie pan... Lupin... Arseniusz Lupin!...

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.