<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Z papierów po nieboszczyku czwartym
Podtytuł Obrazek
Wydawca W. Czajewski
Data wyd. 1896
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział szósty, w którym autor ma trudne zadanie, z powodu niedostatecznej biegłości w przedmiocie; w tym również rozdziale występuje Tobiasz Tupet.

Opuściłem znowuż dwa rozdziały z pamiętnika, jako zawierające notatki fachowe, tudzież rodzaj rozprawki na temat: jaka może być najpraktyczniejsza metoda wykładu języka łacińskiego dla panienek od ośmnastu lat życia liczących, tudzież, czy takowe panienki łatwo sobie starożytną mowę Rzymian przyswajają?
Jestto praca bezwątpienia poważna i cenna, ale z losem nieboszczyka czwartego i osób w opowiadaniu tem występujących, związku bezpośredniego nie ma. Opuszczam przeto kilkadziesiąt kart i przystępuję wprost do przepisania tego, co nauczyciel powiada o swej uczennicy.
„Gdy byłem jeszcze w szkołach, pisywałem wypracowania na zadane tematy. Zdarzało się, iż trzeba było opisywać wschód słońca, albo też jego zachód, pożytek, jaki przynosi nauka, sposób przepędzenia wakacyj etc. Później pisywało się rozprawy już ściśle naukowe, za jednę dostało się nawet medal. Bez przesady i bez próżnej zarozumiałości, powiedzieć mogę, że były to opisy zrobione sumiennie, porządnie, z planem, z zachowaniem wszelkich reguł gramatyki, składni, a nawet niepozbawione pewnych ozdób stylowych. I to mogę przyznać, że sporządzenie owych opisów nie przychodziło mi z trudnością; owszem, pisałem je odrazu na brudno, potem z poprawkami na pół czysto i wreszcie, już bez żadnych poprawek, na czysto; ale w takim położeniu, jak dziś, nie znajdowałem się nigdy.
Mam opisać pannę, czego jeszcze, jako żywo, nie czyniłem, a muszę, gdyż pamiętnik niniejszy nie byłby kompletny bez możliwie dokładnego opisu mojej uczennicy, tej dobrej dzieweczki, tego kochanego dziecka, które jednak, bezwiednie, jak przypuszczam, wyrządziło mi wielką krzywdę.
Ja jej przebaczyłem i Bóg zapewne przebaczył, tem więcej, że winną wcale nie była; ale idźmy porządkiem. Zaczynałem ten opis trzy razy, zanim trafiłem na ton właściwy. Naprzód nakreśliłem kilkanaście wierszy w ten sposób:
„Uczennica moja jest to panna, tem się od innych panien różniąca, że jako taka, po łacinie się ucząc, silnie od programu średniego wykształcenia dla kobiet odskakuje...
To „odskakuje“ nie wydało mi się właściwem.
Przekreśliłem więc i zacząłem inaczej:
„Szczęśliwy jest malarz; ten bowiem za pomocą farb i pędzla, w takowych od czasu do czasu zanurzanego, daje w kilku, kilkunastu, czy też w kilkuset pociągnięciach, bo liczby ich nie znam dokładnie, obraz mężczyzny, lub kobiety, a niekiedy dziecka, podobny zupełnie do indywiduum, które ma przedstawiać. Szczęśliwy jest malarz; podczas gdy piszący, podobne podejmując zadanie, do omówień, określeń, porównań i tym podobnych sposobów uciekać się musi i na znaczne natrafiając trudności, nie zawsze zadaniu podoła. Do tej przyznając się nieudolności, próbuję nakreślić pisany mej uczennicy wizerunek“.
I ciekawym, po co ten wstęp? Oczywiście, potrzebny jest on, jak dziura w moście. Obejdzie się bez wszelkich wstępów. Nie potrzeba wstępów!
Kto wie, czy nie najlepszym sposobem opisywania młodych panien byłaby metoda geograficzna? Naprzykład: Uczennica moja graniczy: na południe z kapeluszem, na północ z bucikami, na wschód z rękawiczką i na zachód także z rękawiczką... Głupstwo wierutne! bo jeżeli zdejmie rękawiczki i usiądzie do obiadu, to graniczy ze stołem, z obrusem, szkłem, porcelaną i srebrem.
Wobec tych trudności i szkopułów, jedynym ratunkiem wydał mi się system „per questiones“, któregom się też, niby deski zbawienia, uchwycił.
Otóż, czy Wanda jest ładna? Odpowiadam bez zająknięcia się: Wanda jest bardzo ładna. Dlaczego? Dlatego, że ładność polega na harmonii szczegółów, a wszystkie szczegóły jej twarzyczki są dziwnie harmonijne i wdzięczne. Czy piękność jej odpowiada klasycznym wyobrażeniom? Nie odpowiada.
Nie chcę jej porównywać do Wenus z Milo, tembardziej, że posiada obie ręce; nie ma też w niej klasycznej sztywności. Natomiast posiada ona pełną wdzięku ruchliwość, oraz ma w oczach wyraz łagodności i słodyczy, nie dający się opisać, a aczkolwiek bywa niekiedy, a zwłaszcza w początkach znajomości naszej bywała, złośliwa, jednak objawy złośliwości tej uważać należy za chmurki przelotne, zasłaniające lazur najpiękniejszej pogody. Czy możesz opisać dokładnie powierzchowność swej uczennicy? Nie mogę i to mnie właśnie boli, czuję się jednak zdolnym do odpowiedzi na poszczególne, przedmiotu tego dotyczące pytania, o ile te będą jasne i nieskomplikowane. Dobrze więc: Jaki Wanda ma wzrost? Więcej, niż średni. Figurę? Bardzo zgrabną. Od czasu, w którym ją poznałem, zmieniła się cokolwiek pod tym względem, mianowicie kształty jej wypełniły się. Przeczuwam, że zapytany być mogę o kształt ręki i nogi — i uprzedzam to pytanie. Nie odpowiadają one bynajmniej pojęciom estetyków chińskich, pragnących, aby kobieta miała palce zakończone szponami jastrzębia, a nogę podobną do koziego kopytka. Uczennica moja ma rękę niezbyt drobną, lecz bardzo kształtną, to samo śmiem twierdzić o nodze, o ile takową miałem sposobność dostrzedz. — Włosy barwy złotawej, źle mówię, nieco ciemniejszej, bądź co bądź, jest w nich masa złota. Oczy są koloru niebieskiego. Kolor ten widywałem nieraz na kwiatku pewnej rośliny, której nazwa botaniczna nie jest mi znana. Ów kwiatek bardzo jest wdzięczny i, jak mnie przynajmniej, mile wpada w oko. — Jaka jest charakterystyka i wyraz twarzy twej uczennicy? — Jest pewien przyrząd optyczny, zwany kalejdoskopem. Bawią się nim chętnie nietylko dzieci i uczniowie, ale nawet osoby dorosłe. Przyrząd ten zawiera w sobie kilka, lub kilkanaście barwnych kamyków, a wewnątrz ma kilka tafelek lustrzanych pod odpowiednim kątem jedna od drugiej odchylonych i tę posiada właściwość, że ile razy nim poruszyć, tyle razy zmienia się w nim obrazek mozajkowy, przed okiem patrzącego weń indywiduum. W rzeczy samej, układają się w tym przyrządzie najrozmaitsze, a zawsze pełne symetryi i pewnego wdzięku obrazy. Otóż, gdy mam opisać, jaka jest charakterystyka i wyraz twarzy panny Wandy, przychodzi mi na myśl ów kalejdoskop. Biała, lekko zarumieniona barwa twarzy, niebieski kolor oczu, purpurowe usta, ciemne brwi i rzęsy, jakieś dołeczki na buzi, które nie wiadomo zkąd się biorą i gdzie się podziewają, tworzą ruchliwy szereg obrazów, zmieniających się prawie bez ustanku, właśnie, jak we wspomnianym wyżej kalejdoskopie, tylko że w tym kalejdoskopie żyjącym, który jest moją uczennicą, zamiast kamyków jest zdrowie, młodość, pogoda duszy, wesołość, brak trosk i serce, złote serce, zaprawdę!
Panno Wando! Śliczna istoto, a niegdyś uczennico moja! przebacz mi ten nieudolny opis. Nie odmalowałem cię dokładnie słabem mojem piórem, nie odtworzyłem cię taką, jaką cię widzi wyobraźnia moja w chwilach samotności i rozpamiętywania tych kilku lat, które mi w domu rodziców twoich zeszły i które, gdyby nie okoliczność pewna, do jakiej, niestety, sama przyłożyłaś rękę, byłyby najmilszem w biednem mojem życiu wspomnieniem....
Stało się, przepadło, nie wróci... Tu atoli zaznaczam raz jeszcze, że cię nieudolne me pióro nie odmalowało tak, jak trzeba, bo i jakież pióro może odmalować zalety i przymioty wewnętrzne, przymioty duszy i serca, któremi tak świetnie jaśniałaś, drogie dziecko!
Wprawdzie, przyznaj sama, kochana panno Wando, że z początku zwłaszcza, miewaliśmy ze sobą sprzeczki, zawsze zresztą bardzo delikatne i niejakie dysputy; że z twych oczu pięknych, z ust do uśmiechu złożonych, wychylał się niekiedy koziołek uparty, ale pokonaliśmy go... Jeżelim w główkę twoją i serce rzucił jakieś ziarnka poważniejszej myśli, a one przyjęły się i wyrosły tak ślicznie, to bynajmniej nie moja zasługa; grunt był dobry, a zapłaciłeś mi za to sowicie obejściem uprzejmości pełnem, życzliwością i zaufaniem.
Gdyby nie jedno słówko, jedno tylko słówko, którem mi życie zatrułaś?
Niekiedy do mojej izdebki w oficynie przychodził na gawędkę i partyę szachów wspomniany już kilkakrotnie Tobiasz Tupet. Oryginalny to był człowiek i nie wiem, czy w życiu mojem kiedykolwiek podobnego spotkam.
Sama jego powierzchowność była niezwykła.
Małego wzrostu, szczupły, a przytem ułomny, miał twarz wyrazistą, o rysach wydatnych, bardzo ostrych i gęstą, białą, długą brodę, która mu prawie do kolan dostawała. Gdyby miał wzrost normalny, to bujna jego broda uchodziłaby za długą, lecz przy karłowatej postaci wydawała się nadzwyczajną. Sędzia nazywał Tobiasza chodzącą brodą wiecznego tułacza.
Ów Tobiasz Tupet trudnił się podobno handlem i bardzo często wyjeżdżał, ale stałe zamieszkanie miał w Woli, przy zięciu, również żydzie, ma się rozumieć, który młyn trzymał w dzierżawie.
Pewnego dnia rano, gdym siedział w swojem mieszkaniu i czytał Horacego, Tupet wszedł do mnie, bez żadnej ceremonii.
Na zapytanie, ktoby był i czegoby właściwie sobie życzył, poruszył nerwowo wyższem ramieniem, zażył tabaki i rzekł:
— Dziwne, że pan mnie nie zna, ale to nic nie szkodzi. Czy to tak trudno się poznać?
— Zapewne.
— Że jestem żyd, to pan widzi.
— A tak, domyślam się.
— Że się nazywam Tobiasz Tupet, to zapewne we dworze wspominali. Czy nie?
— Masz pan słuszność.
— Że umiem grać cokolwiek w szachy i lubię rozmawiać z uczonymi ludźmi, to się pan wkrótce przekona. No, czy się teraz znamy, czy nie znamy?
— Ja pana Tupeta już znam.
— A Tupet znał pana jeszcze, zanim pan do Woli przyjechał.
— Jakim sposobem?
— Zwyczajnym sposobem — żydowskim. Rozmawiałem z rządcą i dowiedziałem się. Na to nie trzeba wielkiej mądrości... Pan uczy naszą panienkę po łacinie podobno?
— Tak.
— Dziwna rzecz, na co jej taki interes może być potrzebny?
— Dla przyjemności.
Tupet pokręcił głową.
— Czy to się panu nie wydaje przyjemnością? — zapytałem.
— Dlaczego nie? Tylko widzi pan, są różne gatunki przyjemności. Ja sam mam wielką przyjemność w czytaniu starych książek.
— Więc dlaczegóż....
— Bo to, proszę pana, nie jest przyjemność panieńska. Ale co mam w to wchodzić, panie dobrodzieju, pan na tym interesie coś zyskuje, ja nic nie tracę, ani nie dokładam, co zaś pannie z tego przyjdzie, to się przecież kiedyś pokaże. Słyszałem, że pan jest do gry szachowej amator.
— Rzeczywiście, lubię.
— I ja też; tylko, że nie ma z kim. Nasze żydki na prowincyi wcale nie umieją, a panowie! Wiadomo, że panowie mają swoje zabawy. Nie każdy lubi medytować i przepędzać czas z żydem. Żebym wiedział, że to pana nie znudzi, to zaproponowałbym partyjkę.
— Dlaczegóżby nie — i owszem.
Wydobyłem z komody szachownicę i szachy, ustawiłem na stoliczku, przy którym partner mój zasiadł z wielkim zadowolnieniem.
— Bardzo porządna szachownica — mówił — bardzo dobre szachy! Właśnie takie lubię — duże. Jest co wziąć do ręki. Słyszałem, że w Warszawie są wielcy majstrowie od szachów.
— Rzeczywiście, są nawet bardzo dobrze grający.
— Słyszałem, słyszałem. Kilka lat temu umarł jeden pan w okolicy tutejszej, bardzo porządny pan, szlachcic, wielki amator szachów. On mi czasem pokazywał gazety, w których były opisywane gry szachowe. Powtarzaliśmy takie partye na szachownicy, podług gazetowego rachunku. Ha, panie, to były majstersztyki! Tamten szlachcic bardzo grać lubił. On umyślne po mnie posyłał. Nieraz żona mi wymawiała, że dla zabawki ja zaniedbuję interesa. Zrobiłem więc z tym panem taki układ, że grywaliśmy o interes. Niech pan nie myśli, że o coś wielkiego, broń Boże! Czasem o żyto, czasem o owies, a przed świętami o pszenicę. Cztery garnce partya. Czasem wygrałem półtorej ćwiartki, czasem pół korca, zawsze coś z sobą do domu przywiozłem i z tej przyczyny miałem spokój od żony. Wyperswadowałem jej, powiedziałem: moja kochana, niech się tobie zdaje, że ja jestem muzykant, że jeżdżę grać na weselach i za to mi płacą.
Ośmieliłem się zrobić delikatną uwagę, że nie posiadając dóbr ziemskich, nie mogę grywać ani na owies, ani na pszenicę i że wskutek tego szanowny Tobiasz Tupet może być narażony niepotrzebnie na nieprzyjemności ze strony swej dozgonnej towarzyszki.
— Niech się pan nie obawia — odrzekł Tupet — ja już nie mam żony.
— Cóż się z nią stało?
— Umarła temu pół roku. Teraz nie mam wcale żony. Swatają mnie, stręczą rozmaite panny i wdowy, ale ja się nie spieszę, nie mam wielkiej chęci....
Spojrzałem na Tupeta i przyznałem w duchu, że w rzeczy samej, na oblubieńca, mającego zaślubić młodą dziewicę izraelską, wyglądał cokolwiek za poważnie.
— Więc o cóż grać będziemy? — spytałem.
— Możemy tak sobie, dla przyjemności; chociaż, podług mego zdania, jak jest trochę interesu, to i przyjemność przyjemniejsza.
Przyznałem zdaniu temu słuszność i odtąd grywaliśmy zwykle o cygaro, o jedno cygaro wartości sześciu groszy.
Przez czas pobytu mego w Woli, Tupet wygrał kilka setek cygar odemnie, a ja od niego zaledwie kilkanaście.
Gracz to był doskonały i przeciwnik poważny — prawdziwą miałem satysfakcyę z nim i jeżeli prawdą jest, co ludzie mówią, że jestem szachista niezgorszy, to w znacznej mierze Tupetowi zawdzięczam, miewał on bowiem plany i kombinacye wcale dowcipne, a nawet w partyi, jak się zdawać mogło, zupełnie przegranej, głowy nie tracił, lecz zawsze zdołał znaleźć jakiś wybieg, który go najczęściej poratował i moją porażkę sprawił.
Grywaliśmy nieraz po kilka godzin z rzędu, aczkolwiek nie codzień, gdyż jak wspomniałem, przeciwnik mój wyjeżdżał często za interesami, a i moje zajęcia z uczennicą powiększyły się zczasem.
Zrobiło to się jakoś samo przez się, bez uprzedniego zamiaru. Zaczęliśmy raz, po skończonej lekcyi, rozmowę o historyi powszechnej i o literaturze.
Zauważyłem, że wiadomości, jakie panna w tej dziedzinie wiedzy posiada, są niekompletne i pozostawiają coś do życzenia.
Spróbowałem dopełnić te braki, tak, niby to sposobem prywatnym, w rozmowie, potem zaproponowałem systematyczny wykład.
Zgodziła się z wielką chęcią, sprowadziłem książki — i przyznać muszę, że moja panna robiła w tych przedmiotach daleko większe i szybsze postępy, aniżeli w łacinie.
Wieczory schodziły przy zielonym stoliku. Zauważyłem, że sędzia lubił moje towarzystwo, puszczał się on częstokroć w dyskurs poważny i dał mi się on poznać, jako człowiek myślący, a w pewnych przedmiotach dość oczytany.
Raz, na jesieni jakoś, zachorowałem. Wypadek ten dał mi poznać całą dobroć tych ludzi.
Choroba nie była ciężka, ale przykra. Zaziębiłem się. Dręczył mnie bardzo kaszel i rzecz prosta, nie mogłem z tego powodu stancyjki mojej opuszczać.
Gdy się sędziostwo dowiedzieli, żem cierpiący, natychmiast posłali po lekarza; sędzina przyszła sama, aby mnie odwiedzić i zaopiekować się mną, jak rodzonym bratem. Panna Wanda przyniosła mi soku do herbaty i sędzia, chociaż go noga bolała, o kiju, poczciwy, przywlókł się do mnie, siedział ze dwie godziny, rozmawiał — i on, taki palacz namiętny, nie dał się na cygaro namówić, chociaż go bardzo prosiłem.
— Nie, nie, panie Melchiorze — rzekł — stanowczo nie będę. Kaszlesz, dym ci może zaszkodzić.
Mnie taka poczciwość chwyta za serce, i Bóg mi świadkiem, że wszystkobym uczynił, aby tym zacnym ludziom wdzięczność moją okazać.
Nie zdarzyła się sposobność, podziękowałem im więc tylko ustnie i jeszcze w tym pamiętniku dziękuję im piśmiennie: dziękuję, dziękuję!!...
Nad wieczorem zajrzał do mnie Biernacki, dobry człowiek, chociaż szorstki nieco i przyzwyczajony kląć okrutnie.
Ten dał mi radę, żebym doktora nie słuchał a lekarstwa za okno powyrzucał.
— Wysmaruj się, profesorze — mówił — spirytusem mrówczanym po wierzchu, a dobrą nalewką we środku, przykryj się siedmioma kożuchami, a spocisz się i nie będzie ci nic do samej śmierci. Co najwyżej — dodał — jeżeli kaszel nie ustąpi, każ sobie „kropnąć“ pół kopy ciętych baniek na piersiach, pół kopy na plecach, i wysmaruj się jeszcze kozim łojem, a szelma imię moje, jeżeli nie będziesz zdrów, jak dzik.
Podziwiałem zawsze oryginalny styl tego człowieka. Lubował on się szczególniej w takich wyrazach, jak: „kropnąć,“ „wyrżnąć,“ „trzasnąć“ etc., a w porównaniach zachodził niekiedy bardzo daleko. „Trzasnąłem kielich starki i grzmotnąłem trzy talerze bigosu!“ — to było jego wyrażenie przeciętne, iż tak powiem. A pomimo tej ostrości stylu, człowiek był szczery i nic mu zarzucić nie mogłem. O majątek sędziego dbał, o świcie wstawał, późną nocą kładł się na spoczynek, a w razie potrzeby nie dojadł i nie dospał, byle tylko pracodawcy swemu dochodów przysporzyć.
Ludzie źli mówili, że Biernacki jest taki gorliwy dla tantyemy, jaką od dochodów z Woli pobiera, ale ja twierdzę, na podstawie gruntownego przekonania i obserwacyi, że to nieprawda. Gorliwy to człowiek z natury i temperament miał równie gorący jak styl.
Wieczorem owego dnia, kiedy mnie słabość zmogła i doktora do mnie wezwano, dyskretnie, na palcach, wsunął się do mego pokoju Tobiasz Tupet. Dowiedział się, żem chory i przyszedł mnie odwiedzić, oraz doradzić, jakimby sposobem poratować moje zdrowie.
— Widzi pan — mówił — doktór, taka osoba, zna się na słabościach lepiej od nas, ale i my się też znamy. Nie zaszkodzi, gdy człowiek się leczy na dwa sposoby, na trzy, na dziesięć sposobów. Więc niech się leczy sam, niech go leczy doktór i niech go leczą dobrzy ludzie. Zawsze, co kilka głów, to nie jedna, choćby ta jedna była wielka, jak bóżnica. Czy nie prawda?
— Zapewne.
— Otóż, — mówił dalej Tupet — ja też panu coś poradzę. Pan kaszle, to znaczy, że pańska słabość siedzi w sercu. Pan wie, że serce, to najbardziej grymaśny kawałek w człowieku. Jemu trzeba dogadzać, jak jakiemu burmistrzowi, bo, poprawdzie, ono w człowieku, w jego środku, znaczy tyle, co burmistrz w miasteczku. A czem dogodzić sercu? Dobrem pożywieniem. Trzeba je wzmocnić. Niech pan poprosi pani sędziny o skrzydełko od indyczki i niech pani sędzina z tego skrzydła każe panu ugotować dobry rosół, to jest bardzo posilny interes, niech mi pan wierzy. Ten rosół pan wypije i to skrzydełko pan zje; to już jest połowa kuracyi. Prócz tego, zapewne pan ma jakie lekarstwa?
— Mam.
— Jakie?
— Nie wiem; mikstura jakaś.
— Co to jest mikstura? Pan to używa łyżką?
— Tak.
— No, więc jaka to mikstura? To tylko zwyczajne lekarstwo. A więcej doktór nie przepisał nic?
— Nic.
— To nie jest dobrze.
— Dlaczego?
— Nie wiem. Myślę iż jemu sędzia dobrze płaci i on chce przeciągnąć słabość pańską.
— Co znowuż?
— Różnie się trafia. Czy on tu jeszcze przyjedzie?
— Jutro ma być.
— Niech-no pan z nim pogada.
— A cóż mam mówić?
— Całkiem niewiele. Niech pan mu da od siebie, ile pan uważa, pięć rubli, czy dziesięć rubli — i niech mu pan powie: Panie doktorze, ja nie chcę długo chorować, ja nie mam czasu na chorowanie. Niech pan mnie leczy prędko. Pan mi zapisał tylko jedno lekarstwo...
— Ależ, panie Tobiaszu, jakże ja mu to powiem? Zapisał mi to, co za potrzebne uważał.
— Mało zapisał, ja panu powiadam.
— Nie rozumiem.
— Aj, panie dobrodzieju, taki prosty, taki zwyczajny interes! Niby ja naszego doktora nie znam. Nie jeden raz miałem z nim do czynienia. On, jak do niego przychodzi zwyczajna żydówka na poradę do domu (płaci dwa złote) — to jej zapisuje lekarstwo. Co jej ma za takie pieniądze więcej zapisać? Jak go wzywają na miasto, do jakiego bogatego kupca i płacą mu za jednę wizytę rubla, to on zapisuje odrazu i lekarstwo i proszek. Widzi pan dyferencyę?
— Widzę i zapewne tak potrzeba.
— Ma się rozumieć, że potrzeba; przecież każdy towar na świecie ma swoją cenę. Doktór też jest handlujący i musi za rubla więcej zapisać, aniżeli za dwa złote. To ja panu powiedziałem, co on potrzebuje zapisać za rubla, a teraz pomyśl pan: On przyjeżdża do bogatego domu, do pana sędziego. On ma w tę i w tamtę stronę porządną furmankę, wolant z trzema końmi. On ma dobry obiad, on ma przynajmniej, nie rachując dużo, dziesięć rubli za wizytę, a potem siada do kart; zabawi się i też może wygrać kilka rubli. No, jak pan myśli? Co on powinien choremu za tyle pieniędzy zapisać?
— Alboż ja wiem?
— Przepraszam; za te pieniądze to on powinien zapisać lekarstwo, proszki, pigułki, trochę bańki i zrobić małą reperacyę. Jeżeli tego nie robi, to znaczy, że jest oszukaniec.
— Ależ kochany panie Tupecie, a jeżeli mnie nie potrzeba proszków, pigułek, ani operacyi?
— Co to nie potrzeba? Choremu wszystko trzeba, żeby był zdrów; na to jest medycyna, na to jest doktorstwo. Niech pan pamięta, jak jutro on przyjedzie, niech mu pan to wszystko powie. Na co robić ceregiele, pan może żądać. Pan ma prawo żądać za swoje pieniądze. Niech się pan upomina, ja panu każę.
— Dobrze; będę się upominał.
— I niech pan pani sędziny poprosi o to skrzydełko, koniecznie. Poprosi pan?
— Poproszę — odrzekłem, aby coś odpowiedzieć.
— Bo, jeśli pan nie ma śmiałości, a ja uważam, że pan jest delikatny człowiek, to ja mogę poprosić. Ja mogę o wszystko poprosić. Co panu nie uchodzi, podług pańskiej polityki, to mnie uchodzi. Wierz mi pan że czasem dobrze jest być żydem.
Przyrzekłem Tupetowi, że wykłócę się z doktorem i że domagać się będę należnych mi jakoby proszków, pigułek i operacyi, przyobiecałem zarazem, że poproszę bądź samej sędziny, bądź panny Wandy, o wzmacniający rosół ze skrzydła indyczki; chodziło mi bowiem o to, aby troskliwy o moje zdrowie izraelita nie wyrwał się bezpotrzebnie z jakiem żądaniem, najzupełniej nieuzasadnionem, wobec sumiennego lekarza i tych zacnych ludzi, którzy się mną w chorobie zaopiekowali, jakby członkiem własnej rodziny.
Załatwiwszy w ten sposób sprawy dotyczące mojej kuracyi, zacny Tobiasz Tupet postanowił trochę mnie rozerwać i rozweselić.
W szachy grać nie mogłem, gdyż byłem w gorączce i doznawałem bólu głowy; jako jedyny środek rozrywki pozostawała tylko rozmowa.
Choćbym żył dwieście i trzysta lat, co oczywiście jest fizycznem niepodobieństwem, nie zapomniałbym nigdy tego wieczoru jesiennego, oryginalnej postaci Tobiasza i rozmowy, jaką mnie ten człowiek zabawić usiłował.
Jak zaznaczyłem powyżej, byłem chory i rozgorączkowany. Lampa nie paliła się w pokoju, tylko na kominku gorzały dwie, czy trzy szczapy sośniny, rzucając jakieś fantastyczne, czasem ciemno-krwawe, czasem złocisto-jasne blaski i wytwarzając przytem cienie ruchome, dziwaczne i zmieniające się ciągle. W tem oświetleniu, tak ruchliwem i tak niezwykłem, rysowała się postać Tobiasza, również dziwna, fantastyczna, a dla rozgorączkowanego umysłu prawie przerażająca.
Siedział on na niskim stołku blisko kominka, w połowie ku niemu zwrócony i jedna część jego postaci znajdowała się w oświetleniu czerwonem, druga tonęła w zmroku. Kolana ginęły gdzieś pod brodą, a broda zwieszała się do samej ziemi. Było coś nieludzkiego i fantastycznego w tej postaci, z której się przecież ludzki głos dobywał. Zdawało mi się, ze gnom z bajki przyszedł i przemawia do mnie.

Ostatecznie pretensyi do niego mieć nie mogę; miał on szczerą intencyę, żeby mnie przyjemną rozmową cokolwiek zająć i ożywić, a widząc mnie mizernym i cierpiącym, przez pewną asocyacyę idei, przyszedł do przekonania, że najciekawszym i bardzo dla mnie zajmującym przedmiotem w tej chwili, będzie rozmowa o przechodzeniu dusz i o cierpieniach, jakich dusze ludzkie, opuściwszy ciało, doznają, zanim się dostaną na miejsce swego przeznaczenia.
Mówił on obrazowo, do pewnego stopnia nawet poetycznie, opowiadał mi z detalami wszystkiemi o losie duszy, która wybiegłszy z ciała, unosi się jakiś czas w powietrzu, jak ją szarpią dobre i złe duchy, zrodzone z jej własnych uczynków. Jak dusza za grzechy popełnione może przejść z czasem w jakąś inną istotę, w zwierzę, w ptaka, w rybę, a nawet w kamień przydrożny, ażeby ją każdy nogą potrącał i przeklinał.
Tak mnie zabawiał w chorobie szanowny Tobiasz Tupet, a jego postać dziwaczna, świat duchów, o którym opowiadał, wywoływały w moim mózgu rozgorączkowanym obrazy fantastyczne, straszne zarazem.
Nazajutrz doktór, jakby w myśl Tobiaszową trafiwszy, proszki mi zapisał, niezależnie od mikstury, gdyż się gorączka zwiększyła.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.