Z siedmioletniej wojny/Tom II/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Z siedmioletniej wojny
Wydawca Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

Ktoby był widział pięknego dnia zimowego powozy i dwór króla Augusta III, wracające z łowów i zdążające o słońca zachodzie ku Warszawie, wspaniałe ubiory łowczych i myśliwców, piękne cugi, kosztowne futra, dwór od złota i srebra świecący, pióra nad kapeluszami, wstęgi, aksamity, dywdyki bogate, któremi wierzchowce pokryte były, nie domyśliłby się wcale, że panu temu dziedziczne jego kraje zajmował sąsiad, że mu całą młodzież do wojska pędził, sekwestrował dochody i w stolicy jego gospodarował, jak w domu, z tą jednak różnicą, że domu zawsze się oszczędza, a cudzej stolicy jak najmniej.
Lecz dzięki geniuszowi Brühla, fałszywe pojęcia o stanie spraw politycznych Europy nie miały przystępu do ucha Augusta; wiedział on, że za jego sprawę biło się siedemkroć sto tysięcy sprzymierzeńców, że lada godzina będzie mógł swobodnie powrócić polować w lasach hubertowskich i słuchać opery w Dreznie.
Brühl nieustannie powtarzał królowi, iż się niczego obawiać nie było potrzeby, w Polsce miał schronienie bezpieczne, szkody zaś poczynione w Saksonji łatwo było odzyskać przyłączeniem od Prus obszernych prowincji. Co zaś najwięcej bawiło i radowało poczciwego króla, to, że nawet tak udało mu się Fryderyka oszukać wybornie.
W czasie tego nieszczęśliwego pochwycenia wojsk saskich w obozie pod Pirną, gdy nawet ocalenia gwardji utargować nie mógł Rutowski, przyczaił się tak zręcznie Brühl, iż wszyscy niby zapomnieli o najpiękniejszych czterech pułkach saskich, stojących w Polsce. Te pułki przez Morawię pociągnęły w pomoc Austrjakom.
Król, ile razy sobie tę wyborną przypomniał sztuczkę, śmiał się, patrząc na Brühla, i mówił:
— A co Brühl, moje cztery pułki? ha?
Brühl uśmiechał się także, a August odpowiadał mu jeszcze raz śmiechem. To pewna, że nie tyle go martwiła strata całej armji, ile cieszyło wykradzenie tych czterech pułków. Równie tryumfował z tego, że wywiózł z sobą Magdalenę Correggia i Fryderykowi zostawił Battoniego, która, jak dla takiego znawcy, jeszcze była arcydziełem.
Naostatek, jakkolwiek Warszawy do Drezna naówczas porównywać niebyło podobna, ale założono i tu zwierzyniec do strzelania napędzonej dziczyzny, psów było dosyć do wprawy w celowanie, gdy na pole się ciągnąć nie chciało; saski pałac mieścił z biedy dwór i królowi samemu starczył; teatr zaś z niedobitków drezdeńskich i muzyką nadworną wcale niezłą złożyć się udało.
Ile razy solo fletowe przychodziło w czasie koncertu, król zwracał się do Brühla i szeptał mu na ucho :
— On tak nie zagra?
Ten on oznaczał Fryderyka, który w tej chwili, zapomniawszy o flecie wygrywał na saskich grzbietach koncert wcale nieharmonijny.
Tu, z warszawskiego punktu widzenia, cała wojna i przyszłe rozwiązanie tego dramatu nieszczęśliwego wydawały się tak jasno, tak nieochybnie tryumfalną sceną, iż król August, który z Koenigsteinu wyruszył tak markotny, wzdychający, zamyślony, odzyskał pogodę umysłu zwykłą i wszystkie obyczaje szczęśliwego człowieka.
Zachciewało mu się czasem czegoś z Drezna, ze zwierzyńców, z galerji, ale Brühl, który o sobie dla pana zapominał, umiał zawsze w zastępstwie tego, co brakło, wyszukać coś, co pana uspokoiło.
Jedno tylko dobrego króla martwiło, gdy mu minister, co się cały dlań poświęcił, opowiadał o poniesionych stratach, zrabowanym pałacu, popalonych zamkach, potłuczonej porcelanie, zbezczeszczonej garderobie.
Naówczas wzdychał król, nazajutrz sypał starostwami, jakie miał do rozporządzenia, ażeby choć w części te ofiary biednemu człowiekowi wynagrodzić.
Życie w Warszawie mało co było odmiennem od drezdeńskiego; tu tylko na pokojach częściej się spotykało wygolone głowy i szable, których właściciele tak się nauczali nizko kłaniać i w rękę całować króla jegomości, jak gdyby byli rodowitymi Sasami. Nie przeszkadzało to do rwania sejmów, ale któż może odgadnąć wichrowatą czuprynę wśród kilkuset? I tu król był obwarowany strażą zaufanych ludzi złożoną, aby nikt mu się nie przekradł z niepotrzebnemi wiadomościami. Brühl czuwał nad tem, ażeby z pola wojny przychodzące doniesienia zredagowane były zawsze tak umiejętnie, by wszelka klęska zdawała się zwycięstwem, a najmniejszy szarmycel pomyślną walną bitwą.
Zbierano też starannie wszystkie anegdotki o Fryderyku, które go w śmieszność podać mogły.
Brühl utrzymywał Augusta w tem przekonaniu, iż lada godzina skończy się to wszystko stłuczeniem na miazgę nieprzyjaciela. Czasem bardzo znudzony król zapytywał:
— A co?
— Wszystko jak najlepiej, Najjaśniejszy Panie — odpowiadał minister. — Francuzi już idą, armja rosyjska już wyszła, Szwedzi w drodze, Austrjacy wszędzie górą. Lada dzień katastrofa...
— Żeby go żywcem wziąć! żeby go żywcem wziąć! — mówił król.
— Tego się niechybnie spodziewamy, Najjaśniejszy Panie — odpowiadał niezmieszany Brühl — już dwa czy trzy razy o mały włos!
— O włos! — powtarzał August — ale zawsze ten włos!
Z Drezna wiadomości dochodziły nieustannie; Brühl kierował sekretną administracją hrabiego Mossa, Globiga i Stammera, dawał instrukcje Hennickemu, ciągnął nawet pieniądze, o ile obok wyciąganych przez króla Fryderyka dało się bocznemi drogami wydobyć; lecz z tego, co przychodziło z stolicy, robiono na użytek króla wybór troskliwy, aby o tem, co nie trzeba nie wiedział. Z rana przychodził Brühl zapytać o zdrowie i rozkazy, później wpuszczał wybranych przez siebie, podpisywano papiery, przychodziły na stół sprawy polskie, a po nich obiad wykwintny. Król rozbierał się do koszuli po tem znużeniu, zapalał fajkę, a osoby, które wpuszczano, były starannie dobierane, poufałe, potrzebne koniecznie lub zabawne. Niekiedy trafiał się obraz albo do nabycia lub przez którego z panów polskich ofiarowany. Stawiono go na staludze, a król wzdychał nad galerją, od której był oddalony. Troszczył się najwięcej o Madonnę Rafaela, którą się pysznił, dla której, gdy ją przywieziono, tron z sali kazał usunąć, aby wielkiemu mistrzowi zrobić miejsce.
— Któż wie? — mawiał — lada głupia kula austrjacka może świat pozbawić arcydzieła!
Jeżeli był teatr około czwartej lub piątej szedł król na operę, albo na koncert, albo jechał do Mokotowa, lub na Bielany na małe łowy. Wieczorem kładziono pod pałacem zwykle zdechłego konia, do którego schodziły się psy; król do nich strzelał z altany zawsze z tą oględnością, aby ich nie zabijać, tylko ranić, boby mogło ich w końcu zabraknąć. Strzelał zaś tak wprawnie, iż zwykle mawiał do Bruhla:
— Brühl, prawa łapa...
I prawa łapa była strzaskana.
Minister prawie tak doskonale strzelał, jak August III. ale rozumiał to, że mu gorzej zawsze wypadało celować i niekiedy chybiać.
Inne też rozrywki dwór bawiły: puszczano się kuligiem, bywały ognie sztuczne misterne, popisywali się wędrowni wirtuozowie, i opera na małą skalę przypominała Aecyuszów, Tytusów, Aleksandrów drezdeńskich. Niestety Faustyny tu nie było, a żadna jej zastąpić nie mogła. Na wspomnienie diwy król się zamyślał, nie mówił nic, oczy wlepiał w ścianę: czuć było, że w kontemplacji ducha cześć oddawał jej obrazowi przytomnemu wyobraźni.
Dnia tego kawalkata, która była wyruszyła ku Bielanom, szczególnym trafem już na przedmieściach Warszawy napotkała drugą.
Łatwo było poznać w tym szeregu powozów, zmęczonymi pocztowymi zaprzężonymi końmi, drezdeńskie ekwipaże dworu: król, który w odkrytem jechał, odwrócił się do tuż towarzyszącego mu Brühla, ręką wskazał i zawołał:
— Brühl, otóż masz! a to co?
Minister właśnie poznał był żonę swoją i dwór jej.
— Najjaśniejszy Panie! — zawołał — żona moja... Sama nam przywozi ważne wiadomości z Drezna.
Król milczącym, wdzięcznym ukłonem pozdrowił wyglądającą panią. Uwolniony dla rozporządzenia umieszczeniem hrabiny, Brühl pojechał za nią, a król do pałacu. Dobre pół godziny upłynęło, nim minister, na którego niecierpliwie oczekiwano, zjawił się w pokoju króla.
Zobaczywszy go, powstał August III. i spojrzał mu w oczy.
Brühl, jak zwykle, przychodził z twarzą jasną.
— Królowa? jak się ma królowa?
— W zupełnem, w najlepszem zdrowiu. Są od najjaśniejszej pani listy i od księcia kurfirsta, które żona moja chce mieć zaszczyt sama złożyć w ręce Waszej Królewskiej Mości.
— Sehr angenehm — szepnął król — bardzo mi będzie przyjemnie.
— Z wiadomości — dodał Brühl — ta tylko ważna, iż Fryderyk o mało nie zginął.
— A! jakim sposobem?
— Kamerdyner Glasau chciał go otruć w czekoladzie!
Król ręce podniósł do góry.
— Ale pies wypił truciznę.
Nastąpiło wątpliwe głowy rozkołysanie.
— Z tego powodu — mówił Brühl — posądzono mnóstwo osób w Dreznie, chciano więzić, więziono nawet. Odkryto zdradę sekretarza gabinetowego...
Słuchał z uwagą król, ale nie mówił nic.
— Szczególną niechęć zwrócił Fryderyk ku żonie mojej, czując w niej nieprzyjaciela, i dlatego ona oddalić się wolała.
— Zapewne — dodał król — tak lepiej.
Jeszcze raz zapytał o królowę August i przeszedł się zamyślony, zwrócił potem nagle do Bruhla:
— W bażantarni? w zwierzyńcu?...
— Wszystko całe, na mnie spada zemsta jego: palą i niszczą.
— Ale ja ci to nagrodzę — odparł król — zobaczysz, niech się to tylko raz skończy. Pałac trzeba żebyś sobie budował tutaj, zda się.
— Z łaski Waszej Królewskiej Mości.
— Ja ci na to dam. Są pieniądze?
— Są, Najjaśniejszy Panie.
Zadumał się król, na tem się skończyło.
Za panią Brühlową przybył cały jej dwór. W chwili wyjazdu pomnożył się on niespodzianie rozkazem gabinetowym króla, który oprócz hrabiny skazywał na opuszczenie stolicy baronównę Nostitz, jako zbyt czynną w zamkowych intrygach. Generał Spörken ledwie się potrafił utrzymać.
Simonis, ocalony i wyprawiony przodem do Wrocławia, tu się połączył z dworem Brühlowej, do którego Masłowski należał. Zmienił tylko kawaler Maks Simonis nazwisko swe na Henryka Ammona, i pod tem zjawił się w Warszawie.
Któż odmaluje radość, zapał, szał niemal, z jakim pan Ksawery, podrzucając czapkę do góry, powitał stolicę i dźwięk mowy, której był spragniony. Działało to na niego tak, że zaraz za Wrocławiem zaczepiał wszystkich, kogo spotkał, i gęba mu się nie zamykała.
Wesołość ta, często zbyteczna, wyrażała się dziwnie żartami niekiedy bolesnymi z Simonisa, który jechał przybity, milczący i wogóle zmieniony bardzo.
Do powozu też, w którym siedziała baronówna, przypadał nieustannie, aby ją bawić, bo była smutną, i zapewniać, że po Saksonji płakać nie będzie miała powodu.
Masłowski, który w ostatnich czasach postradał był wiele dawnej wesołości i swobody umysłu, odzyskał je w granicach rzeczypospolitej. Trafiło się też, że na drugi dzień w podróży spotkali na drodze pielgrzymującego z właściwym stoicyzmem, pomalutku Kondrata. Skorzystał on z zamętu, jaki w czasie przybycia Fryderyka panował, by się wyśliznąć z więzienia.
Nie tłómaczył się, jak tego dokazał, nie przyznawał, czy cegłę wyjął ze ściany; dosyć, że wolny, goły, mało odziany, o żebraczym chlebie, ciągnął się tak ku domowi, gdy go Masłowski poznał i na furgon wsadził. Karmiono go chętnie, bo służbie był użytecznym, a byli to jego dawni znajomi.
Jedna rzecz truła panu Ksaweremu powrót do domu: myśl o surowym ojcu, o panu stolniku, w razie gdyby odkrył, dowiedział się lub domyślił, że syn w Niemce się zakochał; tak było w istocie. Nie ulegało już najmniejszej wątpliwości, iż pan Masłowski głowę stracił, a było wielkie prawdopodobieństwo do tego, że baronówna serce mu oddała. Hrabina Brühlowa, której oczu przenikliwych ujść nie mógł stosunek tego rodzaju i która zwykła się go była domyślać nawet tam, gdzie nie był uśmiechała się z politowaniem. Próbowała nawet parę razy małą uczynić dewersję, bałamucąc potrosze Masłowskiego; lecz wprędce spostrzegła, że do galanterji tego rodzaju Polak nie był wcale zdatny...
Zakochany, zbyt się oddawał pani swych myśli, ażeby mu na epizody starczyło czasu. Simonis zaś, który był w łaskach pani, od ostatnich wypadków wiele w oczach jej utracił. Litowała się nad nim i znajdowała go zbyt mało rycerskim, nadto lękającym się dramatycznych scen itp. Tylko zasługa jego i poświęcenie ratowały od niełaski i zapomnienia. Simonis jechał z pewnością otrzymania posady sekretarza i dalszej świetnej krescytywy.
Najsmutniejszą ze wszystkich była baronówna, którą losy jej kraju obchodziły żywo. Przywiązaną była do królowej, litowała się nad jej losem, tęskno jej było zdala, próżno dowiadywać się tylko o tem, w czemby była uczestniczyć pragnęła. Przewidując klęski, chmurna, zmuszona, jechała za hrabiną, a jeżeli się kiedy uśmiechnęła Masłowskiemu, to na jedno mgnienie oka. Chmury wracały na czoło, łzy na powieki, tęsknota do serca.
Masłowski zadygotał, ona powtarzała ciągle:
— Powiedz, co się tam dzieje?
Pan Ksawery ledwie wysiadł, zaledwie się wyciągnął, gdy nadchodzący minister, zobaczywszy go zawołał do niego:
— Stolnik jest w Warszawie.
Chciał pytać Masłowski, gdzie go miał szukać, ale Brühl, któremu było pilno, wszedł do pokojów hrabiny. Złożywszy swe węzełki i zdawszy je służbie, pan Ksawery ani chwili się nie namyślał; trzeba mu było natychmiast pójść, paść do nóg ojcowskich; stolnik-by mu nie przebaczył opóźnienia.
A serce też, mimo strachu biło mu do tego ojca, który surowym był, zapalczywym, lecz dziecko kochał, i choć się z tem krył dla utrzymania powagi, zdradzał nieustannie.
Pan stolnik Masłowski z Chełmskiego był, jak Brühl mówił, jego przyjacielem, jak on sam powiadał, sługą jego ekscelencji. Ksawery wybiegł na ulicę, rachując na opatrzność, iż mu kogoś o mieszkaniu stolnika wiedzącego dostarczy. Każdego spotkanego szlachcica przy karabeli, zdejmując czapeczkę, zapytywał:
— Za pozwoleniem waćpana dobrodzieja, nie mógłby mi pan powiedzieć gdzie mieszka stolnik Masłowski?
Jedni odpowiadali grzecznie, grubijańsko drudzy: »Na końcu języka« albo: »kto go tam zna?« Inni radzili udać się w to lub w inne miejsce na zwiady. Ksawery szedł zmordowany i już zły, gdy zobaczył dobrze sobie znajomego Maćka, fornala ojcowskiego, na małej taczce, z wielką biedą popychającego beczułkę, oczywiście pełną, bo sobie ledwie z nią mógł dać radę. Maciej miał głowę spuszczoną, zaspany był i spocony, mimo chłodu.
— Stój, Maciek! na rany Chrystusowe! — zawołał — gdzie ojciec!
Przestraszonemu apostrofą chłopcu taczka z rąk wypadła i o mało się beczułka z niej nie stoczyła.
— Jezu miłosierny! toż to panicz! A co pan zdrowasiek na waszą zmówił intencję, a jakie u nas paskudne chodziły wieści!
I począł go ściskać za kolana.
— Chwałaż Bogu, żem cię spotkał — zawołał Ksawery. — Ojciec zdrów?
— Dzięki Bogu jako tako.
— Cóż to wieziesz?
— Rozumie się, wino, proszę panicza; trzeci dzień u nas piją — rzekł Maciek — na zabój. Coś to tam, jakaś sejmowa sprawa, wino idzie na rachunek ministra. Pan stolnik, jako gospodarz wody sobie potrosze dolewa aby trzeźwym być, ale nie bez tego, żeby też nie był pod hełmem, a co drudzy paniczu, jak szofy! Zdaleka słychać jak wrzeszczą.
Ksaweremu zrobiło się markotno trochę.
— A gdzie stoicie?
— Na Pociejowie, proszę panicza; najął pan stolnik pięć pokoi. We trzech już leżą jak kłody ci, którzy mają do syta; ano co się wytrzeźwi który, to mu dolewają.
Nie pytając o więcej, poszedł pan Ksawery. Dostali się z chłopcem na podwórze w Pociejowie, pełne sani, wozów, czeladzi, żydów, wrzawy i wszelkiego motłochu. W kącie kuglarz pokazywał sztuki z gałkami i kupkami, gawiedź mu się przypatrywała, a filuci powoli robili rewizję po kieszeniach. Hałas w dziedzińcu i w gmachu był ogromny trzeba było nawyknąć do niego, aby znieść. Stąd już chór podpiłej szlachty słychać było na górze, a w oknach, choć jeszcze za dnia, już zapalone były światła. Nie potrzebował dalej przewodnika pan Ksawery; wrzawa i śpiewy go prowadziły.
Podszedłszy pode drzwi, poprawił ubrania, zdjął czapkę przeżegnał się, gdyż przystąpić do ojca nie mógł nigdy bez obawy, i uchyliwszy drzwi, wszedł do ogromnej izby, w pośrodku której właśnie z kielichami podniesionymi do góry stojący przyjaciele pana stolnika ryczeli ochrypłymi głosami pieśń znaną:

To pan, to pan, to dobrodziej nasz,
A my jego słudzy;
Pijmy, jako drudzy.

Jeden potężny głos basowy szczególniej się odznaczał. Posiadacz jego siedział na ławie, obie ręce do ust w trąbę złożone przystawiwszy, wył, aż mu oczy na wierzch się wydobywały, a twarz karmazynem oblewała.
Zapach wina, jadła, świec, butów szlacheckich zlekka dziegciem dzyngowanych, najrozmaitszych woni, chwycił za nos przybylca, który u progu zatrzymał się pokornie, kroku dalej ruszyć nie śmiejąc.
Na przodzie stał pan stolnik Masłowski, olbrzymia figura, z brzuchem potężnym, z którego pas był opadł nizko, tak nizko iż lękać się było można, aby się na ziemię nie zsunął.
Piękny to musiał być niegdyś mężczyzna, ale życie do rozrostu niepomiernego budząc ciało, zatarło szlachetne formy pierwotne. Głowa była tylko wysoko podgolona z wąsem, z podbródkami, z oczyma niebieskiemi napół przysłoniętemi, miała wyraz rozpojonego Sardynapala. Znać w niej było krew bujną, starą, rycerską, a zarazem już okiełznaną doradztwem i nałogami.
Jedną ręką trzymał się w bok, przy karabeli, której nigdy nie odpasywał, którą u stołu kładł przy sobie, a nocą przy poduszkach; drugą unosił pełną, kielich złocistym płynem nalany po brzegi. Zrazu czy nie spostrzegł, czy nie poznał syna, oczy mając zaszłe blachmanem, lecz nagle zadrgał mu kielich, usta otwarte ścięły się i popędził ku drzwiom.
Pan Ksawery już leżał u nóg jego, stolnik drżał cały, kielich mu padł z rąk; rzucił się gwałtownie, chwytając za głowę i całując namiętnie syna. Dopiero temu uczuciu dogodziwszy, pchnął Ksawerego od siebie.
— A mówże ty bestjo jakaś, co się z tobą działo? wszak już pletli Bóg wie co, i opłakałem waszeci!
Szlachta wesoła otoczyła wnet stolnikowicza.
— Wiwat! wiwat!
— Dajcież pokój — przerwał stary — jeszczeby czego nie stało, żeby takich smarkaczów pić zdrowie. Niech się wytłumaczy.
— Tst! tst! — zaczęto wołać.
— Panie stolniku — przerwał podkomorzy Różański. — Nie pozwalam! Na sucho mówić nego! veto! dać mu kropel, nim zacznie mówić... kropel!
Obejrzano się za winem.
Maciek, który miał już czas wcisnąć się do izby, niósł kielich nalany, rozlewając z niego po drodze. Gwałtem go w ręce wbito Ksaweremu. Ten przyklęknął.
— Zdrowie rodzica dobrodzieja! — zawołał.
A za nim jak hukną wszyscy:
— Naszego stolnika zdrowie! Kochanego stolnika zdrowie... do stu lat!
Od hałasu ci, co spali w dwóch dalszych izbach, pozrywali się na nogi i chwiejącymi kroki poczęli, za ściany i drzwi chwytając się, cisnąć do salki.
— Zdrowie stolnika! — wrzało, chuczało, szumiało.
Rozczulony ojciec jeszcze raz uścisnął syna.
— A teraz gadaj! — zawołał. — Panowie uciszcie się! Dworzanin jego ekscelencji ministra Brühla ma głos.
Ksaweremu nie zbywało na wrodzonej wymowie, lecz ile razy przy ojcu mu się z nią popisywać przychodziło, onieśmielony, jąkał się i prawił tak, że się jedno drugiego nie trzymało. Tym razem, czy wino, czy ogólny duch zgromadzenia, czy ojcowska czułość, czy radość z powrotu namaściły mu usta. Począł mówić dowcipnie, zamaszysto, piepszno i słono, nie żałując ani barwy, ani przyprawy. Ojciec stał zaniemiały ze zdumienia; szlachta się za boki trzymała. Chwilami, gdy Fryderyka malował i jego obyczaje, którym się przypatrzył w obozie, do szabli się rwano i na ostrych wyrażeniach nie zbywało. Jednem słowem na słuchaczach swych i na ojcu uczynił to wrażenie, iż kiedyś mówca z niego niepospolity urośnie.
W czasie tej mowy posiadali gdzie kto mógł, a przybysze świeżo przebudzeni z drugiej izby zdrzemnęli się znowu. Ojciec słuchał z radością i rozrzewnieniem przygód syna.
Masłowski, opowiadając o nich, jedno tylko pomijał starannie, to wspomnienie baronówny.
Gdy dokończył nareszcie, szlachta wniosła zdrowie stolnikowicza, a ojciec go pocałował i kielich wychylił milcząco. Więc znowu się wszczął gwar, huk i szkło ponapełniane szło wkoło.
Pan Ksawery, znalazłszy kilku dawnych przyjaciół i niemal rówieśników, cofnął się z nimi trochę na stronę, bo pytaniom nie było końca. A że się pora wieczerzy zbliżała, poczęła czeladź różnego stroju i kalibru nakrywać do ogromnego stołu. Obrós leżał już na nim od dwóch dni, pooblewany sosami i winem; poprzynoszono tylko stosy obłupanych talerzy, żelaznych noży i widelcy, dalej chleba stosy, a naostatku poczęły wyjeżdżać niewykwintne półmiski jadła, które na to były przeznaczone, istotne potrzeby zaspokajało.
Szły więc zrazy z cebulą, pieczenie z różna, kapusta kwaśna, ogórki, bigosy i fundamentalne jadła. Kto mógł, zabierał miejsce, bo tu rzeczywiście periculum in mora: ledwie misy dotknęły stołu, już z nich znikały potrawy.
Ksawery, głodny też, o sobie radzić musiał. Ojciec się zbliżył do niego.
— Radź o sobie — rzekł cicho — a jeśli zmęczony jesteś i zalewać nie chcesz, bo to też dla waści zawczesne, izdebkę na piętrze niech ci pokażą, abyś odpoczął, choć, Bóg raczy wiedzieć, czy my tu komu dziś spać damy; niemały to kłopot sejm smarzyć...
Westchnął, ocierając pot z czoła. Ksawery, korzystając z pozwolenia, posiliwszy się, natychmiast zniknął. Maciek poszedł za nim i w izbie mu na ziemi posłano, bo o łóżku mowy być nie mogło, na sianie i łosiowej skórze. Zaczynano chórem piać na dole, gdy Ksawery, do skórzanej też poduszki zaledwie głowę przyłożywszy zasnął kamiennym snem, z któregoby i działa pruskie może go obudzić nie potrafiły.
I spał, nie marząc nawet.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.