<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Za Sasów
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1891
Druk Józef Jeżyński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IX.

Aż do nowego roku 1695, na pozór się mało zmieniło położenie; potajemnie toczyły się układy z główniejszymi przywódzcami rokoszu, zapewniano, że prymas nawet został pozyskany, i że piękna podkomorzyna Lubomirska, niewiadomo jakim sposobem, wmięszała się w to przejednanie i grała w niem pewną rolę, pomimo męża i podobno jego wiedzy.
To pewna, że głośno przy każdej zręczności wyrażała się z najżywszem uwielbieniem o pięknym, o miłym, o niezrównanie uprzejmym dla kobiet królu Auguście. Nie ulegało wątpliwości, że widywać go musiała, była nim zachwyconą, ale wzdychała do tej chwili, gdy otwarcie i jawnie będzie mogła zabrać z nim bliższą znajomość. Usposobienie to pięknej Urszulki, tak było na rękę i prymasowi i Towiańskiej, że nietylko jej niepowstrzymywali w tych zapałach, ale zdawali się podburzać i rachowali na czarodziejkę, aby wpływ jaki pozyskać miała, na korzyść swoję obrócić.
Wielce zazdrosny młody Lubomirski nie wiedział ani o tych zabiegach żony, ani o jej uwielbieniu dla króla.
Tymczasem pozyskawszy sobie łagodnością i wielce zręcznem pobłażaniem Sobieskich, biskupa Załuskiego, Lubomirskiego też z rodziną jego, przygotowawszy pojednanie dwóch na Litwie walczących stronnictw Sapiehów i szlachty; król August już się nie wahał przedsięwziąć podróży do stolicy.
Na skargi i żale przeciwko nadużyciom wojsk saskich, których wyprowadzenia z kraju natarczywie się domagano, król zręcznie bardzo odpowiedział rozkazem przenoszącym ich do Prus, zkąd nie tak łatwo krzyki dochodzić mogły i szlachty mało i wielkopolskiej nie obchodziły już tak mocno.
Cały liczny i wystawny swój dwór, wszystkie okazałości jego, stroje i błyskotki, August przewoził do stolicy, w której mazurom chciał się pokazać równie świetnie, jak w Krakowie małopolanom.
Zawczasu się upewniono, że dowodzący na zamku w Warszawie, zda go bez oporu saskiej gwardyi, która królowi towarzyszyła...
Cały ten dosyć powolny pochód od jednej do drugiej stolicy, był jakby tryumfem dla Sasa, który teraz mógł sobie pochlebiać, iż tak dobrze począwszy dalej już żadnych groźnych do przełamania nie znajdzie trudności.
Po drodze nie było prawie popasu, ani noclegu, na którym by gromady szlachty z urzędnikami na czele nie witały Augusta okrzykami i nie składały mu hołdów. Nie badając przeszłości, nie poszukując za nią pomsty, król wszystkich bez różnicy ich dawnych stosunków w obozach przeciwnych, przyjmował z uprzejmością nadzwyczajną, z twarzą jasną i otwartym stołem, a pełnemi szklanicami.
Na każdym noclegu wyprawiono ucztę dla gości, a August ze swymi przybocznymi zasiadał do niej biesiadując niemal do chwili, w której do dalszej podróży sposobić się było potrzeba. Na wygodniejszych stacyach, po miasteczkach, zatrzymywano się całemi dniami.
Szlachta zachwycała się nowym panem, który ją tak uprzejmie poił, przyjmował i ciągle wesół uśmiechami uszczęśliwiał. Rozmówić się z nim wprawdzie mało kto mógł, oprócz tych co po francuzku umieli, ale oblicze jego mówiło, że się czuł szczęśliwym i wszystkich około siebie chciał widzieć szczęśliwymi.
Najwspanialszą z tych biesiad po drodze była wyprawiona w Radomiu, w klasztorze księży Bernardynów, w wigilję Trzech Króli, gdzie August zastał nietylko gromady szlachty, ale wiele osób znaczniejszych, o których pozyskanie mu chodziło... Przybycie ich i połączenie się z orszakiem pańskim miało znaczenie wielkie. Rokosz stracił siły i rację bytu.
Chociaż Rzym dotąd przez Nuncjusza, przez OO. Jezuitów, sprawę króla w Polsce popierał, choć nawróceniem się jego na katolicyzm duchowieństwo zdawało się pozyskane, nie mniej szło Augustowi wielce, aby między niem miał jak najwięcej przyjaciół, bo Stolica Apostolska dotąd dla niewiadomych jakichś pobudek, uznać go królem ociągała się.
Rad był więc bardzo August, znajdując tu przyjaciela nieboszczyka Sobieskiego i jego rodziny, wielce rozumnego, uczonego i powszechnie szanowanego Załuskiego.
Prymas, jak powiedziano, był już kupiony i albo był lub miał być wkrótce zapłaconym... Zgodził się za siedemdziesiąt pięć tysięcy talarów, a Towiańska ostatecznie kaprysząc, wahając się, papląc, o fałszywych klejnotach, przyjmowała precjoza o dwudziestu pięciu... Król, który lubił błyskotki i okrywał się niemi, tęsknie wzdychał po utracie pięknych kamieni, ale spokój i zgoda coś warte były. Prymas obiecywał iść z królem i silnie go popierać... Rokosz miał być rozwiązany.
W Radomiu szczególniej wielka się miłość dla Sasa, przy suto zastawionych stołach zrodziła i urosła. Raz powiadano, że na wszystko się zgadzał, czego tylko sobie szlachta życzyła, że niesworni żołnierze wyciągali do Prus, że rokoszanom przebaczenie bezwarunkowe było przyobiecane, że natychmiast miał znakomity wódz iść odzyskać Inflanty, albo wespół z Carem moskiewskim zwrócić się przeciwko Turkom, aby opanować ten nieodżałowany Kamieniec.
Można sobie wyobrazić jak powolną była ta podróż Augusta, gdy w wigilją Trzech Króli ucztując w Radomiu, potem w Warce, dopiero po przyjęciu przez Sobieskich w Wilanowie, dnia 15 Stycznia odprawił wjazd do Warszawy. Obaj królewicze wyszli naprzeciw niego, aż do drzwiczek powozu.
Cała ta podróż była szeregiem pomyślnych dla króla wypadków. W Radomiu w sam dzień świąteczny, z pomocą Załuskiego i Lubomirskiego, udało się zbliżyć do siebie zajadłych wrogów, zakłócających pokój na Litwie, Słuszkę, kasztelana wileńskiego z podskarbim litewskim Sapiehą. Tu znaczna liczba dwojko upojonej szlachty i panów przyłączyła się do pochodu i towarzyszyła królowi do Warki.
Dwaj Sobiescy naprzód tu go w przeprawie przez Pilicę powitali, a potem polecieli przodem do Wilanowa, aby mu tam zgotować przyjęcie i wypoczynek, nimby obmyślono z jaką uroczystością miała go witać stolica.
Królowi, pomimo zimnej pory, która niedozwalała ocenić wszystkich piękności Wilanowa, rezydencja dawna Sobieskiego podobała się wielce.
Nie wiedzieli pewnie Sobiescy, że poufnie August szepnął na ucho Flemingowi.
— To, jak stworzone jest dla mnie, Sobiescy muszą mi, radzi nie radzi, tego małego Wersalu ustąpić!!
Nareszcie dzień piętnastego Stycznia został na wjazd przeznaczony. Ze stolicy naprzeciwko przybywającego monarchy wyjechali w kolebkach Załuski, podkanclerzy Radziwiłł, podskarbi Sapieha, Dębski, referendarz Szczuka, Bielawski podkomorzy i wielu pomniejszych.
Król nie dosiadł konia dla chłodu, wjeżdżał przystrojony w brylanty swe i złotogłowy, z całą pompą teatralną, do której taką przywiązywał wagę, i tak się w niej lubował, w ośmiokonnej pozłocistej kolebce, otoczony świetną swą i doborową gwardją saską. Niezliczone tłumy w części za nim, w części naprzeciwko niego się wylały ze stolicy... i wśród bicia z dział, dźwięku wszystkich dzwonów, okrzyków radości, wjechał tak tryumfujący wprost się kierując do kościoła św. Jana, gdzie mowy i Te Deum zamknęły uroczyste objęcie stolicy.
Witke, który z innemi znajdował się w zamkowym kościele, dostrzegł jak na podwyższeniu umieszczona, niedaleko wielkiego ołtarza, strojna jak obraz cudowny, a w istocie będąca cudownym obrazkiem Lubomirska, oczyma przymrużonemi witała z uśmieszkiem Augusta, który bardzo widocznie oddał jej ten uśmiech i skłonił głową znacząco.
To dowodziło, że się już znali. Niemiec poruszył ramionami i rzekł sobie po cichu.
— No, teraz już prawdziwym jest królem polskim, bo i Esterle zastąpi pewnie pani podkomorzyna!
O tem jednakże dotąd słychać nie było. Po odwiedzinach u królowej wdowy, po objęciu zamku, do którego zaciągnęli sasi, poczęły się naprzód uroczystości, uczty, zabawy i turnieje. Sam król chciał być w nich czynnym i popisywać się ze swą zręcznością i siłą.
Drugiego czy trzeciego dnia, po obiedzie i kielichach mnogich, które tyle tylko, że humor dobry podniecały, bo król August głowę miał mocną i nie łatwo mu się ona zawracała, biegali sasi do pierścienia. Próbowali i niektórzy z naszych tej zabawy. Szło o to, aby konno z kopją w ręku, rozpędziwszy się, końcem jej do zawieszonego w górze pierścienia trafić i zdjąć go.
Najwprawniejsi w to igrzysko nawet, bardzo często chybiali, bo lada drgnięcie konia, albo ręki kopję trzymającej od celu odbiło, a choć kto o pierścień potrącił, jeśli go nie zdjął, liczyło mu się za chybione.
Ponieważ w Polsce jakoś dawno te rycerskie zabawki ustały, bo zabawiać się nie było czasu, gdy kozactwo pół kraju zalewało, mało kto mógł do pierścienia biegać i zręcznym się okazać. A był to popis w którym piękny, dorodny młodzian mógł się z siłą i gibkością popisać. Dnia tego nikomu się nie powodziło i niemcy i polacy biegali napróżno konie męcząc i siebie. Odbywał się ten turniej na placu przed zamkiem, opasanym łańcuchami, po za któremi ludu ścisk był ogromny, patrzącego na te pańskie wyścigi, jak na hecę. Król zawsze galant, dla gości przedniejszych i dam, kazał na te wszystkie dni z tarcic pobudować trybuny, które kolorowemi płótnami poobwieszano. Wszystkie panie, żony senatorów i córki, postrojone zajmowały tu miejsca siedząc godzinami, aby się pięknemu młodemu królowi przypatrywać mogły...
Między innemi, wprost naprzeciw tego miejsca, w którem król pod baldachymem, otoczony panami zasiadł, jako sędzia i wódz, traf czy rachuba dała siąść pani podkomorzynie Lubomirskiej, wraz z kasztelanową Towiańską i jej synową. Pomiędzy polskiemi paniami nie zbywało na pięknościach, były może i przechodzące Urszulę rysami twarzy i wspaniałą figurą, ale pomimo to, Lubomirska jaśniała tu jak gwiazda. Miała ona dar szczególny zwracania oczów na siebie. Twarzyczka jej, wejrzenie, cała powierzchowność jakaś oryginalna, ubiór bardzo szczęśliwie zastosowany, przy tem żywość ruchów, śmiałość, zalotność gasiły wszystko, co ją otaczało. Gniewano się, zazdroszczono, ale mężczyzny wzrok, jak w tęczę w nią był wlepiony. Widzieli wszyscy, że król nieustannie oczy ku niej obracał, a ona też ciągle się w niego wpatrywała. Podkomorzy po kilkakroć przychodził jej coś szeptać, był posępny, ale ona ani jego ani nikogo słuchać nie miała zwyczaju.
Wśród śmiechów, oklasków, krzyków, przygrywaniu na trąbach, ciągnęło się tak widowisko niefortunnie, aż król sam wstał i Flemingowi szepnął, ażeby mu konia jego przyprowadzono.
Miał w bieganiu do pierścienia wprawę niemałą i bardzo często w Dreźnie udawało mu się z rzędu kilka razy wziąć nagrodę.
Tym razem jednak Fleming był przeciwny, chciał odwieść Augusta od tego popisu.
— Sława z tego niewielka — szepnął mu — a gdyby się nie powiodło, przykrość dotkliwa, tyle oczów patrzy.
Nie posłuchał król dobrej rady przyjaciela. Zrobił się rumor wielki, zaczęto sobie z ust do ust podawać: król, król będzie biegał do pierścienia.
Lubomirska w ręce klaskała.
W istocie było na co patrzeć, bo koń piękny i król dorodny, a bohatersko i rycersko wyglądający, stanowili obrazek wielce powabny. Siadanie na konia, ujęcie kopji ciężkiej, którą on jak piórkiem władał, panowanie nad wierzchowcem, każdy ruch pełen wdzięku, obudzał uwielbienie w patrzących.
Z wielką pewnością objechał naprzód August arenę, prowadząc pod sobą rumaka jak w tańcu. Kobiety klaskały i powiewały chustkami, Lubomirską szalała, niemal od zmysłów odchodząc.
Odbywszy tę paradę wstępną, król August jakby od niechcenia stanął naprzeciw pierścienia. Kopję złożył, popatrzył i nagle dawszy znak koniowi, kopnął się z wielkim impetem do pierścienia.
Co się naówczas stało, tego nikt ani zrozumieć, ani wytłumaczyć później nie umiał, koń się pod nim związał, padł, przywalił nieco sobą Augusta, a jedna jego noga tak została uciśniętą, że gdy natychmiast rzucili się wszyscy na ratunek, a król powstać chciał, nie mógł się utrzymać, bo wielki palec był straszliwie zgnieciony i krew z niego trysnęła.
W chwili gdy się to stało, Lubomirska wychyliła się, ręce rozpostarłszy jakby na ratunek biedz chciała i padła zemdlona w objęcia Towiańskiej.
Nie wszyscy to postrzegli, gdyż cała uwaga była na króla zwrócona, który nie chciał okazać jak cierpiał i sparty na ręku Pfluga, zniknął natychmiast.
Ale że Lubomirskiej potem się dotrzeźwić nie było można i około niej też zbiegła się ciekawa gromadka, a osłabioną wynieść prawie musiano do powozu, rozgłosiło się to i rozeszło.
Nadbiegł podkomorzy, przeklinając nerwy i lękliwość kobiecą, gniewny i oburzony tak, że gdyby nie Prymas, może by natychmiast Lubomirską na wieś albo sam wywiózł lub odprawił, ale Towiańska ją zabrała z sobą.
Z wypadku tego tedy, w owym wieku, pełnym jeszcze przesądów, zaczęto wróżyć nie dobrze. Upadek, skaleczenie, krew, wszystko to dawało do myślenia.
Lubomirska też z aprehensji o króla JMości i zniechęci przeciwko nieznośnemu mężowi rozchorowała się. Króla pocieszając tegoż wieczora, naturalnie opowiadali mu jego zausznicy o omdleniu pani podkomorzynej. Dowiedział się o tem bardzo rad, bo mu się ona niezmiernie podobała.
Ale z drugiej strony przestrzegano go, aby w Polsce, przynajmniej w początkach był niezmiernie ostrożnym. Lubomirskich sobie narazić było rzeczą niebezpieczną.
Wiedział o tem bardzo dobrze, a jednak nawykły zawsze dogadzać swoim fantazyom, nie mógł się wyrzec Lubomirskiej. Ona zaś ze swej strony wprost mu się narzucała i od tego dnia stosunki jej z mężem stały się nieznośną walką. Dodać potrzeba, iż pani kasztelanowa Towiańska rachowała na tę kuzynkę i jej wpływ na króla, więc zamiast ją powstrzymywać, choć niezręcznie, podżegała.
Dwór otaczający króla, którego próżność tak dotkliwie ucierpiała dnia tego, wypadek starał się tłumaczyć, składając winę na konia. Skaleczenie nogi z początku miano za rzecz bardzo mało znaczącą, tymczasem uderzenie było tak silne, iż lekarze z początku o odjęciu palca mówili. Chodzić długo August nie mógł, a gdy wyzdrowiał i ranę zagojono, pozostał mu ból, który trwał do zgonu i później wcześnie laski używać zaczął dla tej nogi.
Nazajutrz jeden z paziów królewskich potajemnie przysłany przyszedł do Towiańskiej z komplementem, dowiadując się o zdrowie pięknej Urszuli.
Omdlenie to, stanowiło o losach przyszłych Lubomirskiej. Król też już zobojętniały dla Esterle, nie mogący nigdy długo wytrwać bez zmiany w tych swych afektach, szukający ciągle czegoś nowego, pomimo przestróg przyjaciół, całkiem się zwrócił ku podkomorzynie.
Fleming ruszał ramionami i uśmiechał się, utrzymując, że był pewnym wyboru polki, bo należało Augustowi mieć dwie przynajmniej kochanki, tak jak miał dwie korony. Sasi przywykli do sposobu życia Kurfirsta, nie wielką wagę przywiązywali do tego, co się im wydawało naturalnem, pomiędzy polskimi panami, samo imię i położenie towarzyskie Lubomirskiej, podnosiło znaczenie tych miłostek i czyniło je gorszącemi.
Pomrukiwano przypominając Radziejowską za Jana Kaźmirza i wszystkie klęski, jakie niesłusznie przypisywano słabości króla dla niej. Ale dotąd stosunki podkomorzynej nie dawały powodu do obwinienia ani jej, ani Augusta. Nie zerwała ona z mężem, nie dała powodu do posądzenia niczem oprócz omdlenia, które się mogło drażliwością niewieścią tłumaczyć.
Tylko dla tych, co z przeszłem życiem Kurfirsta lepiej byli obeznani, jak Przebędowscy, widocznem było, że August nawykły do łatwych zwycięztw, gotów dla nich do największych ofiar. Raz rzuciwszy okiem na piękną Urszulę, już jej się nie wyrzecze.
Z mężem podkomorzynej, który niemal codzień mu się na oczy nawijał, uważano, iż król stał się uprzejmym, serdeczniejszym, niż kiedykolwiek. Dawał mu pierwszeństwo przed innymi, starał się wyróżnić i okazać dlań pełnym atencji. Był to zwykły sposób postępowania Augusta, w wigilję tego dnia, gdy kogo do Königsteinu miał wyprawić, nadzwyczajną czułością go otaczał.
Lubomirska po omdleniu, następnych dni się nie pokazywała. Podkomorzy musiał się do niej gwałtem dobijać. Powiadano, że pomiędzy małżonkami we cztery oczy, nastąpiła scena gwałtowna. Towiańska słyszała krzyki, a podkomorzy wyszedł wściekły, rzucając drzwiami, nie chcąc widzieć, ani się rozmówić z kasztelanową.
Gdy po oddaleniu się jego, weszła ona do pokoju Urszuli, znalazła ją we łzach gniewu, z policzkami gorejącemi, rozdrażnioną do szaleństwa.
— Nie chcę go znać — poczęła wołać — tyranem jest, żyć z nim nie mogę... Podam się do rozwodu, niech będzie co chce... Wuj mi w Rzymie wyrobi zerwanie tego małżeństwa. Byłam przymuszoną, nie kochałam go nigdy...
Napróżno Towiańska starała się ją ukołysać, przedstawiając, że zerwanie z mężem jest niepotrzebne, a nadto wywoła potwarzy i krzyków. Radziła się pogodzić, ułagodzić go, brała to na siebie i na Prymasa.
Podkomorzyna zaklinała się, że woli do klasztoru.
Lubomirski, który choć kaprysami żony znużony, miał dla niej przywiązanie, gotów był wszystko zapomnieć pod warunkiem, ażeby z nim zaraz na wieś jechała. Ale o tem Urszulka słuchać nie chciała. Stało się, co już niemcy przewidywali, potajemnie zawiązały się stosunki, tak umiejętnie osłonione, że nawet Towiańska, stojąca na straży, nic o nich nie wiedziała.
Król, który tyle miał do czynienia z rokoszem, ze sprawami Rzeczpospolitej, w tej chwili przełomu, najważniejszej, zdawał wszystko na Fleminga, Dębskiego, Przebędowskich, Pfluga i t. p., a sam myślał już tylko o pięknej Urszuli. Ani Inflanty, ani Kamieniec, oderwać go od niej nie mogły. Poświęcał im zaledwie krótką chwilę, gdy intryga z Lubomirską pochłaniała dnia resztę. Król ukazywał się, znikał, zamykał, posłańcy się kręcili, podarki sypały... Małżeństwo jednak dotąd rozerwanem nie było i podkomorzy do żony się dobijał, wpadał, kłócił z nią, mając nadzieję pojednania, kładł za warunek wyjazd na wieś, a piękna Urszula zarzekała się, że z mężem nie pojedzie nigdzie i musi od niego oddzielić.
W tem wszystkiem prymas i pani kasztelanowa grali taką rolę, jak w sprawach rokoszu. Radziejowski już był pozyskanym, szło tylko o wysokość sumy, którą go miano opłacić, potajemnie znosił się z królem, a jawnie powstawał przeciwko niemu i rokosz podsycał i przeciągał.
Oszukiwał szlachtę i cały obóz swój, ale razem i króla trzymał w zawieszeniu, nie kończąc z nim, nie dopuszczając pacyfikacji, aby wymódz i utargować jak najwięcej. Doskonałym pozorem do tego zwlekania ze strony prymasa było, że z biskupem Dębskim pojednać się nie mogli. I jeden i drugi rozjątrzeni byli do najwyższego stopnia.
Na Litwie, pomimo wszelkich zabiegów do pogodzenia Sapiehów ze szlachtą, wzmagało się wzburzenie umysłów, groziła wojna domowa. August tymczasem gotował się przeciwko Turcji, a zarazem, usiłując pozyskać sobie Kurfirsta brandeburgskiego, nie tylko przez posły z nim wchodził w układy, ale sam, pod pozorem polowania pojechał omawiać dalsze losy Rzeczypospolitej. Pozostało tajemnicą to co ze swej strony ofiarował król Kurfirstowi, i czego się od niego domagał w zamian, lecz nieulega wątpliwości, że szło o radykalne zmiany, o podział kraju, o zmianę formy rządu...
Domyślać się można, iż król bardzo korzystnemi warunkami i ustępstwy terytorjalnemi usiłował przeciągnąć na stronę swoją Kurfirsta, lecz ten czuł się w położeniu swem tak silnym i miał widoki na przyszłość tak wielkie, że wolał się nie wiązać żadną stanowczą umową... Jeżeli Rzeczpospolita miała z gruntu być przetworzoną, wolał ów sam z tego ciągnąć korzyści, niż się niemi dzielić z Sasem, który nie zbyt bezpiecznym był na swym tronie.
Wśród tych wycieczek Augusta do Gdańska, do Prus, porozumiewań z brandeburskim Kurfirstem i Carem moskiewskim Piotrem, którego spodziewał się sobie pozyskać — król zarazem o miłostkach z Lubomirską nie zapominał.
Piękna Urszula już tak pewną była ukoronowanego kochanka, że sama nagliła i przyśpieszała zerwanie z mężem ostateczne. Podkomorzy kilka razy dla zgody przybywał i nie został dopuszczonym. Żona go znać nie chciała.
Przez kilka tygodni nawet, chcąc uniknąć widzenia się z nim, za poradą prymasa, piękna Urszula zamknęła się w klasztorze Klaryssek, a słuchy po mieście chodziły, że król August przebrany za kapucyna w habicie ją odwiedzał.
Radziejowski spodziewając się, że Lubomirska będzie mu w przyszłości pomocą, przez nią na króla wpływać sobie obiecując, przez Towiańską i sam popierał rozwód i zupełne oswobodzenie pięknej Urszuli.
Podkomorzego różnemi środkami starano się ukołysać, dowodząc mu, że rozwód był jednym środkiem wyjścia z tego nieprzyjemnego zawikłania. Przestawał odtąd być odpowiedzialnym za żonę i jej postępowanie. Ze złamanem sercem w końcu podkomorzy na rozłączenie się zgodził, a żona jego opuściła klasztor i z nową świetnością ukazała się światu jako tryumfatorka. Dwór jej, klejnoty, sposób życia, osoby otaczające, jawne już z królem stosunki, nie dozwalały wątpić, iż była jego kochanką.
Zdradzało się to i nagłem zniknięciem hr. Esterle, którą zawczasu przyjaciel jej kanclerz Beickling i pani Rechenberg ostrzegli o tem, że Lubomirska miała ją zastąpić...
Uląkłszy się wygnania i pozbawienia bardzo kosztownych klejnotów, które król jej dawał do użycia i popisu hr. Esterle, z pomocą Beicklinga potajemnie zabrawszy precjoza, uciekła z Warszawy.
Mówiono że Lubomirska, która na te same klejnoty oko miała, utraty ich Beicklingowi nie mogła przebaczyć, i przyczyniła się do upadku jego.
Król rad, że się pozbył Esterle, bez wymówek, łez i scen, których znieść nie mógł, stratę kosztowności zniósł łatwo i do Esterle nie miał później żalu... Ona i Aurora Königsmark umiały się ze swym losem pogodzić, zachowując przyjaźń Augusta, który im okazywał życzliwość i wesoło się czasem zabawiał z niemi...
Pomiędzy warunkami rozwodowemi, podkomorzy położył jeden, który do pewnego stopnia imię Lubomirskich od zakały miał ratować i żądał aby nowy jakiś tytuł przybrawszy piękna Urszula, przestała się nazywać jego imieniem.
Król przystał na to, równie jak podkomorzyna. Czekało ją księztwo Cieszyńskie.
Miłostki z Lubomirską, któreby w Saksonji wielkiego znaczenia, ani rozgłosu nie miały, ani zgorszenia nie wywołały, w tej Polsce, w której węzły rodzinne szanowano, gdzie niewiasta była niewidzialnym duchem opiekuńczym domowego ogniska, uczyniły wrażenie ogromne... Nie słabość kobiety, nie płochość króla nadawały im znaczenie, ale jawność, urągająca się prawom Bożym i ludzkim...
Mogła się w Polsce przytrafić nie raz zdrożność podobna, lecz ją przynajmniej przez poszanowanie cnoty ukryć się starano, a nie chwalić i na jaw wystawiać. Tu na tronie osadzony ów pomazaniec Boży, który przy koronacji wdziewał szaty kapłańskie, który był stróżem wiary i zakonu narodu, deptał oboje z lekceważeniem świętokradzkiem.
W innych krajach można było to uniewinniać i tłomaczyć tem, że król stał ponad prawem wszelkiem, bo sam prawa nadawał i odbierał, mógł dla siebie w nich wyjątek uczynić. W Rzeczypospolitej elekcyjnej, wyjątkowy ten charakter panującego nie istniał.
W początkach wiadomości tej, rozchodzącej się po kraju, ale na ucho rozpowiadanej, aby niekoniecznie dochodziła do młodzieży, nie chciano dawać wiary. Imię Lubomirskich, czyniło ją wątpliwą. Król stracił wiele u tych ze swych adherentów, którzy na nim pokładali nadzieje. Mógłże reformować Rzeczpospolitą, kto siebie powściągnąć nie umiał? Quid leges sine moribus! — szeptał Jabłonowski — a wtórowali mu tacy, jak Stanisław Leszczyński, jak mnodzy inni, czyści i prawi ludzie... Nie mogli oni tego brać lekko, co dotykało rodzinę, kobietę, najświętsze i najdroższe węzły... Piękna Urszula spostrzegła wkrótce, że prócz Towiańskich i niewielu innych familij, wszyscy z nią zerwali. Nowych przyjaciół musiała sobie szukać na dworze saskim, pomiędzy niemcami i tą kosmopolityczną arystokracją, którą August się otaczał, wygodniejszą ją znajdując, nad swoję, szlachtę saską.
Wchodziło to w tradycje i obyczaj dworu, aby się otaczać cudzoziemcami. W tym samym czasie prawie w Saksonji ograniczono prawa szlachty, nie dopuszczając do zgromadzeń doradczych (Landesversammlungen), tylko tych, którzy po mieczu i kądzieli ze czterech pokoleń szlacheckich wywieść się mogli i urzędników wyższych stopni.
Rodzaj ten wiernopoddańczych sejmów, chociaż najmniejszej nie miał siły, jeszcze się groźnym wydawał. Włosi, szwajcarowie w znacznej liczbie do wojska i posług króla byli zaciągani.
Każdego kto znał dwa kraje — pod jednem teraz berłem połączone — uderzyła niezmierna różnica ich ustaw. August w początkach lekceważył ją, jak wszystko, sądząc, że łatwo swobody wiekowe potrafi zatrzeć, ale wrzawa jaką wywołały wojska saskie, zajęcie w Warszawie przez nie cekhauzu, przeciwko któremu Kątski zaprotestował, a August mu ustąpić musiał, przekonały go, iż obalenie wiekowych instytucyj, zrosłych z życiem narodu, wcale lekceważonem być nie mogło.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Chociaż w tym roku miał król tyle spraw ważnych, iż zdawało się, że dla nich wyrzec się będzie musiał ulubionej swej rozrywki, karnawałowego jarmarku lipskiego było nad siłę jego, pozostać w cichej i nudnej Warszawie, gdy tam zapowiadano bytność znakomitych gości, między innemi Zofii Karoliny pruskiej, pani słynącej ze złośliwości dowcipu.
Lubomirska też bardzo pragnęła poznać ten karnawał, który jej August tak wychwalał. Czem on był, to się dziś trudno opowiedzieć daje. Dostojni goście zapominali na chwilę o swych wysokich stanowiskach, mięszali się z tłumem i weselili jak prości śmiertelnicy. August incognito, z fajką w ustach, jeździł konno, po jarmarcznych budach, wypatrując ładnych twarzy.
Trafiło się, że w tym roku na jarmark się zjechały razem, nie wiedząc o sobie, Lubomirska, hrabina Aurora Königsmark, zbiegła z Warszawy hrabina Esterle i pani Haugwitz, niegdyś panna Kessel, pierwsza jawnie ogłoszona metressa, która panią hrabinę Königsmark poprzedziła.
Na zapowiedziany bal maskarady wybrała się Lubomirska. Była na nim Zofja Karolina. Król naturalnie czynił jej tu honory. Zażądała ułożyć kadryl dla niego, obiecując mu dobrać cztery najpiękniejsze panie. Na czele ich postawiła Augusta z Urszulą, obok i naprzeciw wcześnie już upatrzoną Königsmark, Esterle i Haugwitz. Panie te dopiero, gdy się taniec rozpoczął, poznały się i domyśliły złośliwej psoty księżnej, która znikła. August natychmiast domyślił się, odkrył w maskach dawne kochanki, ale nie dopuścił, aby podrażnione i obrażone sprawiły przyjemność tej, która mu kadrylem płochość jego chciała dać uczuć dotkliwie.
Po kolei musiał każdą z nich błagać i zaklinać, aby wesołemi twarzami się powitały i nieokazywały bynajmniej obrażonemi.
Aurorę już doświadczenie z piękną Fatymą nauczyło być pobłażającą, Esterle potrzebowała króla przebłagać, pani Haugwitz musiała pójść za ich przykładem. Najtrudniej przyszło wymódz na Lubomirskiej, aby stanęła w jednym rzędzie z temi paniami, które za daleko pośledniejsze od siebie uważała.
August musiał ją obietnicami, zaklęciami, naleganiem niejako zmusić do przyjęcia bez wybuchu, psoty już wyrządzonej. Tylko wesołość i lekceważenie mogło uczynić kadryl obojętnym i zapobiedz skandalowi.
Z podrobioną, wymuszoną wesołością przetańczyły, głośno się śmiejąc, a w duszy przeklinając kadryla tego, w którym król z pogardą na twarzy, z gracją i właściwą mu obojętnością, podawał z kolei ręce przeszłości i teraźniejszości.
Dla pięknej Urszuli, która pochlebiała sobie, że będzie ostatnią i pozostanie u boku jego na wieki, było to straszliwe Memento mori.
Na przekór Zofji Karolinie, która ukrywszy się śledziła wszystkie ruchy tych pań, z zazdrością w sercach, ocierające się o siebie i strzelające ognistemi oczyma, August wszystkie je razem z ich partnerami zaprosił na wspólną wieczerzę, przy której z bólem, upokorzeniem, gniewem w sercu, piękna Urszula grała rolę gospodyni.
Königsmark, najzimniejsza z nich, z dumą pańską i obojętnością, dowcipkowała najswobodniej, przycinając królowi, który przyjmował jej dowcipy z poddaniem się losowi swemu.
Przez drzwi na wpół otwarte umyślnie, ta która kadryl ten piękny stworzyła, mogła się przekonać niepostrzeżona, że August z Jowiszowym majestatem, niezachmurzony, królował w pośród tych bogiń.
W dziejach jego serca, jeżeli taka rozwiązłość z sercem może mieć co wspólnego, był to dopiero początek; świat miał się zdumiewać, bo rozpasanie doszło aż do potwornych wybryków.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.