<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Za Sasów
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1891
Druk Józef Jeżyński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Przez Warszawę przesunął się tylko król August, nie pokazując nikomu. Zwycięztwo pod Kaliszem kazało się domyślać, że wojna jeszcze się przedłuży, bo o traktacie zawartym w Altransztacie mało kto wiedział, a mniej mu jeszcze ludzi wierzyło.
Wszak po zawarciu jego Brandt jeszcze pobił szwedów...
Jednego wieczora na zamku widać było światło w oknach, nazajutrz rano wrota stały otworem a zamek pustką. Kupy słomy i siana leżały porozsypywane w podwórzach. A król? Pojechał na polowanie? do Krakowa? na Bielany? kto to mógł wiedzieć? Cisza zaległa w mieście, straże znikły z przed zamku... Sasi rozchodzili się w różne strony...
Mówiono, że ostatki żołnierzy, niedobitków, król sprzedał gdzieś na okręta, za morze...
Ci co go widzieli na drodze, jadącego jakby ku Krakowu, rozpowiadali, że był dobrej myśli i śmiał się, żegnając: Do widzenia...
Sasi kwaśno nucili piosnkę — Du lieber Augustin! a nuta jej przeleciała do Polski.
Tymczasem w Dreznie sposobiono się na przyjęcie gości. Królowa matka, królowa, któż wie? może nawet król miał powrócić. Hrabina Cosel towała się go przyjmować. Z Czech nadciągnął Ogilvy i miał Steinau’a odprawionego zastąpić. A Karol XII siedział spokojnie w Altransztacie, jeździł do Lipska, oglądał swoje wojsko rozłożone na zimowe leże, odwiedzał Leszczyńskiego w Leśniku i kontrybucje surowo wybierać kazał.
Wieczorem, piętnastego grudnia, Aurora przybyła w odwiedziny do Cieszyńskiej.
— Na zamku króla oczekują — rzekła. — U Coseli wszystkie okna się świecą... Mogłożby to być? a Szwed pod Lipskiem!...
— Z nim zawarto przymierze, to pewna! — westchnęła Urszula. — Wojna się raz przecie skończyła...
— Myślisz? — odparła Königsmark — ja nic nie rozumiem i w nic już nie wierzę...
— A ja? lepszych się dni spodziewam — zawołała Urszula. Kazałam sobie wróżyć przyprowadzonej cygance... prorokowała pogodę i zabawy...
We drzwiach zaszeleściały suknie kobiece, na progu stała hrabina Reuss i do góry podniósłszy rękę z chustką, zadyszana wołała:
— Król, król! wprost zajechał do Coseli!!
Obie przyjaciółki się zerwały.
— Być że może? przyjechał.
— Friesen go widział na własne oczy... Opalił się, ale twarz ma wesołą! — dodała Reuss.
— On, gdy chce, zawsze wesół być potrafi! — dorzuciła Urszula — zawsze.
Wszystkie trzy zbiegły się w gromadkę na cichą rozmowę. Wtem drzwi się otwarły znowu, pierwszy kamerdyner księżnej wszedł krokiem pośpiesznym.
— N. pan jest w Dreznie — rzekł, jakby nowinę przynosił — ale Urszula ręką rzuciła tylko...
Do późna się wszystko z wieścią o powrocie nosiło po mieście. Od dawna tu niewidziano Augusta.
Na górze w kamienicy pod Rybami, nad rozwartą biblją siedział do niepoznania wychudły, nędznie ubrany, sam jeden Witke. Chwilami schylał się nad księgą, czytał słów kilka i dumał. Przed nim puste stało krzesło stare, niegdyś zajmowane wieczorami przez matkę, ona już spoczywała na cmentarzu. Witke był sam i los swój przeklinał... W nim i około niego wszystko było w ruinie, on sam nie żył już, ale dźwigał życie. Nic go nie obchodziło... zdał wszystko na sługi.
Gdy wśród tego dumania kroki się na schodach słyszeć dały, nie poruszył się wcale. Drzwi potem ktoś ręką niecierpliwie wstrząsnął, szukając klamki.
Witke się nie poruszył.
Wtem z przekleństwem na ustach wpadł jak burza i wicher Constantini, stanął, popatrzył na siedzącego, który się nie poruszył nawet i zaklął straszliwie.
— No... wstawaj! król cię potrzebuje...
Zacharjasz ramionami ruszył.
— Ja nie potrzebuję króla — rzekł zimno — ty i on wzięliście mi co miałem najdroższego... trupem jestem, nie służę nikomu, robactwu się zdam chyba na pastwę.
I głowę odwrócił.
Mazotin przystąpił do niego i ręką go uderzył po ramieniu.
— Pleciesz! wszystko da się naprawić! Wstawaj... potrzeba mi kogoś do Warszawy. Ważne papiery zostały tam, przywieziesz je.
— Ani pojadę, ani przywiozę! — odparł Witke — ani o was dbam, ani się was boję... Idź sobie nowych szukać ofiar... Idź! idź.
Włoch patrzył, słuchał i uszom nie wierzył prawie.
— Co się z tobą zrobiło? — rozśmiał się z przymusem. — Tyś oszalał...
— Wolę moje szaleństwo niż wasz rozum — zamruczał Witke i, podparłszy się na łokciu, w książce się zatopił.
Constantini stał nad nim i zżymał ramionami.
Wtem, czując go za sobą, Zacharjasz powoli mówić zaczął, nie zwracając się ku niemu.
— Kto was dotknął, kto się o was otarł, zginął, wyście jak węże, nosicie jad w sobie, który zabija wszystkich, a wam tylko nie szkodzi... Zabiliście mi matkę, zabiliście to dziecko niewinne... Zabili we mnie wiarę wszelką, oprócz w szatana, który was spłodził. Idźcie odemnie.
Włoch się marszczył...
— Oszalał — powtórzył — i pomilczawszy nieco, dodał:
— Mnie ciebie żal, naprawdę żal mi ciebie... Wstań, otrząśnij się, naprawi się zło, powrócą straty.
Ciągnął tak dalej, ale Witke z oczyma spuszczonemi na kartki książki, zdawał się go nie słuchać i nie słyszeć...
Constantini wyczekał nieco... Zaszedł z przodu, aby mu zajrzeć w oczy, okrążył dokoła, splunął i drzwiami zatrzasnąwszy na zamek powrócił. Po chwili Witke wstał także, zbliżył się ku drzwiom i zaryglował je... Rękę wyciągnął w stronę zamku i zamruczał...
— Dzieci szatana...
Nazajutrz rano nieznacznie ściągnięci wieścią o powrocie króla, starzy słudzy, panowie szlachta, przypadkiem będąca w opustoszałem Dreznie, poczęli się snuć około wrót zamkowych... Tu szwajcarska gwardja chodziła po staremu, ziewając...
Zaglądano w podwórce zamkowe i stajenne. Kilka obłoconych kolebek stało świeżo wyprzężonych, ale ludzi i ruchu nigdzie widać nie było.
Karzeł Kasperle, który ani z królem ani z królową nie wyjechał ztąd i siedział jak kot w opuszczonem domostwie, ziewając i wyciągając się spoglądał na ulicę.
Z miasta przyciągnął do niego starzec z brodą nieogoloną, w sukni zbrukanej, ale z miną pańską i dumną....
— Kasperle — zawołał ochrypłym głosem — jest król? będziemy my nareszcie znowu pili za jego zdrowie? Ja już i piwa kwaśnego nie mam kupić za co... Ot, ot, co nas ta Polska kosztuje, a teraz zapłacić trzeba, ażeby ją sobie od nas wzięli...
Hę! jest król?
Kasperle ziewnął straszliwie i cały się wstrząsnął, jakby go ta nuda do wnętrzności poruszyła.
— Jaki król? gdzie król? — począł mrucząc — Kurfirst wczoraj przybył do Coseli, a rano dziś nazad odjechał...
— Dokąd?
— Z komplimentem do brata króla Szwedzkiego — rzekł karzeł.
To mówiąc obwiązał się wytartym kożuszkiem i tyłem do starego odwrócił.
Tak było w istocie. Wieczorem, dnia 15-go grudnia, August śmiejący się, promieniejący nadrobioną fantazją, przyjechał do Coseli, wiózł z sobą Fleminga. Zastawiono mu wieczerzę, którą jadł, a potem pił do późna.
Zaledwie na brzask nazajutrz stały konie wierzchowe w dziedzińcu zamkowym. Było ich trzy, dla króla, dla Pfluga, który mu miał towarzyszyć i dla kamerdynera. Chociaż szwedzi zajmowali posterunki po drodze, August jechał tam samotrzeć tylko, z pistoletami w olstrach, do Lipska.
— Jutro — zapowiedział Flemingowi — jutro będę w Lipsku, a pojutrze odwiedzę brata Karola w Altranstacie. Nie może być, musi mi złagodzić warunki pokoju. Przecież dosyć już mieć musi i krwi przelanej i zmarnowanego grosza. Coby to za piękne klejnoty zakupić można za te zjedzone w razowym chlebie przez chłopów miljony!
Z tą wiarą w pogodę swojego uśmiechu, August konno tegoż dnia, mimo dosyć tęgiego mrozu dobiegł do Lipska i siadł do wieczerzy, kazawszy oznajmić do Altranstadtu, że nazajutrz odwiedzi króla szwedzkiego.
Około południa w złotogłowej sukni ze sławnemi djamentowemi guzami, jechał August do ciotecznego brata.
Na przyjęcie jego Karol XII nie zmienił nawet pary grubych, zbłoconych butów ciężkich, których już od dni kilku nie zdejmował, nawet spać idąc. Miał na sobie granatowy swój kaftan z grubego sukna, a u boku ów miecz w żelaznych pochwach, który od krwi zardzewiał.
Szwed chciał być dla kuzyna grzecznym aż do zbytku i najkrótszą drogą, prowadzącą do Lipska, uprzedzając Augusta, wyruszył także do dnia na spotkanie tak, że nie wiedząc o sobie, w drodze się rozminęli.
Król August dobiegł już do Günthersdorfu o pół godziny od Altranstadtu, gdzie z kancelarją stał Piper, gdy mu to zabiegając oznajmiono, że Karol XII wyjechał na spotkanie i Piper u siebie spocząć prosił.
Wysłano gońca, aby zawrócił Szweda i w niespełna kwandrans tentent koni na umarzłej ziemi oznajmił przybycie Karola. August pośpiesznie wybiegł naprzeciw niego na wschody, w których połowie spotkali się, po trzykroć sobie ręce podając, a ściskając i całując jak najserdeczniej. August nadzwyczaj czule, nadskakująco witał Karola, jakby do niego najmniejszego nie miał żalu. Szwed płacił równąż grzecznością, ale zimną i sztywną i przez cały czas pobytu gościa nie zmiękł i nie odtajał na chwilę.
Na wschodach rozpoczęły się już ceremonje, mające pewne znaczenie. August na ziemi własnej uważał się za gospodarza, chciał więc dać i pierwszy krok i prawą rękę Karolowi, ale Szwed ze swym olbrzymim mieczem także chciał gospodarować i przyjmował jak gościa Augusta.
Mruczeli oba czas jakiś, rękami sobie wskazując drogę, ale wkońcu djamenty saskie musiały posłuszne poprzedzać szwedzkie owo skromne ubóztwo.
Piper, na przyjęcie panów, kazał na komin parę polan drew dorzucić.
Rozmowa, wydająca się zdala wesołą, poczęła się pono od Karolowych butów, o których historji słuchał August z żywem zajęciem, przeszła potem na zimę i mrozy, na podróż odbytą po grudzie z Warszawy, na najbłahsze przedmioty, aż do guzików miedzianych Szweda i jego koncerza.
Stali obok siebie w zagłębieniu okna, zwróceni twarzami, unikając wejrzeń długich i przebyli tak prawie godzinę całą. August się ciągle uśmiechał.
Szwed w końcu porwał się jakby zmęczony.
— Jedziemy do mnie — rzekł.
Na wschodach August musiał iść przodem.
Przed gankiem stał świeży koń dla niego przygotowany, którego dosiadł dzielnie, bo w tem celował, i puścili się obok siebie, jadąc do Altranstadtu. Tu ich z obiadem czekano, który u Karola nigdy godziny nie trwał.
Mieszkanie, które zajmował, było nadzwyczaj szczupłe i skromne.
W pierwszej izbie stał okrągły prosty stół, już nakryty i kilka drewnianych stołków. Tylko dla Augusta przygotowano miękkie krzesło. W drugiej widać było tapczan zarzucony kołdrą sukienną, ze skórzaną poduszką, stolik w rogu do umywania, a na kołkach po ścianach trochę wcale niepozornej broni.
Podano jedzenie. Szwed był milczący, August ożywiony, wesół i zmagający się na to, aby pokryć znękanie i zakłopotanie. Wczesna noc zmusiła go tu nocować, ale nazajutrz rano wyrwał się po najserdeczniejszych uściskach do Lipska, rad, że mu tym razem nie kazano się kłaniać i ściskać z królem Leszczyńskim, bo to już było nad jego siły.
Ale pierwsze odwiedziny zapowiedzią tylko były następnych i wzajemnych, a Szwed upierał się przy tem, aby mieć raz u stołu swojego dwu razem polskich królów, na spartańskiej swej polewce.
Nierównie wprawniejszy do odegrywania roli, jaka mu się zdawała potrzebną, August te spotkania grzeczne z ciotecznym swym przebywał jak zimną kąpiel, po której wzdrygnąwszy, zapiwszy ją, był niemal dumny, iż ją tak bohaterskim przeniósł duchem. Karolowi, który do rąbania prawdy nawykł, udawanie przychodziło ze wstrętem i odrazą, a wśród niego wyrywały mu się poruszenia, które ohydę zdradzały.
Nadzwyczajną, heroiczną powolnością swą dla zwycięzcy, August nie miał nawet pociechy, ażeby coś zyskał. Żelazny Karol nie ustępował w niczem, kazał sobie wydać Patkula, żądał listu do Leszczyńskiego, oznajmującego mu o zrzeczeniu się korony i winszującego wstąpienia na tron.
Szwed musiał choć raz wizytą odpłacić za wszystkie te grzeczności. Wpadł wcale niespodzianie do Drezna, gdzie Fleming i Cosel, zupełnie bezbronnego pochwycić chcieli i uwięzić, tak jak Schulenburg, który go porwać zamyślał...
August byłby może dopuścił się tego, ale nieprzyjaciela, który sam się mu oddawał — zdradzić — było ostateczną na siebie ściągnąć hańbę. Wolał go więc odprowadzić sam za miasto.
Z Leszczyńskim spotkał się August u Karola, było to nieuniknione, ale wymijali się tak, aby jeden drugiego nie widział, nie pozdrawiał i nie wymienił ani słowa. Tak samo w ulicach Lipska, czasu jarmarku się spotykając, August pochylał się na kark konia i pędził na oślep, żeby Karola nie pozdrowić choć przy ludziach i nie być zmuszonym mu się pokłonić.
Szwedzi, którzy natychmiast wyjść mieli, siedzieli tymczasem, rekrutowano na nowo, wypełniano w pułkach szczerby i wyciskano kontrybucje. Karol XII nie zsiadał z konia, prawie codzień oddziały wojsk swych lustrując, a August? wyprawiał fajerwerki, wydawał bale, polował w Moritzburgu, zaglądał do Lipska.
Przyjaciele jego Fleming i Pflug, znużona szlachta saska, nie mogąc się doczekać końca, mruczała, że Szweda ubić gdzieś trzeba w zasadzce, aby raz się wyswobodzić.
— Ubić?... nie!... — mówił August — ale gdyby zjadł grzybów niezdrowych, albo się napił wody niedobrej i gdyby mu to zaszkodziło...
Tymczasem Karol mało co jadł, a jeszcze mniej pił, i nic mu nie szkodziło. On i Leszczyński swobodnie siedzieli sobie w Altranstacie i Leśniku.
W Dreźnie życie już szło dawnym trybem, przy muzyce i okrzykach.
Ks. Cieszyńska we wspaniałym swym pałacu otrzymanym w darze po Beichlingu, na ulicy Pirnajskiej coraz wytworniej się urządzała, a nikt jej nie przeszkadzał.
August wiedział o niej, nadto jednak był Coselą zajęty, aby nawet chwilowego w jej towarzystwie szukał roztargnienia.
W ulicy jadąc konno, król raz przesunął się około drzwiczek jej powozu. Piękna Urszula pozdrowiła go żywo. Uśmiechnął się. Jechała do siebie.
W kwandrans później, kazał się przynieść w lektyce.
— Jesteś tu, moja śliczna pani! — zawołał kłamiąc wesoło, bo wiedział o niej dobrze.
— N. Panie, schroniłam się pod twe skrzydła opiekuńcze — odpowiedziała Urszula.
— Zrobiłaś coś mogła najrozumniejszego uczynić — rzekł król. — Warszawa musi być okrutnie smutną...
— Jak cmentarz, N. Panie...
— Widujesz Aurorę?
— Prawie codzień...
August z galanteryą przysiadł się do niej na napce, wziął białą rączkę, pocałował, uśmiechnął się i począł namawiać, aby na maskowy bal do Lipska przyjechała, gdzie ks. Wirtemberskiego i Hohenzollerna miał przyjmować.
Ożywił się niezmiernie, mówiono potem o jakimś turnieju... Nie wspomniał ani o klęskach swych, ani o przeszłości... wstał i powrócił do Coseli...
Ks. Cieszyńska teraz już spokojną i pewną być mogła, że jej nic nie odbierze, ani tego wspaniałego pałacu, ani dóbr na Łużycach, ani księztwa... Mogła się cała oddać staraniu o wyjście za mąż...
W kwietniu po karnawale, Karol XII jeszcze u tego samego prostego stołu w niewielkiej izbie jadalnej w Altransztacie przyjmował odwiedziny lorda Marlborough, zaprosiwszy do tego samego stołu Augusta, który nie śmiał i Leszczyńskiego, który nie mógł się od bytności wymówić.
Było to już w kilka dni[1] po tym sławnym liście, który August był zmuszony z rozkazu Szweda napisać do króla Stanisława i jeszcze upokorzenia nie przebolał, gdy mu na nowo pić z tego kielicha goryczy kazano.
Karol XII się tem bawił i igrał ze złapanym kuzynkiem jak kot z myszką.
W wigilią odwiedzin lorda przybiegł konno do Leśnik, gdzie królestwo oboje, bardzo skromny domek zajmowali. Stosunki Leszczyńskiego z Karolem były szczególnego rodzaju. Dwa te charaktery i temperamenty różniły się od siebie jak niebo od ziemi; ale w jednem łączyły zgodnie: Karol XII i król Stanisław zarówno stali niewzruszenie przy zasadach i przekonaniach, przy wierze swej w prawdy, na których jak na osi obrotowej życie zawisło. Stanisław był niezrównanej łagodności i dobroci, po chrześcijańsku przebaczający, bez żółci w sercu, bez najmniejszego zemsty pragnienia... Żaden wzgląd polityki, interesu, nie mógł go skłonić do surowości, do okrucieństwa, z jakiemi Karol występował namiętnie. W nim natura i temperament żołnierza przeważały, Leszczyński, którego później nazwano „filozofem dobroczynnym,“ miał męztwo, ale rycerskiego ducha mu brakło.
Pomimo to surowy, szorstki Karol XII kochał w nim tę duszę czystą, tę prostotę i miłość prawdy, które stanowiły charakter jego właściwy.
W pojęciach obowiązków i środków działania, spierali się prawie codziennie z sobą, Leszczyński ulegał naostatek, ale w tych tylko sprawach, w których szło raczej o formę niż o treść, gdyż przeciw swym zasadom, ani nawet przez powolność dla przyjaciela, który mu na skroń cierniową włożył koronę, postąpić nie chciał. Naówczas Karol spotykał w nim szlachetny opór, ze słowem serdecznem, ale nieprzełamanem.
Nie jeden raz gdy się z sobą spierali, Leszczyńskiemu się z głębi duszy wyrywało:
— Źle postąpiłeś królem mnie czyniąc, ja krwią moich wpółziomków korony okupywać nie chcę, raczej się jej zrzeknę. W takim stanie, w jakim dziś się znajduje Rzeczpospolita, jeżeli jej zreformować nie zdołam, jeżeli praw nie zmienim i karności nie zaprowadzimy, ani ja na tronie, ani to królestwo przy życiu się nie utrzyma.
Karol XII milczeniem go zbywał i wróżył przyszłość dobrą. Pomimo miłości dla swego wybrańca, uparty czasem narażał go nielitościwie na bardzo nieprzyjemne wrażenia. Tak naprzykład, obstawał dla dokuczenia Augustowi, dla upokorzenia go, aby zmusić ich do osobistego z sobą spotkania. Po kilka kroć August z wielką zręcznością już nastawionych sideł uniknąć potrafił; przyjazd lorda Marlborough nastręczył jeszcze nową próbę.
W progu domku, w którym Leszczyński z żoną przyjmował przyjaciela, Karol mu rękę na ramieniu położywszy, zawołał despotycznie:
— Jutro musisz być u mnie na obiedzie... Marlborough przybywa...
Spojrzeli sobie w oczy i król Stanisław, myśl przeniknąwszy, odparł smutnie.
— Na co mnie i jemu chcesz uczynić przykrość? Ukłon jego nie sprawi mi przyjemności, a mój widok odbierze mu apetyt i pragnienie.
— O! pragnienia z pewnością, nie! — odparł Szwed. — Wiem, że tobie to nie uczyni przyjemności, ale się nudzę i niedosyć mu dokuczyłem. Musisz paść ofiarą. Kilka godzin przebyć z nim, starczą ci siły. Rachuję na twe przybycie, wymagam go.
Rozśmiał się wesoło.
— Przecież i ja się zabawić muszę, a nie mam ani Coseli, ani błaznów nadwornych, ani takich jak August Frölichów i Kyanów.
W ten sposób Leszczyński zmuszony został stawić się na obiad do Altransztadtu. Przybył tu wcześniej tak, że nadjeżdżający, strojny i świecący od złota i diamentów Saski pan, już go tu zastał. August więcej się domyślił i przeczuł tu tego przeciwnika, niżeli widział, bo oczyma tak umiejętnie manewrował, ażeby się nie spotykały z łagodnem i smutnem, pełnem powagi wejrzeniem Leszczyńskiego.
Pokój w którym oprócz trzech królów, lorda Pipera i kilku jeszcze z orszaku Szweda, nie było nikogo, szczupły, wymagał nadzwyczajnej baczności, aby nie ocierali się jedni o drugich. Król August dał dowód gibkości, zręczności i przytomności umysłu niezwyczajnej, zawsze tak kierując sobą, ażeby ktoś go od Leszczyńskiego oddzielał.
Była to jakby gra na szachownicy, po której Karol XII pionków swych popychał, a Sas jak mógł i umiał, zamatowaniu się wykręcał. Oprócz pilności w każdem słowie i ruchu, musiał jeszcze nie okazywać po sobie ani zakłopotania, ani tego przymusu, jakiemu ulegał.
Bawiło to Szweda, a męczyło smutnego Leszczyńskiego, który przez cały prawie czas pobytu był zamyślony i milczący. Karol umyślnie go wciągał w rozmowę naówczas, gdy sądził, że August się też będzie musiał odezwać. Ale Sas naówczas nadzwyczaj zręcznie wynajdywał pretekst do zwrócenia się gdzieindziej i do kogo innego... U stołu, dwaj królowie, siedzieli po obu stronach Karola XII i to im nieco wypocząć dało...
August wyszedł z tego turnieju prawie zwycięzko dał dowód obrotności, przytomności umysłu, chwilami czelności niepospolitej, lecz tych kilka godzin męczarni wewnętrznej tak go zmogły, doprowadziły do tego stopnia złości i rozdrażnienia, że na noc powróciwszy do Lipska do hotelu pod Jabłkiem, gdzie stawał zwykle, w pokojach swych sprzętów połowę połamał i powywracał, nim się potrafił uspokoić. Nikt naówczas, gdy tak szalał, przystępować się nie ważył do niego, bo najmniejsze słowo, można było życiem przypłacić. Niezmierna owa siła Augusta czyniła go niebezpiecznym, dosyć mu było popchnąć człowieka, jeżeli ściana stała blizko, aby się rozbił o nią. Nie jeden raz wynoszono tak z jego mieszkania potłuczoną czeladź, która jęknąć nie śmiała, bo jęk go drażnił gorzej jeszcze.
Cudzoziemcy wtajemniczeni w stosunki tych trzech królów, przypatrując się nielitościwemu pastwieniu się Karola XII nad Sasem, nie mieli wcale ochoty się uśmiechnąć, choć położenie mogłoby było śmiech wywołać. Czuć było w tem coś tragicznego zarazem. August, który każdego dnia inaczej, jak aktor występujący na teatrze, przebierał się w lamę złotą, srebrzystą, w guzy rubinowe i djamenty, w peruki coraz misterniej fryzowane, grał swoję rolę do końca ze stereotypowym uśmiechem, który mówił: „Nie zwyciężysz mnie, zniosę wszystko, ale wara, gdy przyjdzie do odwetu!“
Ostatniego dnia, po pożegnaniu z lordem, wpadł August do swego apartamentu w Lipsku z Flemingiem razem, wołając.
— Nareszcie!
Dnia tego nie łamał już nic i rzucił się na krzesło z fajką, długiem stojącego przed sobą Fleminga, wytrzymując milczeniem.
— Koniec już temu — dodał naostatek — nieco cierpliwości, a odwet musi nastąpić, na Karolu, na Leszczyńskim, na wszystkich, którzy mi się zadłużyli... Altranstacki traktat! — dodał — śmieję się z niego, byłem zmuszony... nóż na gardle miałem. Imhof i Pfingsten przekroczyli daną im instrukcją — odpokutują za to...
— Uwięzieni są oba — rzekł Fleming, ale ja...
— Ani ty, ani nikt w świecie niech się napróżno nie ujmuje za nimi — rzekł król pośpiesznie. — Ja czy oni są winni, dla oczu ludzkich, dla sławy mojej muszą paść ofiarą. Powinienbym ich, jak dezerterów z pod Wschowy, na rynku w Dreznie kazać powiesić obu...
To mówiąc wstał. Fleming łagodnie zaczął go skłaniać do tego, aby o Polsce myśleć przestał i cały się Saksonii poświęcił. August spojrzał na niego bystro i ramionami zżymnąwszy, odwrócił się od niego.
— Nie mów mi o tem — odezwał się. — Tymczasem Car Piotr tam czuwa dla mnie, a gdy się Karolowi XII noga powinie, w Polsce powinienem wszystko znaleźć w pogotowiu. Stosunki w Warszawie i Krakowie utrzymać potrzeba... z nikim nie zrywać, obiecywać, jeśli nie płacić. Cośmy z tobą Fleming, rozpoczęli na opanowanie Rzeczpospolitej, na rozdzielenie jej z Piotrem i z...
Tu się wstrzymał nieco.
— Nie będę nikogo może więcej potrzebował, oprócz Piotra, Leszczyński nie jest wcale wojakiem, choć go przybrał Karol XII. Nadto wiele ofiar mnie Polska kosztowała, abym nie był zmuszony ich na niej poszukiwać. Mój syn powinien ją uzyskać, jako państwo dziedziczne. Cesarza sobie pozyskam.
Marzenia te we cztery oczy z dyskretnym przyjacielem, rozpoczęte, wieczorem się zmieniły w ucztę do białego dnia przeciągniętą.
Pobyt w Saksonii Karola, nad miarę i nad przyrzeczenia jego przeciągnięty, upozorowany był tem, że August wojsk danych Cesarzowi w pomoc do wojny nad Renem, wycofać nie mógł. Pobyt szwedów w Saksonii trwał cały rok okrągły. Kosztował on dwadzieścia kilka miljonów talarów najrozmaitszych kontrybucyj i dwadzieścia kilka tysięcy ludzi gwałtem do wojska szwedzkiego wcielonych.
Szwedzi jeszcze nie byli opuścili zniszczonego kraju, gdy August cały się oddał ulubionym rozrywkom. W jesieni uroczyście strzelano do... ptaka i królem kurkowym został Robinson, poseł angielski.
Urodziny swe następnego roku obchodził król na jarmarku Wielkanocnym w Lipsku, z okazałością, z przepychem tem większym, iż niemi pokryć musiał swe pieniężne kłopoty.
Zabawiwszy się potem nad Renem wojną, a raczej obozowaniem wesołem — na karnawał musiał powrócić do domu. Tu przygotowywał się przyjmować „magnific“, piszą współczesne gazety, powracającego z Włoch króla duńskiego. Sam fajerwerk, mający wyobrażać oblężenie Ryssel we Flandrii, w którem August zdala jako świadek uczestniczył, kosztował przeszło dziesięć tysięcy talarów.
Wśród tych rozrywek, balów odwiedzin książęcych, doczekał się August wiadomości o bitwie pod Połtawą.
Ósmego Lipca rozegrał się ten dramat... krwawy, a w miesiąc potem drukował się już manifest Augusta i na czele jedenastu tysięcy wojska, jako król wskrzeszony wszedł do Polski.
Zaprosić go na tron znowu przybyli wierni mu Denhoff i biskup kujawski.
Walka z dobrodusznym, wspaniałomyślnym a wcale nie chciwym panowania Leszczyńskim, któremu już Karol XII pomagać nie mógł, ledwie z życiem w kilkaset koni uszedłszy, — walka przewrotności nieograniczonej niczem — z prawością i łagodnością, nie mogła być wątpliwą w skutkach. Silne poparcie Cara Piotra zresztą, zapewniło odzyskanie tronu Augustowi.
Dnia ósmego sierpnia, drukowany Manifest do narodu, głoszący przebaczenie powszechne i poszanowanie praw Rzeczypospolitej — przywiózł Fleming już w łóżku leżącemu, rozmarzonemu toastami królowi.
Twarz jego rozogniona, dumna, zwycięzka, uśmiechnęła się wdzięcznie przychodzącemu.
— Nie byłem-że prorokiem! — zawołał, zwracając się do przyjaciela — nie wierzyłeś mi, gdym przepowiadał odwet, gdym zapewniał, że na ten tron powrócę, który od dziś mam za swój dziedziczny... Pracuj teraz, abyś mi do tego dopomógł... mamy ludzi oddanych, znamy ich... wiemy czem do nich trafić i czem korrumpować... Prusak, Duński król, Car Piotr i ja... nie byłożby nas dosyć na stworzenie tu takich stosunków jakich potrzebujemy? Garść szlachty w obronie swych praw i przywilejów niedorzecznych miałażby nam stanąć na zawadzie? Fleming, co ty na to?
Wierny druh się zadumał, ale na jego twarzy, która nigdy nic z siebie nie dawała wyczytać — i tym razem nie widać było ani zbytniego przejęcia się świetną przepowiednią, ani wielkiej w [2] wiary.
Poruszył ramionami tylko.
— Wiesz — rzekł po chwili milczenia — że we mnie masz wiernego sługę. Co się tyczy tych, na których rachujesz w Polsce...
Uśmiechnął się Fleming.
— Ja nikomu z nich nie ufam.
— Ani ja też — dodał król — i właśnie dlatego nie są nam straszni, że wiemy jak ich cenić mamy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tak się rozpoczęło owe powtórne panowanie Augusta II, które było niczem innem, tylko walką ciągłą, z zasadniczemi prawami Rzeczpospolitej.
Wymijano je nie śmiejąc złamać, łamano, ilekroć upozorować się to dało, a ostatecznie synowi pozostawił król w spuściźnie najstraszniejszą anarchją, coś nakształt domu, w którym stary naruszywszy porządek, nowego zaprowadzić nie umiano.




Losy pięknej Urszuli wkrótce potem rozstrzygnęły się dosyć szczęśliwie. Zabrała ona znajomość z księciem Wirtembergskim, i uspokoiła Cosel, która się jej obawiała zawsze, za mąż wychodząc za niego. Dom jej naówczas zarówno z salonami pani Przebędowskiej, stał się ogniskiem dworskich, polskich i saskich intryg, zabiegów i robót pokątnych. Ks. Cieszyńska lękała się i nie lubiła Fleminga; wszyscy ci, co jej wstręt i obawę dzielili, zbiegali się tutaj do jednej gromadki... Panowie senatorowie polscy codzień się prawie schodzili na wieczerzę i pogadankę...
Król August nie okazując szczególnej czułości dla dawnej kochanki, lubił ją i miał pewne względy. Cosel nie prześladowała, przestawszy się jej obawiać.
Ze wszystkich Arjadn opuszczonych, Urszula okazała się najzręczniejszą w zapewnieniu sobie przyszłości świetnej i niepodlegającej kaprysom losu. W Dreznie z jej wpływem i znaczeniem liczyć się musieli nawet najmocniej stojący na dworze; dom był w stolicy najwykwintniej po pańsku urządzony. Pomimo przepychu, licznego dworu, wydatków znacznych — pani Urszula dokupywała jeszcze dobra. Naostatek piękność jej oryginalna, pomimo wieku, dosyć się długo utrzymywała i czyniła ją w towarzystwie kobiet zawsze wdzięcznem zjawiskiem. W Polsce wszakże imię księżnej Cieszyńskiej zupełnie zostało wkrótce zapomnianem i obcem.
Ze śmiercią Prymasa Radziejowskiego, świetne nadzieje Towiańskich, którzy już skoligaciwszy się z Lubomirskiemi, sięgali po wielką buławę — spełzły marnie i rodzina ta, niedobiwszy się znaczenia w Rzeczypospolitej, zniknęła i zapomnianą została...




Lat niemal dziesiątek upłynął.
Przyznać tu potrzeba Augustowi II, że jako władzca, zostawiwszy po sobie najprzykrzejsze wspomnienia w Polsce i Saksonii — tak, że nikt po nim w chwili zgonu nie bolał — jako miłośnik sztuki, jako budowniczy, jako zwolennik teatru, kunsztów przemysłowych i wszystkich rękodzieł do przepychu posługujących — wiekopomną zasługę w Saksonii sobie zjednał.
Drezno do niepoznania, á la Louis XIV, przebudowane zostało, rozszerzone, upiększone... Malarstwo, budownictwo, muzyka zakwitły. Cała kolonja włochów osiadła około zamku. Pałace nad Elbą, wille, zamki powznosiły się, jak rózczką czarodziejską wywołane... Pochłonęło to miljony — ale chwilowo wspaniałością dworu postawiło Saksonję na czele państewek, składających rzeszę niemiecką ówczesną.
Prawda, że w tej chwili, gdy August II zbierał tak zapalczywie chińską i japońską porcelanę, że za nią dawał najpiękniejszych swych grenadjerów, król pruski tak usilnie zwiększał i wprawiał swą armię, iż bez żalu pozbywał się dla niej ogromnych wanien porcelanowych i — porcelana dziś stoi w zbiorach pyłem okryta, a Saksonja zdrobniała do rozmiarów mikroskopowych...
Lecz — było to za panowania jednej z ostatnich kochanek Augusta II, pani Denhoff, z domu Bielińskiej... W przedpokoju króla zawsze jeszcze coraz zuchwalej się rządził Constantini. Nie urosł on ani tytułami, ani urzędem, ale wpływem na króla, dotąd niezachwianym, zdumiewał wszystkich.
Miano go już za nieśmiertelnego, gdy dnia jednego rozeszła się wieść po zamkowej ulicy, że Constantiniego do Königsteinu zawieziono.
Nikt temu wierzyć nie chciał w początkach — lecz wszyscy dworscy, którzy go nie lubili, uśmiechali się tryumfująco, tajemniczo kładli palec na ustach — i potwierdzali niesłychaną tę wieść, niezrozumiałą dla ogółu.
Możnaż się było dziwić temu, że Włoch uzuchwalony długą służbą, poszedł tam na pokutę, gdzie siedział kanclerz Beichling, Jabłonowski, Sobiescy i tylu innych! lub, że August poświęcił w chwili rozdrażnienia małego człowieka, gdy tylu znakomitych i zasłużonych nie wahał się strącić i więzić.
Pytano się tylko ze zdumieniem, co gniew królewski po wielu latach tak wiernej służby wywołać mogło?
Nie wiedział nikt, ale rumieniła się i mięszała słuchając o tem płocha i dziecinna Denhoffowa — a wkrótce potem dowiedziały się od niej przyjaciółki, i doszło to do nieprzyjaznych, iż się poskarżyła królowi — Mazotin, podpiwszy, śmiał się do niej zalecać!!
Na zamkowej ulicy pod Rybami, gdzie w miejscu zupełnie nieczynnego i czytającego biblię po dniach całych Witkego, rządził jakiś jego krewny — stojącemu w zadumie u bramy Zacharjaszowi przyszedł ktoś szepnąć do ucha.
— Wiesz? nosił dzban długo wodę, aż się ucho urwało. Constantini siedzi na Königsteinie.
Witke obojętnie to przyjął — co go ten szkaradny koczot obchodził?! Nazajutrz jednak kij wziął z kąta i pieszo wyciągnął za miasto, prostym gościńcem do tej przesławnej naówczas twierdzy, która uchodziła za niezdobytą, a dziś jest tylko zabytkiem, którego by nikt bronić nie próbował.
Zacharjasz miewał teraz często fantazye takie — nie bywało go w domu po dni i tygodni kilka.
Na Königstein się dostać w owe czasy nie było łatwo, ale dowódzcą twierdzy był dawny znajomy, pułkownik, który sławił wina Witkego i często do komórki na nie przychodził. Kupiec się zameldował do niego.
Właśnie gromadkę swej załogi musztrował w podwórzu na górze, a był, lub udawał, że złym był okrutnie.
Zmiękł jednak, zobaczywszy Witkego, nad którym się litowali wszyscy, utrzymując, że mu się po śmierci matki w głowie pomięszało.
— A ty biedaku co tu robisz? — spytał go von Planitz.
— Ja? — odparł Witke — spełniam obowiązek chrześcijański, chcę więźnia nawiedzić choć nie wart jest może litości.
— Więźnia? — zawołał zdumiony pułkownik — kogo?
— Wszak Mazotin tu siedzi?
Planitz się rozśmiał.
— Dobrze mu tak — nadto już pozwalał sobie. Chcesz go pocieszać?
— Chcę go nakłonić, aby pokutował za grzechy — rzekł surowo Witke.
— Każę cię zaprowadzić — odparł pułkownik — znajdziesz go pewnie z którym z moich gości grającego w karty...
To mówiąc, skinął Planitz i inwalidowi kazał przeprowadzić Witkego.
Przez ciemne, sklepione korytarze po wschodach ciasnych, wdrapał się na drugie pięterko bastjonu narożnego...
Klucznik otworzył drzwi i wpuścił do niewielkiej izby Witkego.
Constantini nad stołem drzemał, przed nim próżne flaszki i kubki stały, a karty porozrzucane walały się na podłodze i między naczyniem...
Przebudzony, zobaczywszy nagle przed sobą Witkego, krzyknął zdumiony i uradowany... Chciał go ściskać, ale niemiec się cofnął aż do drzwi:
— A co? — zawołał — a co? jam ci tylko przyszedł przypomnieć i powiedzieć, że kara boża nie mija złoczyńców...
Gdybyś tu zgnił — jeszcze by mało było za te dusze, któreś pogubił...
Stuknął kijem, mówiąc to Zacharyasz, popatrzał, potrząsnął głową, zawrócił się i dał klucznikowi znać, aby go nazad prowadził...

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.




  1. List Augusta do Leszczyńskiego z dnia 15 kwietnia 1707, a Marlborough w Altranstacie 26 — 29, t. miesiąca. (P. A.)
  2. Przypis własny Wikiźródeł Nieczytelny skan; najprawdopodobniej brak słowa nią.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.