Za błękitami (Weyssenhoff, 1920)/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Za błękitami |
Pochodzenie | Nowele |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa; Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Pod koniec października pan Stanisław powrócił z Warszawy do Bernatowie. W Warszawie przebył sześć tygodni, cały sezon wyścigowy jesienny, i widywał często swoją ukochaną.
Kochał ją teraz bardzo podniosłem i bolesnem uczuciem; był przekonany, że ona urzeczywistniłaby jego idealne wymagania, gdyby pokochała go tak, jak on ją kocha; czuł, że w duszy tej, dziecięcej jeszcze, drzemią bohaterstwa poświęcenia i zachwyty wielkiej miłości; ale zdawał sobie sprawę, że ich jeszcze nie obudził. Dręczyło go więc mnóstwo pytań, a najważniejsze to: czy on ma prawo żenić się z nią, jeżeli ona mogłaby kogo innego pokochać goręcej?
Zadawał sobie to pytanie i dzisiaj, obchodząc po raz dziesiąty park, zasłany żółtą powodzią opadłych liści. Szedł prędko, bo od pewnego czasu czuł potrzebę szybkiego ruchu i zmęczenia, po którem zapadał wprawdzie w apatyę, ale inaczej nie mógł sypiać, nie mógł usiedzieć przy swym samotnym obiedzie; miał nerwy rozdrażnienie bardziej, niż kiedykolwiek.
Bardzo dawne jego pragnienie kobiety doskonale dostrojonej do jego rozumień i wyobraźni paliło mu teraz pierś pożerającym płomieniem. Ona jest, istnieje na ziemi, nazywa się Halka. Ale to jeszcze Galatea zimna, nie ożywiona iskrą mojego życia.
Mówił do siebie nawpół głośno, a wokoło niego wiły się czarne konary dębów błagające, splątane z wiotkiemi brzozami, które senne, spuszczały ku ziemi swe włosy, nieutrefione zielenią.
Nagle pan Stanisław uśmiechnął się boleśnie:
— Ja Pigmalion? Mój Boże!
I wszedł w aleję, ocienioną jeszcze przez gąszcz grabów, z których sypały się rdzawe liście, kołysząc się przez chwilę na powietrzu, spadając cicho na drogę, usłaną już grubym, szeleszczącym kobiercem. Okszyc przypomniał sobie wiersz, którego się uczył na pamięć, będąc dzieckiem:
De la dépouille de nos bois
L’automne avait jonché la terre,
Dans le vallon solitaire
Le rossignol etait sans voix.
Triste et mourant à son aurore,
Un jeune malade, à pas lents,
Parcourait une fois encore
Le bois cher à ses premiers ans...
— Cóż znowu! nie jestem chory. Trochę szarpnęło mnie to życie warszawskie, ten kurz, potem znów mgła i wzruszenia. Tak mi jest, jak przeszłej jesieni. Jesień zawsze najgorsza.
Uderzył się w pierś, chcąc ją wybadać, ale biedne płuca zajęczały i pan Stanisław ciężko zakaszlał.
W Warszawie stroił się, watował ubrania dla zaokrąglenia chudych ramion i zapadłej piersi, czyniąc sobie w duchu wymówki za te niewinne oszukaństwa. Krawiec mu mówił, że to nowa moda. Ale on dobrze wiedział, że modą najnowszą jest być zdrowym i pięknym. Naprzykład Warecki...
Franio gdzieś przepadł. Ostatni raz widział go Okszyc w Lublinie; potem w Warszawie, otrzymał od niego dwieście rubli, zwrócone z krótkiem podziękowaniem. Od przyjazdu pana Stanisława na wieś również nie pokazał się Warecki w Bernatowicach, gdzie dawniej co parę dni — zajeżdżał. Ale Okszyc myślał o nim często i — dziwna rzecz — z powodu Halki.
Siłą wyobraźni lotnej i trochę nieokiełznanej przedstawiał sobie, właśnie, gdy się czuł niezdrów, że ma powierzchowność Wareckiego: duszę swoją, a postać Wareckiego. I wtedy podchodził do Halki śmiało — w wyobraźni — oświadczał się jej gorąco i bez zastrzeżeń, jak to czynił rzeczywiście, oświadczając się matce, prosząc o gruntowne wybadanie córki i odpowiedź piśmienną, na którą oczekiwał tymi dniami.
Nie obce było nawet Okszycowi przypuszczenie małżeństwa między Halką a Franiem. Ten romantyk układał je czasem w myśli, cierpiąc, starając się wmówić w siebie, że szczęście osoby kochanej droższe mu być powinno od jego własnego szczęścia. Ale rozważał ściśle, czy Franio, ze swą dobrą, lecz niewykwintną naturą, może sprostać skrzydłami takiej kobiecie, jaką przeczuwał w Halce. Dochodził do wniosku, że nie — i to było usprawiedliwieniem jego własnych zamiarów, których się nie wyparł.
Chodził dalej po ogrodzie, pragnąc oderwać się od swych myśli sprzecznych i bolesnych. Rozejrzał się po gaiku z ciemnych świerków, które sam posadził dla zakrycia niepokaźnych widoków, i ucieszył się, że dobrze rosną. Potem namyślał się, jakby przeciąć miejscami zbyt gęste masy drzew, rozrosłych nadmiernie od czasu narysowania ogrodu przez pradziada. Wkrótce machnął reka:
— Po co to? Jeżeli Halka będzie kiedy chodziła ze mną po tym ogrodzie, ona to sama zrobi. Ale nie widzę jej tutaj, a gdy ją zobaczę we śnie, nigdy nie opiera się o moje ramię.
Okszyc miewał często sny, które go uderzały realizmem szczegółów. Nie wierzył w ich własności prorocze, zajmował go jednak świat snów swą logiką osobną, potęgą obrazowania i nadzwyczajnymi skrótami wrażeń.
— Jak mi dzisiaj niedobrze!
Zapiął pod szyję watowany kubrak i wstrząsnął się. A dzień nie był zimny, tylko szary i zwiędły; nie było prawie przestrzeni między wierzchołkami wielkich drzew a mętnem niebem, po którem leniwo płynęły smutne wrony i kawki.
Pan Stanisław wrócił do domu i zobaczył na zwykłem miejscu, w pokoju zwanym biblioteką, torbę pocztową, przynoszącą mu codziennie listy i gazety do Bernatowic.
— Jestem pewien, że znajdę coś złego — rzekł otwierając torbę.
Był list od pani Marliczowej. Zanim go otworzył, Okszyc starał się wytłumaczyć sobie, że list zawiera odmowę. Nie może być inaczej. Całe zachowanie Halki w Warszawie było przyjazne, ale nie inne.
— Właściwie ja nie mam prawa z nią się żenić. Są ludzie nie dla szczęścia stworzeni.
Krótki list matki był tylko wstępem do własnoręcznego listu Halki. Pani Marliczowa, serdecznie zapewniając o swym szacunku i przyjaźni dla Okszyca, odsyła go do słów córki, o której szczęście tu chodziło. Okszyc, z bijącem sercem — rozwinął arkusz, pokryty ładnem pismem, pierwszy raz widzianem, i przeczytał:
Mama powiedziała mi o wszystkiem i pozwoliła do pana napisać. Pan jest inny, niż reszta ludzi, i dlatego ośmielam się to powiedzieć, czegobym za nic w święcie nie powiedziała innemu. Wybór pana pochlebia mi naprawdę, — nic tu nie piszę dla frazesu, — ale i zasmuca, bo nie umiem panu ukryć, że nie jestem taka, jaką pan mnie widział i chwalił przed Mamą. Popisywałam się przed panem całą moją nauką, nic prawie nie umiem więcej, robiłam to dlatego, żeby pan nie miał o mnie złego wyobrażenia. Także mało mogę myśleć i krótko o rzeczach trudnych, lubię też się bawić, dużo bardziej, niż czytać albo rozmawiać. A pan mnie ma za naturę dystyngowaną i dlatego pewno pomyślał o mnie. Więc kiedy jestem taka, jak tu piszę bardzo szczerze, nie mogłabym być pana towarzyszką. Proszę się na mnie nie gniewać, bo doprawdy bardzo cenię pański rozum i dobroć, ale, jeżeli kiedy wyjdę za mąż, to za równego sobie człowieka, któremu będę mogła towarzyszyć w jego myślach i zajęciach. Panby prędko poznał, że nie jesteśmy dla siebie stworzeni. Piszę dlatego sama, że bardzo dbam o pana i myślę, że pan przyjmie lepiej proste moje słowa, niż tłumaczenie ich przez Mamę, któraby może chciała mnie osłonić. Proszę przyjąć serdeczne zapewnienie stałej przyjaźni od
Pan Stanisław, przeczytawszy list, przeprowadził wolno dłoń po czole i po kamizelce. Spojrzał potem w ogród jeszcze posępniejszy, bo zaszło słońce i cień rozkładał się bez wdzięku, bez powietrza, na szare, niewyraźne masy i przestrzenie.
— Dobra, że napisała sama — rzekł.
Tej nocy miał gorączkę i przez, następny dzień nie wychodził z domu. Znowu w nocy snuły mu się po głowie ciężkie mary, lecz nad ranem zasnął spokojniej i obudził się raźniejszy, widząc przez szparę okienicy, że słońce świeci n a dworze. Okszyc, jak wszyscy ludzie nerwowi, był bardzo wrażliwy na pogodę.
Napisał list do Wareckiego, zapraszając go do Bernatowic, bo sam jest niezdrów i nie może do niego się wybrać.
Po południu przyjechał Franio, jak zwykle konno, ale nie miał właściwego sobie humoru i znacznie przybladł, co mu dodawało jeszcze męskości i nerwowej energii.
— Cóż to? chory jesteś? — rzekł Warecki, wchodząc do biblioteki, gdzie go oczekiwał Okszyc, ubrany zwyczajnie i udający wesołość, — wyglądasz dobrze, nabrałeś nawet rumieńców.
— Tak, udałem trochę chorego, żeby cię sprowadzić — odrzekł pan Stanisław. — Od wieków cię nie widziałem. Co porabiasz?
— Pracuję.
Okszyc zauważył pewną szorstkość w tonie Wareckiego, ale, bynajmniej nie zrażony, pytał dalej po przyjacielsku:
— Pracujesz tak zapamiętale? Nad czem?
— Ho — mam dużo projektów. Najprzód zakładam u siebie rybołówstwo.
— Dobra rzecz, jak się uda. Ale skąd ten nagły zwrot w przyzwyczajeniach? Nigdzie cię nie widać.
— Doszedłem do przekonania — odrzekł Franio gorzko, — że tyle człowiek wart, ile ma pieniędzy. Muszę koniecznie zbogacić się, bo bez tego ani rusz.
— Zapewne, zapewne... Nie wszyscy jednak ludzie kierują się względami pieniężnymi. Znam naprzykład takie panny...
— O! co tych, to ja nie znam! — zawołał Warecki.
— Owszem — panna Marliczówna?
Franio zmieszał się, spojrzał na Okszyca z ukosa, a potem wykrztusił:
— A cóż panna Marliczówna? Gadają, że się z nią żenisz?
— Już nie będą gadali. Dostałem odkosza.
— Jakto? co ty mówisz?
Pozbył się nagle swej sztywności i z najżywszem zajęciem przysunął się do krzesła Okszyca. Ten rzekł:
— Słuchaj, Franiu. Porzućmy obaj ten ton i pomówmy po dawnemu, jak krewni i przyjaciele. Ja nie mogę lekko o tem mówić, bo mnie panna Marliczówna za głęboko, za serdecznie obchodzi. Jest to śliczna i dobra kobieta.
— Jakto? sądzisz ją tak, dostawszy odmowę?...
— Jakżebym mógł inaczej? — odrzekł Okszyc, podnosząc nieco głowę. — A ty, Franiu, co o niej myślisz?
Warecki kręcił się na krześle; spojrzał na bladą, poważną twarz Okszyca i rzekł gwałtownie:
— Mój Stachu! Kiedy jesteś ze m ną szczery, to i ja ci powiem. Myślałem już, że przestanę być twoim przyjacielem. Ja żyć nie mogę bez tej dziewczyny!...
— Kochasz ją? — zapytał Okszyc trochę rwącym się głosem.
— Mój Stachu! Przebacz mi, chociaż nic, prawie nic przeciwko tobie nie uczyniłem. Skoro tylko dowiedziałem się, że wyraźnie o nią się starasz, uciekłem, bo pomyślałem, że to nieuczciwie współzawodniczyć z tobą, który mi jesteś przyjacielem, a jej możesz dać i majątek i pozycyę, podczas gdy ja, oprócz że ją serdecznie kocham, cóż jej dać mogę dzisiaj?...
— Powiedz Franiu — możesz mi to powiedzieć: czy jej kiedy mówiłeś o swojem uczuciu?
— Ach, tak zupełnie — nigdy... tylko raz, w Lublinie, musiała zgadnąć, choć nic jeszcze nie powiedziałem.
— W Lublinie?
— Tak, u Dominikanów. Coś tak mnie wzięło z a gardło, żem ledwie nie wypaplał.
— A ona co odpowiedziała?
— Nic. Kazała mi uklęknąć obok siebie — i nic więcej.
Okszycowi przemknął w pamięci obraz obojga młodych, klęczących przed wielkim ołtarzem. Więc i wspomnienie odwiedzin kościoła Dominikanów, jedno z jego najlepszych wspomnień, nie należało już do niego... Przymknął oczy i ścisnął ręką skronie, a gdy po chwili odkrył twarz, miał wyraz podniecony, niemal wesoły, którego Franio nie zgłębił.
— To dobrze, żeś się wziął do pracy, Franiu. Masz całe życie przed sobą i... mażesz się ożenić z Halką Marliczówną.
— Stachu! takich, jak ty, ja nie znam! — zawołał Warecki, zrywając się z krzesła i wyciągając dłoń do Okszyca.
— Jakto, mój drogi? — cóż w tem dziwnego, że ci radzę? Przecie mówiłem, żem dostał odkosza. Zresztą mnie się już nie żenić... Chciałem ci jednak powiedzieć co innego.
Warecki chodził teraz po pokoju wzburzony, rozrzewniony i zakłopotany zarazem. Okszyc, zgadując jego wahanie, zapytał:
— Myślisz o przyszłości i czy masz niby... prawo żenić się bez dostatecznych zasobów materyalnych?
— Widzisz, — rzekł Franio, uśmiechając się dziecinnie, a razem energicznie, — za dwa, trzy lata wyratują mnie te ryby. Nie drwij ze mnie; obliczyłem, że w trzecim roku, jeżeli wyrost będzie nawet średni, będę mógł sprzedawać rocznie za 4000 rubli. No — koszt założenia, utrzymania... Ale jak się wezmę do tego rękami i nogami, potrafię utrzymać siebie i żonę. Tylko jeszcze trzeba czekać co najmniej dwa lata.
— Dobrze, załóż sobie rybołówstwo, zbuduj młyn amerykański, albo fabrykę przetworów leśnych. Pożyczę ci na hipotekę twego folwarku 100.000 rubli.
— Taak! — odrzekł Franio, nie przestając chodzić po pokoju i biorąc za żart słowa Okszyca, — cała moja Baranówka warta netto może 35.000. A sam procent od takiej sumy...
Okszyc powstał i, kładąc rękę na ramieniu Wareckiego, rzekł dobitnie:
— Pożyczam ci 100.000 rubli i bardzo cię proszę, abyś ich nie odmawiał. Procentów nie chcę, a oddasz mi, gdy się dorobisz drugich stu. Niema gadania, jestem twoim wujem i chcę ci pomóc w życiu. Dlatego cię dzisiaj sprowadziłem.
Franio patrzył na Okszyca zrazu bezmyślnie, bo wszystkie jego pojęcia o ludziach były sprzeczne z tem, co słyszał, i nigdy nie zdarzyło mu się zajrzeć w tak błyszczące oczy człowieka. Ale gdy nareszcie zrozumiał, że ten nadzwyczajny dziwak chce cudzego szczęścia, — jego szczęścia — coś mu zagrało w piersi i, objąwszy w pół chudą postać pana Stanisława, oparł głowę na jego ramieniu.
Okszyc położył kościste ręce na miękkich włosach Frania i uściskał go po ojcowsku:
— Tak, mój chłopcze, rzecz skończona: jutro jedziemy do rejenta, do Lublina, a stamtąd ruszysz zapewne do Warszawy, gdzie wiesz, co masz uczynić. A pamiętaj, co ci zawsze Okszyc mówił o miłości. To nie są stare bajki, to zapomniane wielkie prawdy.
Dziesięć minut potem pan Stanisław usłyszał pod oknami rozgłośny galop konia Wareckiego, jakiś tryumfalny.