Za chińskim murem/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Za chińskim murem |
Wydawca | Feliks Gadomski |
Data wyd. | 1924 |
Druk | Drukarnia Techniczna |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Statek „Kobe-Maru“ zaczął zwalniać swój bieg. W oddaleniu przez odbite od powierzchni morza promienie słońca już majaczył ciemny brzeg. Pasażerowie, znękani burzliwem przejściem morskiem, niecierpliwie wyglądali portu. Wszyscy oburzali się, że jakiś mały, biały statek angielski zatrzymał „Kobe-Maru“, jakgdyby nic nie wiedział o straszliwym tajfunie, który szalał przez dwie doby. Japończyk — kapitan statku tajemniczo uśmiechał się i coraz częściej posyłał stewarda, aby orkiestra „jazz-band“, złożona z sześciu Filipińczyków, grała two-stepy, schimmy i inne tańce, natrętne jak muchy jesienne.
Nareszcie po paru godzinach, statek zahuczał radośnie, drgnął i ruszył dalej. Coraz wyraźniej widać było brzegi; wyłaniały się z mgły, wynurzały się z wody i biegły dalej czarną wężową linją. Nareszcie pasażerowie spostrzegli w oddaleniu, na brzegu, kominy fabryczne i niewielką osadę, przysłoniętą dymem.
— Wazung! — zawołał jakiś Anglik. — Zaraz będziemy przechodzili na statek, który dowiezie nas do Bundu w Szanchaju!
Istotnie, statek z łoskotem i warczeniem korb parowych wyrzucił kotwice i stanął na dobre. Kilka białych eleganckich statków oczekiwało już na pasażerów. Jak kwiaty barwne biły w oczy kolorowe czapki portjerów hotelowych, powietrze pełne było donośnych okrzyków:
— Najlepsze hotele! Astor-House! Palace-Hotel! Kalee-Hotel!...
Zaczął się zgiełk i tłok. Publiczność długiemi potokami przez dwa rzucone mostki „trapy“ spływała na małe statki, za pasażerami schodzili majtkowie, niosąc bagaże.
Nareszcie małe parowce, gwiżdżąc przeraźliwie, odbiegać zaczęły od olbrzymiego czarnego kadłuba „Kobe-Maru“.
Pierwszy odbiegł statek angielski „Wuzung“, mając na pokładzie pasażerów pierwszej klasy. Byli to przeważnie angielscy i amerykańscy przemysłowcy i kupcy z Japonji, Szanchaju i Hongkongu, kilku francuskich oficerów i oszalałych glob-trotterów: chudych, jak sztokfisze, Holendrów w wygodnych chociaż dziwacznych strojach podróżniczych z nieodstępnym „Baedeckerem“ w ręku i kodakiem przy boku.
Towarzyszyły im „piękne panie“, które doszczętu burzyły wyobraźnię ludów co do powabności kobiety. Niewiadomo dlaczego turystyka czy to Szwajcarji — na Rigi, czy w Hiszpanji, czy w Rzymie, czy na wschodzie Azji, eksportuje wyłącznie mało pociągające okazy, prawda bardzo towarzyskie i sympatyczne, lecz do kobiet niepodobne. Kilku bogatych japońskich kupców z Szanchaju i Formozy ze swemi uśmiechniętemi małżonkami trzymało się na uboczu, bliżej grupy śniadych Filipińczyków i Jawańczyków.
Oczy jednak wszystkich były skierowane na postać kobiecą, zawiniętą w miękki biały, wełniany płaszcz; siedziała w chaise-long‘u, w niedbałej i wytwornej pozie, bawiąc się małym, potwornym pinczerem o wybałuszonych, połyskujących oczach i wysuniętym języku. Kobieta miała oliwkową, matową cerę i olbrzymie piwne oczy. Chwilami dotykała wypieszczoną, piękną dłonią czoła i wtedy grymas cierpienia zjawiał się na jej twarzy.
Piękna pani budziła przez cały czas podróży od Jakohamy do Szanchaju ogólne zainteresowanie i niechęć. Z listy pasażerów dowiedziano się, że była to hrabina Aurelja del Romagnoli. Kursowała plotka, że mąż jej zajmuje w Pekinie wysokie stanowisko dyplomatyczne, i że hrabina w podróży posługuje się swojem panieńskiem nazwiskiem. Trzymała się bardzo wyniośle, do nikogo się nie zbliżając. Do ogólnej sali zeszła tylko raz jeden na kilka chwil i znikła w swojej kabinie-luxe. Wieczorami tylko odbywała przechadzkę w zakrytej galerji na pokładzie, prowadząc na cienkim, srebrnym łańcuszku pieska „Jeksyboy“. Nic na pozór nie mogło razić pasażerów pierwszej klasy. Każdemu przecież wolno zajmować kajutę-luxe, rozmawiać lub nie rozmawiać z towarzyszami podróży, jadać lub nie jadać w ogólnej sali. Lecz tłum, jak potwór stuoki, posiada wzrok, przenikający wgłąb duszy i mózgu ofiar swojej ciekawości.
Otóż jedna z wyblakłych, jak bardzo stary, wyszargany gobelin, turystek dojrzała coś, co poruszało całe towarzystwo. Stara i dość zgryźliwa panna, nauczycielka z Szanchaju, opowiedziała innym paniom, te zaś panom, panowie — oficerom, a ci — swoim stewardom, aż nowina dotoczyła się do ostatniego palacza, pocącego się i klnącego na samem dnie statku. Nowina była dość zwykła, dla okrętów francuskich, ale dla „Kobe-Maru“ przeładowanego nie tylko węglem i blaszankami z naftą, lecz i hypokryzją, była ta nowina wstrząsająca potężniej od podmuchów najwścieklejszego tajfunu.
Pewnego wieczora hrabina odbywała zwykłą samotną przechadzkę, gdy nagle z kajuty, położonej przy stacji radiotelegrafu, wyszedł wysoki gentleman, bardzo dystyngowanie ubrany. Przystojną, energiczną twarz upiększały miękkie, blond wąsy. Był bez czapki, i ładnie wijącą, się jasno-płową czupryną bawił się wiatr, zalatujący na galerję. Podszedł do pięknej pasażerki, zamienił z nią parę frazesów, a potem skłonił się i, z uszanowaniem pocałowawszy ją w rękę, odszedł.
— Jo t‘amo! — pobiegł za nim gorący przyciszony szept hrabiny.
Te słowa hrabiny obiły się o uszy, leżącej w szezlongu i wojującej z atakiem morskiej choroby turystki.
— Zgroza! — mruknęła, zwlekła się z leżaka i popędziła do całego towarzystwa z nowiną o strasznej zbrodni, która płynęła na „Kobe-Maru“, i, prawdopodobnie, ściągnęła na pasażerów straszliwy tajfun.
Zaczęły się dochodzenia o osobie tajemniczego blondyna. Tegoż wieczoru publiczność już wiedziała, że pasażerem, zajmującym kajutę, znajdującą się obok telegrafu, był Henryk Malecki, attache nieczynnego od czasu wojny światowej poselstwa austryjackiego. Dowiedziano się z listy okrętowej, że był Polakiem, miał lat 32 i że płynął do Havre‘u z Tokio. Pozatem — nic! Była to jeszcze bardziej tajemnicza osobistość na pokładzie „Kobe-Maru“. Widziała go jedna osoba i zaledwie jeden raz.
Z tego powodu wszystkie oczy, zwrócone bacznie i nieprzychylnie na młodą kobietę w białym płaszczu, szukały tajemniczego mężczyzny. Długo go nie było, aż nareszcie się zjawił. Elegancko ubrany, wytworny, spokojny w rozruchach, zbliżył się do hrabiny i zaczął rozmawiać po angielsku. Mówił o rzeczach zdawkowych, ale pasażerowie dostrzegli błyski w oczach kobiety, gdy wzrok zwracała na twarz swego towarzysza....
Te obserwacje zostały przerwane przez przeraźliwy, rozdzierający uszy krzyk syreny parowca. Wchodził właśnie do rzeki Wangpu, gdzie na wybrzeżu wznosiły się wspaniałe europejskie budynki i długie pomosty przystani.
W kilka minut później tłum pasażerów wszystkich klas zmieszał się w brudnych halach komory celnej, tej najbardziej demokratycznej instytucji współczesnej.
Upłynęła jeszcze godzina i hale się opróżniły. Po skończonej rewizji nawet urzędnicy odeszli. Pasażerowie z „Kobe-Maru“ odjechali do hotelów, czy do własnych will.
Duży czerwony samochód Astor-House‘u dowiózł hrabinę del Romagnoli, pana Maleckiego i złośliwego nad wyraz „Jeksy-boy‘a“ do hotelu. Służba, szacująca gości podług wyglądu bagażów, z niskiemi ukłonami odprowadzała hrabinę i jej towarzysza do dwóch apartamentów na parterze.