Za chińskim murem/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Za chińskim murem
Podtytuł Romans
Pochodzenie Książki ciekawe
Wydawca Feliks Gadomski
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia Techniczna
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ANTONI OSSENDOWSKI
ZA CHIŃSKIM MUREM
ROMANS


KSIĘGARNIA BIBLJOTEKI DZIEŁ WYBOROWYCH
WARSZAWA, ULICA SIENKIEWICZA Nr. 12
Tłoczono w Drukarni Technicznej Sp. Akc. Warszawa, Czackiego 3-5.

Oprawiono w Zakł. Introligat. J. Modzyńskiego ul. Kopernika № 4, tel.: 107-97.






CZĘŚĆ I
PRZEDMOWA

Prof. D-r. Antoni Ferdynand Ossendowski ma już ustaloną sławę jako podróżnik. Opisy jego ekskursji naukowych, przełożone na kilkanaście obcych języków obiegają niemal świat cały, czytane wszędzie z takiem samem zajęciem i takim samym podziwem dla talentu narracyjnego autora. Ossendowski bowiem przedewszystkiem umie opowiadać barwnie, z temperamentem, koniecznem podmalowaniem tła i jego kolorystyką, umie przed czytelnikiem roztoczyć bajeczne wprost obrazy, suggestywnością stylu przenieść w cudowne kraje, uczynić świadkiem tysiąca przygód i awantur, zapoznać z falangą ludzi, którzy przerzucają się całe tysiące kilometrów w nieprawdopodobnie wprost krótkim czasie. Relacje z podróży Ossendowskiego, czyta się jak fantazję jakąś, gdzie trudno odróżnić prawdę od zmyślenia. Temu też zawdzięczają jego książki olbrzymią popularność, a wskazuje to równocześnie na fakt, iż Ossendowski jest nietylko uczonym podróżnikiem i publicystą z zamiłowania, ale także beletrystą urodzonym.
Romans „Za chińskim murem“ — pierwszy romans w dorobku literackim autora — ma prócz wszystkich cech dotychczasowych pióra Ossendowskiego i tę także zaletę, że tu może autor wodze swej fantazji puszczać zupełnie swobodnie, gdyż każde zmyślenie dodaje tylko uroku powieści o podkładzie erotycznym. Korzysta też Ossendowski z prawa tego w całej pełni. Intrygę miłosną między dyplomatą Maleckim, a demoniczną i uroczą hrabiną Aurą zadzierzgnął więc bardzo zręcznie, a prowadząc swego bohatera przez pełny tajemnic Wschód, każe mu odkrywać nieznane bliżej europejczykom niezwykłe wartości kraju, leżącego za „chińskim murem“. Spostrzeżenia Ossendowskiego na temat Chin, wplecione w fabułę powieści są niezmiernie zajmujące i pouczające, a nadają powieści charakter pewnego egzotyzmu.
Nowa powieść Ossendowskiego wzbudzi z pewnością większe jeszcze zainteresowanie, niż książki jego dotychczasowe, albowiem prócz ciekawych opisów lądów dalekich, ich swoistego życia i różnorakich przygód — przynosi galerję figur, kreślonych wyraźnie, o psychologii niecodziennej, zmagających się z konfliktami nie mającemi nic z szablonu powieściowego. „Za chińskim murem“ to jeszcze jedna podróż — zamiłowanego w wędrówkach uciążliwych autora — w dziedzinę powieści. Wraca on z niej pełen pogody, humoru i bogatszy o wiele doświadczeń.

RED.



Statek „Kobe-Maru“ zaczął zwalniać swój bieg. W oddaleniu przez odbite od powierzchni morza promienie słońca już majaczył ciemny brzeg. Pasażerowie, znękani burzliwem przejściem morskiem, niecierpliwie wyglądali portu. Wszyscy oburzali się, że jakiś mały, biały statek angielski zatrzymał „Kobe-Maru“, jakgdyby nic nie wiedział o straszliwym tajfunie, który szalał przez dwie doby. Japończyk — kapitan statku tajemniczo uśmiechał się i coraz częściej posyłał stewarda, aby orkiestra „jazz-band“, złożona z sześciu Filipińczyków, grała two-stepy, schimmy i inne tańce, natrętne jak muchy jesienne.
Nareszcie po paru godzinach, statek zahuczał radośnie, drgnął i ruszył dalej. Coraz wyraźniej widać było brzegi; wyłaniały się z mgły, wynurzały się z wody i biegły dalej czarną wężową linją. Nareszcie pasażerowie spostrzegli w oddaleniu, na brzegu, kominy fabryczne i niewielką osadę, przysłoniętą dymem.
— Wazung! — zawołał jakiś Anglik. — Zaraz będziemy przechodzili na statek, który dowiezie nas do Bundu w Szanchaju!
Istotnie, statek z łoskotem i warczeniem korb parowych wyrzucił kotwice i stanął na dobre. Kilka białych eleganckich statków oczekiwało już na pasażerów. Jak kwiaty barwne biły w oczy kolorowe czapki portjerów hotelowych, powietrze pełne było donośnych okrzyków:
— Najlepsze hotele! Astor-House! Palace-Hotel! Kalee-Hotel!...
Zaczął się zgiełk i tłok. Publiczność długiemi potokami przez dwa rzucone mostki „trapy“ spływała na małe statki, za pasażerami schodzili majtkowie, niosąc bagaże.
Nareszcie małe parowce, gwiżdżąc przeraźliwie, odbiegać zaczęły od olbrzymiego czarnego kadłuba „Kobe-Maru“.
Pierwszy odbiegł statek angielski „Wuzung“, mając na pokładzie pasażerów pierwszej klasy. Byli to przeważnie angielscy i amerykańscy przemysłowcy i kupcy z Japonji, Szanchaju i Hongkongu, kilku francuskich oficerów i oszalałych glob-trotterów: chudych, jak sztokfisze, Holendrów w wygodnych chociaż dziwacznych strojach podróżniczych z nieodstępnym „Baedeckerem“ w ręku i kodakiem przy boku.
Towarzyszyły im „piękne panie“, które doszczętu burzyły wyobraźnię ludów co do powabności kobiety. Niewiadomo dlaczego turystyka czy to Szwajcarji — na Rigi, czy w Hiszpanji, czy w Rzymie, czy na wschodzie Azji, eksportuje wyłącznie mało pociągające okazy, prawda bardzo towarzyskie i sympatyczne, lecz do kobiet niepodobne. Kilku bogatych japońskich kupców z Szanchaju i Formozy ze swemi uśmiechniętemi małżonkami trzymało się na uboczu, bliżej grupy śniadych Filipińczyków i Jawańczyków.
Oczy jednak wszystkich były skierowane na postać kobiecą, zawiniętą w miękki biały, wełniany płaszcz; siedziała w chaise-long‘u, w niedbałej i wytwornej pozie, bawiąc się małym, potwornym pinczerem o wybałuszonych, połyskujących oczach i wysuniętym języku. Kobieta miała oliwkową, matową cerę i olbrzymie piwne oczy. Chwilami dotykała wypieszczoną, piękną dłonią czoła i wtedy grymas cierpienia zjawiał się na jej twarzy.
Piękna pani budziła przez cały czas podróży od Jakohamy do Szanchaju ogólne zainteresowanie i niechęć. Z listy pasażerów dowiedziano się, że była to hrabina Aurelja del Romagnoli. Kursowała plotka, że mąż jej zajmuje w Pekinie wysokie stanowisko dyplomatyczne, i że hrabina w podróży posługuje się swojem panieńskiem nazwiskiem. Trzymała się bardzo wyniośle, do nikogo się nie zbliżając. Do ogólnej sali zeszła tylko raz jeden na kilka chwil i znikła w swojej kabinie-luxe. Wieczorami tylko odbywała przechadzkę w zakrytej galerji na pokładzie, prowadząc na cienkim, srebrnym łańcuszku pieska „Jeksyboy“. Nic na pozór nie mogło razić pasażerów pierwszej klasy. Każdemu przecież wolno zajmować kajutę-luxe, rozmawiać lub nie rozmawiać z towarzyszami podróży, jadać lub nie jadać w ogólnej sali. Lecz tłum, jak potwór stuoki, posiada wzrok, przenikający wgłąb duszy i mózgu ofiar swojej ciekawości.
Otóż jedna z wyblakłych, jak bardzo stary, wyszargany gobelin, turystek dojrzała coś, co poruszało całe towarzystwo. Stara i dość zgryźliwa panna, nauczycielka z Szanchaju, opowiedziała innym paniom, te zaś panom, panowie — oficerom, a ci — swoim stewardom, aż nowina dotoczyła się do ostatniego palacza, pocącego się i klnącego na samem dnie statku. Nowina była dość zwykła, dla okrętów francuskich, ale dla „Kobe-Maru“ przeładowanego nie tylko węglem i blaszankami z naftą, lecz i hypokryzją, była ta nowina wstrząsająca potężniej od podmuchów najwścieklejszego tajfunu.
Pewnego wieczora hrabina odbywała zwykłą samotną przechadzkę, gdy nagle z kajuty, położonej przy stacji radiotelegrafu, wyszedł wysoki gentleman, bardzo dystyngowanie ubrany. Przystojną, energiczną twarz upiększały miękkie, blond wąsy. Był bez czapki, i ładnie wijącą, się jasno-płową czupryną bawił się wiatr, zalatujący na galerję. Podszedł do pięknej pasażerki, zamienił z nią parę frazesów, a potem skłonił się i, z uszanowaniem pocałowawszy ją w rękę, odszedł.
— Jo t‘amo! — pobiegł za nim gorący przyciszony szept hrabiny.
Te słowa hrabiny obiły się o uszy, leżącej w szezlongu i wojującej z atakiem morskiej choroby turystki.
— Zgroza! — mruknęła, zwlekła się z leżaka i popędziła do całego towarzystwa z nowiną o strasznej zbrodni, która płynęła na „Kobe-Maru“, i, prawdopodobnie, ściągnęła na pasażerów straszliwy tajfun.
Zaczęły się dochodzenia o osobie tajemniczego blondyna. Tegoż wieczoru publiczność już wiedziała, że pasażerem, zajmującym kajutę, znajdującą się obok telegrafu, był Henryk Malecki, attache nieczynnego od czasu wojny światowej poselstwa austryjackiego. Dowiedziano się z listy okrętowej, że był Polakiem, miał lat 32 i że płynął do Havre‘u z Tokio. Pozatem — nic! Była to jeszcze bardziej tajemnicza osobistość na pokładzie „Kobe-Maru“. Widziała go jedna osoba i zaledwie jeden raz.
Z tego powodu wszystkie oczy, zwrócone bacznie i nieprzychylnie na młodą kobietę w białym płaszczu, szukały tajemniczego mężczyzny. Długo go nie było, aż nareszcie się zjawił. Elegancko ubrany, wytworny, spokojny w rozruchach, zbliżył się do hrabiny i zaczął rozmawiać po angielsku. Mówił o rzeczach zdawkowych, ale pasażerowie dostrzegli błyski w oczach kobiety, gdy wzrok zwracała na twarz swego towarzysza....
Te obserwacje zostały przerwane przez przeraźliwy, rozdzierający uszy krzyk syreny parowca. Wchodził właśnie do rzeki Wangpu, gdzie na wybrzeżu wznosiły się wspaniałe europejskie budynki i długie pomosty przystani.
W kilka minut później tłum pasażerów wszystkich klas zmieszał się w brudnych halach komory celnej, tej najbardziej demokratycznej instytucji współczesnej.
Upłynęła jeszcze godzina i hale się opróżniły. Po skończonej rewizji nawet urzędnicy odeszli. Pasażerowie z „Kobe-Maru“ odjechali do hotelów, czy do własnych will.
Duży czerwony samochód Astor-House‘u dowiózł hrabinę del Romagnoli, pana Maleckiego i złośliwego nad wyraz „Jeksy-boy‘a“ do hotelu. Służba, szacująca gości podług wyglądu bagażów, z niskiemi ukłonami odprowadzała hrabinę i jej towarzysza do dwóch apartamentów na parterze.


Henryk Malecki z pomocą Chińczyka-boy‘a hotelowego rozpakowywał swoje walizki i wspaniały „travel-trunk“. Nareszcie skończył i odesłał boy‘a. Po kąpieli przebrał się w smoking, aby iść do restauracji na obiad, gdy nagle uczuł dobrze mu znany dreszcz; przeszył całą jego istotę i znikł, pozostawiwszy po sobie jakieś przykre odrętwienie. Malecki pośpiesznie otworzył małą szkatułkę, wyjął z niej pudełeczko i zażył kilka pigułek. Położył się i czekał. Odrętwienie i jakiś lęk znikały powoli. Szczęśliwy uśmiech rozchylił blade usta leżącego. Malecki już chciał się podnieść, gdy nagle zbladł śmiertelnie, a zęby zaczęły mu szczękać. Dreszcze wstrząsały nim, a nieznośne gorąco paliło mu czoło i oczy. Poruszył się i usiłował wstać, lecz atak febry, tej klęski niektórych miejscowości Japonji, obalił go, wstrząsnął kilka razy i zrzucił z sofy na czerwony miękki kobierzec. Malecki jęczał, rzęził i dzwonił zębami, nareszcie, obezwładniony rozszalałą gorączką, zemdlał. Leżał na boku, z szeroko rozwartemi, przerażonemi oczami, kurczowo ściśniętemi szczękami i rękami bezwładnemi, podrzucanemi co chwila dreszczami. Twarz chorego nabiegła krwią, chociaż z ust bladość nie ustępowała; oczy błyszczały niezdrowym zielonym blaskiem. Zapukano do drzwi... Raz i drugi... Chory nie odzywał się, — nie słyszał, czy nie był w stanie wydać głosu przez zaciśnięte zęby. Po chwili drzwi się otworzyły i na progu stanęła biała postać kobiety. Była w wieczorowym stroju, odsłaniającym wspaniałe ramiona i bujną pierś. Na pięknej szyi połyskiwał sznur brylantów, tonąc z tyłu w czarnych loczkach, nisko na kark opuszczonych.
— Enrico! — zawołała....
— Enrico! — powtórzyła, — czy już skończyłeś tualetę? Można wejść?
Nikt nie odpowiedział.
Wtedy skierowała się do drugiego pokoju i, gdy podeszła do drzwi, spostrzegła leżącego na ziemi. Z krzykiem jakiejś dzikiej radości, rzuciła się do niego, objęła go wpół, i z nadzwyczajną siłą dźwignęła do góry i złożyła na sofie. Poprawiwszy mu głowę i nogi, spojrzała na chorego przejmującym wzrokiem i szybko wyszła z pokoju.
Powróciła niebawem — niosąc mały srebrny japoński flakonik. Nalała jakiegoś płynu do szklanki, dodała wody i podeszła do chorego. Ostry, przejmujący aromat piżma rozszedł się po pokoju. Zaczęła wlewać do ust zemdlonemu płyn — kropla po kropli....
Gdy szklanka została opróżniona, hrabina podeszła do lustra, zdjęła kolję, pierścionki i bransolety, rozpuściła włosy i usiadła na sofie w nogach Maleckiego, wpatrując się w jego skamieniałą twarz. Słabe światło palącej się na tualecie lampki padało na nią. Krucze, faliste włosy otoczyły czarnym obłokiem bladą, piękną twarz z pałającemi oczami i szkarłatnemi, jak kwiat maku, ustami. Cienkie, namiętne nozdrza poruszały się gwałtownie, pierś falowała, a palce rąk splotły się prawie kurczowo. Jednak w wyrazie twarzy siedzącej kobiety nie było ani litości, ani niepokoju. Było niecierpliwe oczekiwanie, a trwało długo, ponieważ Malecki nie odzyskiwał przytomności. Po ataku nastąpił stan wyczerpania. Leżał z mocno zaciśniętemi ustami i zamkniętemi oczyma. Nareszcie zaczął oddychać spokojnie, a twarz mu blednąc zaczęła. Spał. Wtedy hrabina podniosła się i opuściła na kolana. Schyliła się nad śpiącym i usta jej spoczęły na jego bladych zimnych wargach. Całowała go tak długo, aż usta chorego nabierać zaczęły szkarłatu i ciepła. Wtedy jęła okrywać pocałunkami oczy, czoło i policzki.
Malecki poruszył się i otworzył nieprzytomne oczy.
— Żyjesz... Żyjesz!... — szepnęła. — Żyjesz dla mnie, dla mego życia!
— Aura... — jęknął ledwie dosłyszalnie. — Znowu atak febry...
— Jesteś piękny, wszystko się we mnie burzy na twój widok. Umierałeś... kocham ciebie, kocham prawdziwie, jak mężczyznę. Słyszysz? Zbliża się chwila szczęścia i zapomnienia...
— Nareszcie! Takem się wymęczył... — odpowiedział cichym szeptem chory.
Kobieta zerwała się i zgasiła lampę...
Stało się w ciemności to, co od wieków stanowi szczyt walki kobiety i mężczyzny w imię najwyższego prawa natury, prawa, pogwałconego przez kulturę.
Niezwykłe było spotkanie tych dwojga ludzi, hrabiny Aurelji del Romagnoli, rzymskiej arystokratki, i Henryka Maleckiego, syna mieszczanina krakowskiego. Niezwykłą drogą i do niemniej niezwykłego celu szedł ich stosunek.
Malecki po skończeniu uniwersytetu zupełnie przypadkowo dostał się do sfer dyplomatycznych i bardzo szybko wybił się śród tłumu arystokratów, dzięki swojej pracowitości i nadzwyczajnej zdolności przyswajania języków obcych. Nauczył się szybko po japońsku i chińsku i był wyznaczony na stanowisko dragomana ambasady austriackiej w Tokio. Pracował uporczywie i wkrótce stał się niezastąpionym w ambasadzie, nawiązawszy najlepsze stosunki w towarzystwie i rządowych sferach Japonji. Został mianowany chargé d‘affaires i na tej posadzie zastała go wojna światowa i upadek Austrji. Został bez zajęcia, lecz ten ulubieniec sfer towarzyskich nie zginął. Otrzymał kilka zaproszeń i to pomogło mu bardzo prędko do zajęcia dobrego stanowiska, które dawało wspaniałe środki do życia.
Przystojny, zręczny i wesoły, Malecki bywał mile wszędzie widziany. Lubiano go bardzo za jego talent improwizacyjny, który szczególnie zachwycał Japończyków, wielkich znawców tej sztuki.
Były chargé d'affaires w niedawnych czasach czarował świetne towarzystwo poselskich reunionów deklamowaniem na poczekaniu na zadane tematy, pociągając ku sobie rozmarzone oczy pięknych europejskich rezydentek, pozostając jednocześnie obojętnym na ich wdzięki. Teraz zachwycał i czarował natchnioną improwizacją i swoim głębokim barytonowym głosem, namiętnie podkreślającym wszystkie odcienie uczuć, — zawsze dyskretnie ubranych i uprzejmie uśmiechniętych Japończyków w pałacykach arystokratów tokioskich, i przyciągając do tych eleganckich „home‘ów“ najwytworniejsze towarzystwo europejskie. Podziwiano młodego dyplomatę, który tak szybko się zorjentował w sytuacji i potrafił zdobyć dla siebie wybitne stanowisko w sferach finansowych. Odbył kilka podróży do Ameryki i Europy z polecenia banków japońskich i urządził sobie mały pałacyk w arystokratycznej dzielnicy Tokio-Aoyama, przy ulicy Minamimatczi. Tu zbierano się chętnie i spędzano wieczory w wytwornie urządzonym gabinecie Maleckiego. Przychodzili przeważnie mężczyźni, aby w stworzonej przez Maleckiego artystycznej atmosferze oderwać się na kilka godzin od zgiełku życia. Czasami jednak przed pałacyk zajeżdżały samochody, przywożące panie, w towarzystwie mężów, lub ojców. Nikt nie wątpił o rycerskości młodego eks-dyplomaty, umiejącego tak szarmancko, a zarazem po koleżeńsku traktować najniebezpieczniejsze i najdrapieżniejsze flirciarki i kokietki, wściekające się z nudów, w nudnej krainie „wschodzącego słońca“. W towarzystwie, gdzie się obracał Malecki, robiono specjalne wywiady o tem, czy nie ma on romansu z jakąś znaną gejszą. Dowiedziano się, że w gronie swoich znajomych Malecki często bywa w restauracjach, gdzie występują gejsze, że one bardzo lubią wytwornego europejczyka za to, że komponował dla nich nowe piosenki i tańce, lub improwizował piękne deklamacje przy tajemniczych dźwiękach japońskiego samisenu. Ale pozatem, wszystko było w porządku, i Henryk Małecki pozostał po staremu najzupełniejszym, chociaż nieco zagadkowym gentlemanem.
Parę miesięcy temu, przed jego pałacyk zajechał samochód. Wysiadł z niego dobry znajomy Maleckiego — włoski pułkownik i pomógł wysiąść damie wytwornie, chociaż skromnie ubranej. Gdy weszli do salonu, zastali tam kilka osób. Towarzystwo w milczeniu piło kawę z likierem i raczyło się słodyczami i owocami. Gospodarz grał na fortepianie i melodeklamował, umiejętnie modulując głos:

„He is that lost boy, left and alone,
His mind is a darkness, his heart is a stone,
Yesterday — was it? — or the day before,
Life whispered in his ear, „Newer any more“...

Malecki skończył i wstał. Wtedy Włoch podszedł do niego i rzekł:
— Przywiozłem ci cudownego gościa!...
— Kogo? — spytał gospodarz.
— Hrabinę Aurelję del Romagnoli! Signora nudzi się w Tokio, gdzie jest zmuszona spędzić kilka dni, a więc dostałem od ambasadora zlecenie zabawić ją. Nic lepszego nie mogłem wymyśleć, jak przywieźć ją do Ciebie. W twoim artystycznym domu, będzie się czuła doskonale, gdyż sama jest poetką. Chodź! Przedstawię Cię hrabinie.
Po chwili Malecki całował w eleganckim ukłonie rękę w czarnej rękawiczce i mówił:
— Pułkownik opowiadał mi o celu wizyty pani u mnie. Muszę ją bawić, aby się nie nudziła w stolicy Mikada. Będę szczęśliwy, jeżeli hrabina nie zawiedzie się na mnie. Tymczasem proszę być panią domu i mojej osoby. Kawy, herbaty, likieru?
— Nic! — odparła hrabina, przyglądając się mu bacznie i biorąc cukierek z wazy. — Chcę, aby pan oprowadził mnie po mieszkaniu. Czy to możebne w pańskiej garsonierze?
— Ależ bardzo proszę, jeżeli to sprawi pani przyjemność! — zawołał Malecki i, wydawszy rozkaz, aby zapalono wszędzie światła, zwrócił się do zebranych.
— Hrabina, panowie, nigdy nie była w moim domu i chce go obejrzeć. Pozostawiam panów na chwilę samych.
Malecki wprowadził hrabinę i włoskiego pułkownika do sąsiedniego pokoju, gdzie na prześlicznych stolikach, szafkach i półkach z czarnej i czerwonej laki, ozdobionej inkrustacją z perłowej masy, kości słoniowej i chryzopasów, stały artystycznie rzeźbione posążki bogini Kwan-Non, starca Chote i Buddhy-Dajbutcu; wazy z bronzu i kamienia, porcelana japońska różnych epok historycznych. Na ścianach tego pokoju wisiały stare i współczesne jedwabne makaty japońskie, obrazy starych malarzy, płaskorzeźby z kamienia, kości i drzewa, broń samurajów, tarcze herbowe dawnych „dajmio“ i różne przedmioty, nadające się raczej do muzeów niż do zbiorów prywatnych.
Hrabina, która była znawczynią japońskiej sztuki, podziwiała dobry gust gospodarza i jego wiedzę w tej dziedzinie.
W następnej sali w oszklonych szafach były zgromadzone wachlarze z różnych czasów, a więc wielkie wachlarze wojenne, z któremi nawet podczas walki na miecze nie rozstawali się waleczni książęta — Dajmio i ich rycerze — Samuraje; wachlarze ofiarne marynarzy i bonzów buddyjskich z Kioto, wachlarze używane przez boskiego mikado, władcę ziemi Wschodzącego Słońca; barwne — wspaniałe — gejsz, noszących różne nazwy: kwiat wiśni, piwonji, klonu, azalji, glicynji; białe wachlarze gejsz — chryzantem, wachlarze kupieckich warstw i pospólstwa, nareszcie wachlarze upadłych kobiet z Joro z Josziwary. Obok w witrynkach lakowych cieszyły wzrok widza jaskrawe kolczyki, kolje, bransolety, a dalej zbiory drewnianych i splecionych z włókna bambusowego „geta“, pstrych pasów „obi“, bogatych i prostych, lecz wykwintnych kimono.
Kilka przepięknych okazów parawanów, haftowanych jedwabiem i złotem, inkrustowanych kością, perłową masą i różnokolowemi kawałkami drzewa, szkatułki z drzewa aromatycznych gatunków: sandałowego,kamforowego, różanego, wiśniowego i innych; szable, lance, falkonety dawnych rycerzy.
Sąsiedni pokój przedstawiał zupełnie ścisłą kopję świątyni w Hiogo-Kobe, gdzie w lutym 1868 roku oficer księcia Hizenu kapitan Taki Zenzaburo zakończył życie za pomocą harakiri. Białe maty bambusowe, tak zwane „totami“ pokrywały podłogę; przed ołtarzem stało wzniesienie, zaciągnięte szkarłatnem płótnem, oświetlone czterema świecznikami. Na podniesieniu był umieszczony mały stolik z leżącym na nim sztyletem dla rozpruwania brzucha, zwój cienkiego papieru, duży czerwony wachlarz, a obok stolika — długi ciężki miecz, którym „kaiszaku“ — przyjaciel miał odrąbać głowę skazanemu w chwili, gdy ten wbijał w siebie sztylet. Rytuał wymagał tego, aby samobójca grymasem strachu, lub bólu nie znieważył kasty samurajów.
Na prośbę hrabiny Malecki był zmuszony opowiedzieć historję i etykietę harakiri, a gdy doszedł do momentu wejścia do świątyni ofiary starego obyczaju, hrabina niecierpliwie klasnęła w dłonie i zawołała:
— Powinien pan ubrać się w kimono, szaty rytualne i przedstawić ostatnią scenę dramatu!
Usiadła na miękkich poduszkach, gdzie w świątyni Hiogo-Kobe siedzieli świadkowie śmierci walecznego kapitana, i oczekiwała. Ta myśl podobała się Maleckiemu. Był w nastroju, obecność zaś pięknej kobiety podniecała go. Wyszedł i wkrótce powrócił, ubrany w skromne, ale drogie kimono. Usiadł na wzniesieniu i wygłosił pożegnalną mowę, dumną i podniosłą, złożył tradycyjne ukłony i wziął do rąk sztylet.
— Każe pani dokończyć obrządku, ale wtedy musiałbym być obnażony?
— Koniecznie! — odpowiedziała hrabina, zapalając cienkiego papierosa.
Malecki wyrzekł jeszcze kilka rytualnych frazesów, podniósł sztylet do wysokości twarzy i złożył go na stoliku. Potem spuścił z ramion kimono i pozostał obnażony do pasa. Mógł to uczynić śmiało, ponieważ miał białe, gładkie ciało atlety o szerokiej piersi, jakgdyby z dwóch tarcz złożonej, o twardych, lecz nie potwornie węzłowatych mięśniach. Podwinąwszy rękawy kimona pod kolana, uczynił ruch, przecinający pasmo życia, upadł twarzą naprzód i pozostawał chwil kilka nieruchomy.
Nareszcie podniósł się, szybko narzucił na siebie szeroką szatę i, kołysząc się, jak to czynią japońscy pieśniarze, zaczął opowiadać o życiu Taki Zenzaburo i o tem, jak go spotkali w krainie cieniów jego sławni przodkowie. Była to wspaniała improwizacja, pełna poezji i wzniosłego nastroju. Malecki zapomniał, gdzie jest, i improwizował długo... Obudziło go głuche milczenie... Obejrzał się i zobaczył przed sobą pałające oczy nowej znajomej, jej rozchylone namiętnie usta i zasłuchaną twarz pułkownika.
— Przepraszam państwa! — zawołał, uśmiechając się, Malecki, — wpadłem w nastrój i znużyłem państwa, a szczególnie panią.
Hrabina milczała. Włoch coś mówił, czego Małecki nie słyszał.
— Znudziłem panią i znużyłem? — zapytał, chcąc usłyszeć jej głos.
Po chwili milczenia szepnęła:
— Pan przecież patrzał na mnie, a więc widział moją odpowiedź!
— Dziękuję pani! — rzekł Malecki. — Istotnie widziałem...
Przeprosił, poszedł do swego pokoju i przebrał się znowu w smoking.
Gdy powrócił, zaczął oprowadzać dalej, pokazując swoje mieszkanie. Wreszcie oznajmił:
— Teraz to już wszystko! Wracajmy.
— Jakto? — zdziwiła się hrabina. — A pański sypialny pokój?...
— To już całkiem nie ciekawe! — zawołał. — Absolutny kontrast z resztą lokalu.
— Tembardziej ciekawe! — zaprzeczyła hrabina. — Chcę koniecznie widzieć!
— Bardzo proszę! — odpowiedział Malecki, odchylając lekką kotarę z barwnie pomalowanych kawałków bambusu i ciemnych korali.
— Pułkowniku! — zawołała hrabina, oglądając się za Włochem. — Do kawalerskiej sypialni kobieta może nie wchodzić nigdy, ale gdy już wchodzi, trzeci nie jest potrzebny...
— Rozumiem! — zaśmiał się, odchodząc, pułkownik. — Signor Malecki! Będę na państwa czekał w świątyni...
Hrabina weszła do pokoju, za nią podążył Małecki, wpatrując się w czarne loczki, nisko opuszczone na śniady, kształtny kark. Kotara z suchym szmerem opadła i szczelnie zasłoniła wejście.


Od tego wieczoru, hrabina del Romagnoli była codziennym gościem u Maleckiego. Wobec opinji publicznej zachowywała się z taką arogancją, że wszystkie plotki wkrótce ustały, pomimo, że dawno już upłynął termin odjazdu hrabiny, ona wciąż jeszcze pozostawała w Tokio. Po skończonej pracy, Malecki powracał do domu, przebierał się i czekał na piękną Włoszkę. Razem z nią jadał obiady i kolacje w najwspanialszych hotelach lub też w intymnych restauracjach japońskich, w otoczeniu najwykwintniejszych gejsz. Tu w gabinetach, zasłanych białemi „totami“ ze słomy ryżowej przy małych stolikach, siedząc na miękkich poduszkach, raczyli się soczystem „skijaki“, zagryzając go białą słodką rzodkwią „dajkon“ i popijając ciepłą wódką „sake“. Gejsze śpiewały im, tańczyły lub urządzały mimiczne przedstawienia. Na zakończenie Malecki przebierał się w kimono lub stroje samurajów i improwizował przy dźwiękach dyskretnej „koto“ lub melancholijnego „samisenu“. Odchodzili zasypywani kwiatami i najlepszemi życzeniami, gdyż sprytne i wprawne w intrydze miłosnej gejsze rozumiały całą grę, odbywającą się przed ich oczyma, i pocichu szeptały do siebie, wskazując na Maleckiego, a nawet pokryjomu płakały nad jego losem. Gdy przychodzili znowu, spotykały ich słowa:
— Siba-rak-ko! Dawno nie widzieliśmy się!
Któraś z bardziej śmiałych gejsz podchodziła do Maleckiego i podawała mu wachlarz otwarty, a w chwili gdy dotykał go, zamykała i, pytając, patrzyła mu w oczy. Malecki znał tę milczącą mowę wachlarza, więc uśmiechał się tylko smutno i zwracał dziewczynie otwarty wachlarz. Odpowiadał w ten sposób na pytanie gejszy, że serce jego nie jest nasycone miłością i, jak kwiat rozchylony, wciąż oczekuje.
Zwiedzili całą Japonję, byli nawet w północnym Hakodate i podróżowali po wyspie Hokkajdo. Tu kiedyś odwiedzili małe miasteczko Otaru, gdzie pozostała stara, z belek cedrowych wzniesiona świątynia miłości. Hrabina dowiedziała się o istnieniu legendy, opiewającej, iż miłość będzie nagrodą dla tego mężczyzny, który przekona mnichów, aby pozwolili ukochanej pozostać w świątyni od zachodu słońca do północy, podczas, gdy sam będzie stał nieruchomo przy kamiennym posągu bogini w niewielkim gaiku sosnowym. Gdy wysłuchała tej legendy, przy obiedzie zapytała Maleckiego:
— Czy pan chce miłości?
— Jakiej i dla kogo? — odpowiedział pytaniem.
— Dla mnie. Płomiennej i wiecznej... — odparła.
— Tak! — wyrwało się Maleckiemu. — Tak!
— Są na świecie rzeczy cudowne — szepnęła hrabina. — Niech pan postąpi tak, jak twierdzi legenda...
Za pomocą paczki banknotów, Malecki szybko przekonał mnichów, aby wpuszczono jego towarzyszkę do świątyni i pozostawiono tam do północy. Sam stał obok posągu bogini, nieruchomy, jak drugi posąg. Myśli mknęły mu przez głowę w pędzie szalonym. Czuł, że kocha, ale i boi się tej kobiety, widział w jej piwnych oczach coś groźnego i nawet wrogiego dla siebie; wyczuwał w każdem jej słowie i ruchu coś, co byłoby dla niego odpychającem, wstrętnem, gdyby nie paląca żądza, z dniem każdym coraz wyraźniej zmieniająca się w miłość.
A ta tumaniła mózg, niememi czyniła poglądy, przyzwyczajenia, sympatje. Po zachodzie słońca z niewielkiej błotnistej doliny unosić się zaczęły zimne opary i zerwał się wiatr. Malecki uczuł przejmujący dreszcz, który już go nie opuszczał do chwili, aż przyszedł do niego bonza i oznajmił, że zegary w miasteczku wydzwoniły północ.
Udali się do świątyni i tu znaleźli hrabinę, owiniętą w miękki angielski płaszcz; spała na poduszkach, które pozdejmowała z kanapek kapłanów.
Ta noc była początkiem choroby Maleckiego. Paroksyzmy niebezpiecznej północnej febry przychodziły często i stan zdrowia stawał się coraz groźniejszy. Malecki był zmuszony zmniejszyć ilość godzin pracy i wymówił się od jednej z posad, zajmowanych w bankach. Zauważył wkrótce, że hrabina, zawsze spokojna i sztywna, stawała się bardziej czuła dla niego w chwilach ataków, raz nawet nastąpił wybuch namiętności, gdyż rzuciła mu się w objęcia i całowała tak porywająco, że był bliski omdlenia. Ale po tych wybuchach następowały chwile drażniącej obojętności.
Gdy pewnego razu, improwizując na temat „Fudżi-Jama“, uczynił płomienne wyznanie, hrabina obojętnie wysłuchała i rzekła:
— Jaka to cudowna rzecz — czuć i mówić uczuciami i słowami swoich bohaterów! Bo to przecież pan wszystko mówił tak, jak wysławiał się pański sławny Jomitsu-Szogun, ten japoński Don-Juan?
Malecki spojrzał, lecz nic nie odpowiedział.
Gra trwała dalej i dalej postępowała choroba.
Wreszcie pewnego wieczoru, gdy hrabina del Romagnoli była u niego, Malecki siadł naprzeciwko niej i rzekł:
— Niech pani na chwilę jedną pomyśli o mnie i zechce mnie wysłuchać!
Hrabina podniosła na niego swoje piękne oczy i zawołała:
— O, coś poważnego?!
— Tak, pani, dla mnie jest to rzeczą poważną, dla pani — nie wiem. Kocham panią i dłużej już tak żyć nie mam sił! Muszę wiedzieć, muszę wiedzieć prawdę!
— Jaką prawdę? — zapytała, podnosząc ramiona, hrabina.
— Czy pani porzuci swego męża i stanie się moją żoną?
— Nigdy! — wybuchnęła hrabina.
— Nigdy? — przeciągnął Malecki. — A więc poco ta gra? Do czego pani zmierza?
— Pan się dowie z czasem...
Malecki wstał, przeszedł się po pokoju i szepnął:
— Ja dłużej czekać nie będę! Muszę dziś mieć od pani odpowiedź.
— A gdybym jej nie dała?
— Wiem co zrobię...
— Grozi mi pan?
— O nie! Nie jestem przyzwyczajony grozić kobietom, pani...
— Więc co pan zrobi? Zastrzeli się pan?
Malecki spojrzał na nią badawczo i dojrzał w jej oczach wielkie zaciekawienie. Wydało mu się, że czeka od niego twierdzącej odpowiedzi i że to ucieszyłoby i uspokoiłoby ją.
— Nie, pani, nie zastrzeliłbym się... — odpowiedział.
— Widzi pan!.. — zawołała rozczarowanym głosem.
— Nie, gdyż nie mam do tego żadnego powodu. Nie wiem, czy pani mnie kocha. Nawet jestem przekonany, że pani mnie wcale nie kocha. Wiem, że gdybym użył więcej energji i przedsiębiorczości, mógłbym się stać kochankiem pani, lecz tego wcale sobie nie życzę...
— Wyrzeka się pan takiej kochanki, jak ja? Dobrze! Nigdy panu tego nie zapomnę!
Na tem się ta jedyna poważna rozmowa o dziwnym stosunku, łączącym ich, skończyła. Więcej jej nie poruszali. Jednak w mózgu Maleckiego powoli składało się jakieś postanowienie. Wreszcie przyjęło formy realne. Pewnego wieczoru, siedząc z hrabiną w Asakusa, tej dzielnicy rozrywek i używania, i słuchając w restauracji chóru przybyłych z Kiota gejsz, pochylił się ku swojej towarzyszce i pokazał jej bilet na „Kobe-Maru“.
— Jedzie pan? — spytała, spuszczając głowę.
— Pojutrze, do Havre‘u! — odpowiedział. — Już zrezygnowałem ze wszystkich moich posad i sprzedaję swoje zbiory amerykańskiemu ambasadorowi, który dawno czynił o to zabiegi.
— Poco pan jedzie? — spytała.
— Tęskno mi za ojczyzną i domem! — rzekł takim tonem, jakiego nigdy w rozmowach z nią nie używał, będąc zawsze podnieconym. — Nie mam tu nic do roboty. Wszystko, co tu robiłem, było pracą wyłącznie dla mnie. To już mnie nie bawi... Mam inne, szersze nieco horyzonty i pewne ideały.
— A ja? — szepnęła hrabina, podnosząc na niego oczy.
Spojrzał na nią, dojrzał całą głębię jej zimnej kokieterji, zamaskowanej rozpusty, uczuł falę gniewu, napływającą mu do serca, i prawie brutalnie rzucił, patrząc z nienawiścią w jej oczy.
— Pani czyni ze mnie zwierzę... potworne i wstrętne...
— Co pan mówi? — ze sztucznem oburzeniem krzyknęła hrabina. — Ja, która jestem najbardziej wyrafinowaną kobietą...
— Wyrafinowaną dla... — wybuchnął Malecki, lecz nie dokończył i dodał: — Niech pani już lepiej tego tematu nie porusza, gdyż mógłbym wbrew swojej woli powiedzieć coś przykrego.
Hrabina milczała i ze zdumieniem przyglądała się Maleckiemu, jakgdyby widziała go po raz pierwszy. Po długiem milczeniu, rzekła:
— Mam do pana jedną prośbę, ostatnią.
— Służę pani! — odpowiedział, chodząc po pokoju i paląc cygaro.
— Czas już i na mnie — powiedziała. — Muszę wracać do męża. Pojedziemy razem do Szanchaju. Tam pan mnie wsadzi do ekspresu i... rozstaniemy się na zawsze. Dobrze?
— Służę pani! — powtórzył Malecki.
Wyjechali do Chin razem. Malecki przez całą drogę chorował na straszne ataki febry i zatruwał się chiną, przyjmowaną w olbrzymich dawkach. W Szanchaju, w Astor House, wypadł najsilniejszy atak, po którym hrabina została jego kochanką...


Nazajutrz, po przyjeździe do Szanchaju, Malecki o 10-ej rano zeszedł do sali restauracyjnej na poranny lunch. Odnalazł swój stolik i, czekając na kawę, siedział w głębokiej zadumie. Czuł, że wszystkie jego plany zostały zburzone. Wiedział, że na pierwsze skinienie tej kobiety, która w tak niezwykły sposób wdarła się w jego życie, pójdzie na koniec świata i nie zatrzyma się nawet przed zbrodnią. Jednocześnie zupełnie wyraźnie pamiętał, że, stając się jego kochanką, ani słowa nie powiedziała o miłości do niego, o takiej miłości, o jakiej marzył. Były zdawkowe słowa pieszczotliwe, jakie już nieraz słyszał od niej, z któremi zwracała się też i do swego „Jeksy boy‘a“. Był bardzo ciekaw spotkania się z hrabiną, ale czuł jakąś obelgę, pomimo wszystkiego, co zaszło, i był niespokojny i wzruszony.
Gdy już skończył śniadanie i miał wstać, do sali weszła hrabina i skierowała się do jego stolika. Przywitała się przyjaźnie i trochę drwiąco, jak to zresztą czyniła zawsze, i usiadła. Jadła, swobodnie opowiadając o mądrości „Jeksy“ i o naiwności służącej hotelowej, aż nareszcie spokojnym głosem poprosiła:
— Mam znowu do pana prośbę. „Kobe Maru“ odejdzie od Havre‘u jutro, nie chcę się jeszcze rozstawać z panem, — zawcześnie... będę się czuła nieszczęśliwą... Niech pan odprowadzi mnie do Pekinu. Pan przecież nie zna Chin, bo Szanchaj i Kanton — to nie Chiny? Trzeba zwiedzić Pekin, tam ja już będę guidem pana...
Malecki milczał, patrząc w okno i czując, że się skrada do niego niebezpieczeństwo.
— Cóż, pan nie odpowiada? — pytała, dotykając jego ręki.
— Pani wie, że jej życzenie jest dla mnie rozkazem, a, jeżeli to życzenie jest związane ze mną, jestem gotów życie oddać! — odparł z wybuchem rozpaczy.
— To życzenie najwyraźniej związane z osobą pana — zaśmiała się. — Ale co to za tragiczne tony brzmią w głosie pana?
Malecki nachmurzył czoło, przygotowując odpowiedź.
— No, proszę mówić! — szepnęła. — I nie bać się słów...
— To, co się stało, upoważnia mnie do myślenia, że kochasz mnie, Auro, tymczasem nazywasz mnie po dawnemu „panem“ i ani słówkiem nie wspomniałaś o minionej nocy.
— Nie mówi się w dzień o tem, co noc przykryła swoim płaszczem! — rzekła z figlarnym uśmiechem.
Malecki ze smutkiem podniósł na nią oczy i szepnął:
— Moje uczucie dla ciebie, moja miłość, mój zachwyt tobą nie boi się światła słońca i nie potrzebuje kryć się w nocy. Ja chcę światu krzyknąć, że kocham ciebie i że jesteś moją!...
Hrabina milczała, więc Malecki ciągnął dalej:
— Ja nie chcę i nie mogę być twoim kochankiem, brzydzę się rolą złodzieja i oszukańca.
— Będziesz, marzycielu, moim kochankiem, złodziejem i oszukańcem! Będziesz kochał mnie w chińskim domku, który sobie wynajmiesz przy ulicy Chien-Men, będziesz się zakradał do pałacu mego męża przez ogród, a w niedzielę grał z nim w bridge‘a, nie czując wyrzutów sumienia, że go okradasz. Wszyscy wy jesteście jednakowi, mój marzycielu.
Zapaliła papierosa i umilkła.
— Masz z pewnością dużą praktykę w tej dziedzinie — rzekł zgryźliwie i wydało mu się natychmiast, że słyszy, jak słowa jego spoliczkowały ją.
Wyprostowała się, zmierzyła go zimnym wzrokiem i odeszła.
— Auro! — zawołał. — Przebacz...
Nie zatrzymała się i nie odezwała ani jednem słówkiem.
Malecki był w rozpaczy. Długo siedział w sali. Przechodząc koło mieszkania hrabiny, zapukał. Nikt mu nie odpowiedział. Zatelefonował do portjera, ten powiedział mu, że hrabina dal Romagnoli pojechała na spacer i do znajomych z wizytami. Wie o tem, gdyż zamawiał dla niej auto w hotelowym garażu.
Powróciwszy do swego pokoju, zaczął rozmyślać i nagle się ucieszył, że tak wszystko dobrze się złożyło. Rzucił dumnej pani straszną obelgę, zemścił się za ubliżające go traktowanie i wyrył przepaść, która ich na zawsze rozdzieliła. Zatelefonował do agencji okrętowej, aby nazajutrz jaknajwcześniej przysłano po jego bagaże i odstawiono je na „Kobe Maru“. Uspokoił się i czuł się doskonale, gdyż nawet lęk przed atakiem febry opuścił go zupełnie.
— Ona była moją chorobą! Ona!!... — szeptał, myśląc o hrabinie.
Ubrał się i wyszedł na ulicę. Przeszedł przez Garden-Brige, minął park angielskiego konsulatu i wszedł do ogrodu na Bundzie. Tłumy dzieci europejskich i metysów różnych barw z tłustemi chińskiemi „ama“[1]; wyrostki, udający dorosłych snobów, podlotki z manierami zawodowych flirciarek, rzucały na siebie dwuznaczne, wyzywające spojrzenia; jakieś postrojone panie, siedzące w nieprzyzwoitych pozach, pozwalających dopatrzeć ich kształtów bardzo szczegółowo, uśmiechały się do Maleckiego w sposób ośmielający i zapraszający; orkiestra złożona z Filipińczyków: kilkunastu angielskich i francuskich marynarzy — wszystko to było takie znajome, powszednie dla człowieka, mieszkającego na wschodzie. Na jasnem i barwnem tle tego tłumu, jak chińskie cienie, sunęły ponure postacie w wyniszczonych ubraniach, wychudzone i wystraszone. Byli to uciekinierzy i uciekinierki z Rosji, którzy przybyli aż tu i ukryli się w wspaniałym, bogatym Szanchaju przed krwawym bolszewizmem. Te dziwne postacie zwróciły na siebie uwagę Maleckiego, więc usiadł na ławce i zaczął się im przyglądać. Wielka tragedja dziejowa, burząca do szczętu wspaniałe imperjum, odbiła się na twarzach emigrantów, w ich ruchach i głosie. Długo obserwował grupę Rosjan, czytających dzienniki i dzielących się swemi wrażeniami. Gdy odeszli, Malecki też się podniósł i skierował do wyjścia. Przeciął plac przed Palace-Hotel i poszedł na Nanking-Rood.
Jest to główna po Bundzie arterja. Największe firmy handlowe mają tu swoje wspaniałe sklepy, kilka banków, wielkich chińskich restauracyj, teatrów i hotelów mieści się przy tej ulicy. Gęsty tłum biało ubranych Chińczyków w europejskich kapeluszach, Anglików, Amerykanów, Francuzów, Hiszpanów, Brazylijczyków i Japończyków płynął korytem ulicy śród dzwonków tramwajowych, ryków samochodów i trzaskania biczów chińskich stangretów. Była pora obiadowa. Z biur wypadali zziajani, spoceni klerki, dyrektorzy, przepisywaczki na maszynach, stenografistki i pędzili na obiad, aby po godzinie tym samym pędem powrócić i gorączkowo pracować dalej do godziny 6-tej. Szanchaj europejski pracuje gorączkowo i uporczywie, gdyż tu w niezdrowym klimacie, w nieustannym wirze przeróżnych afer, wybujałych na tle wojny, obracano olbrzymiemi kapitałami. Wojna nie dotknęła tej oazy europejskiej, lecz dała nowe pole dla przedsiębiorczości „rekinów“ wszelkiego rodzaju. Tu robiono pieniądze, tu tworzono karjery, stanowiące o losie całego życia. Nic oprócz dolara lub funta nie uznaje Szanchaj, nikogo tu nie szanują oprócz bogaczy, o niczem tu nie marzą poza zrobieniem kapitału, poza używaniem, najdzikszem i najbardziej poziomem, gdyż tylko w tym celu przybywają tu młodzi i starzy ludzie z Anglji, Stanów Zjednoczonych, Niemiec, Hiszpanji, Jawy i ze wszystkich punktów kuli ziemskiej, przybywają, aby wypompowywać z Chin jedwab, herbatę, skóry, futra i napełniać drobne sklepiki chińskie tandetą europejską, amerykańską, japońską, używać i zbierać pieniądze.
Posuwając się z potokiem ludzi, Malecki doszedł do placu wyścigowego.
Była to już bardziej zaciszna dzielnica, gdyż tylko prywatne wille i większe „boarding-house‘y“ mieściły się od strony Sooczow-Creek‘u. Na lewo był mały bulwar, ocieniony kasztanami i klonami. Na ławkach siedziały „ama“ ze swemi ofiarami — dziećmi europejczyków; przekupnie dzienników i list wyścigowych wykrzykiwali niezrozumiałe nazwy pism, wymawiane z chińska; chłopacy, czyszczący obuwie, siedzieli w cieniu i czatowali na przechodniów. Malecki szedł bulwarem zamyślony i dążył bezwiednie naprzód.
— Może gentleman kupi jaki dziennik? Mam angielskie, francuskie, niemieckie, rosyjskie? — rozległ się obok Maleckiego cichy, proszący głos.
Podniósł głowę i spojrzał. Wiotka postać młodej dziewczyny natychmiast zbliżyła się do niego. Miała na sobie czarną lekką suknię i czarny kapelusz.
— Na taki upał, to — ? męka! — pomyślał Malecki.
Z pod rondo kapelusza patrzyły na niego duże niebieskie oczy z jakiemś niemem błaganiem. Mizerną, bladą twarz, o miękkich konturach bardzo pięknych ust i kształtnym nosie otaczała aureola ciemno złotych promyków jasnych włosów.
— Proszę dać mi Daily News! — na chybił-trafił powiedział Malecki.
— Nie przyszedł dziś — odpowiedziała kobieta. — Może jaki inny?
— Niech pani da mi inne angielskie pismo! — zgodził się.
— Times! — rzekła nieśmiałym głosem, wyciągając z pliki zeszyt Times‘a.
Malecki zapłacił, a gdy odchodził, usłyszał ciche słowa podzięki, a w akcencie mowy coś swojskiego, ale dawno zapomnianego. Obejrzał się za kobietą, chciał podejść i zapytać, czy nie jest rosyjską emigrantką, jakie obserwował w parku na Bundzie, lecz w tej chwili przemknął duży biały samochód, a w nim Malecki dojrzał hrabinę del Romagnoli w towarzystwie jakiejś starszej pani i dwóch panów. Zatrzymał się i śledził oddalający się samochód, zapomniawszy o wszystkiem. Odczuwał natłok myśli. Kochał i nienawidził, pożądał i bał się śmiertelnym lękiem tej kobiety. Nie wiedział, nie mógł sobie wyjaśnić, czy więcej ją kochał, czy więcej nienawidził. Wiedział tylko, że w najgęstszym tłumie, w największym zgiełku mógłby odczuć jej obecność tak samo, jak odczułby padające na niego promienie słońca. Rozumiał, że wpływ tej kobiety na niego jest nieograniczenie silny, że może rzucić go w otchłań najstraszniejszej nędzy. Burzyło się w nim wszystko przeciw niepojętej władzy tej kobiety, pozostającej dla niego nieznaną i obcą, ale gdy z oburzenia wykwitać zaczynało postanowienie, zjawiały się przed nim płonące oczy hrabiny del Romagnoli i obezwładniony szeptał zimnemi, kurczowo zaciśniętemi ustami:
— Auro... Auro...
Zebrał wszystkie swoje siły, aby nie zawrócić, i poszedł dalej. Doszedł do Bubbling Well i posuwał się naprzód, jak nieprzytomny. Nagle gwałtownym ruchem zawrócił i zaczął oglądać się za samochodem, czy dorożką. Nie znalazł jednak, więc szybko szedł ku Nanking-Rood. Lecz i tu nigdzie nie znalazł wolnego auta lub dorożki. Spiesząc się, doszedł do placu wyścigowego i na dawnem miejscu spotkał tę samą dziewczynę z dziennikami. Patrzyła na niego ze współczuciem, które pociągało go do niej. Zbliżył się, uchylił kapelusza i zapytał o najbliższy garaż, gdzie mógłby wynająć samochód. Dziewczyna wskazała mu wąskie przejście pomiędzy dwoma domami, zaułek, idący, jak szczelina w kamieniu, zygzagiem, a prowadzący na niewielki placyk, gdzie stał garaż. Podziękował i odszedł, nie oglądając się, lecz czując, że dziewczyna patrzy za nim i że w jej oczach pozostał wyraz współczucia. Słyszał nawet jej angielski frazes wypowiedziany z cudzoziemska, o dziwnem brzmieniu, budzącem jakieś dalekie wspomnienia. Po powrocie do hotelu dowiedział się, że hrabina del Romangoli przyjeżdżała na krótko, przebrała się i pojechała ze znajomymi za miasto. Widocznie portjer zrozumiał, że Malecki jest niespokojny o hrabinę, bo uśmiechnął się i powiedział:
— Cudzoziemcy zawsze o tej porze zwiedzają Loongwha Pagodę...
Malecki nic nie odpowiedział i poszedł do siebie.
Rozebrał się, położył i postanowił myśleć o wszystkiem — tylko nie o Aurze. Jednakże myśl jego ciągle powracała do niej. Walczył z samym sobą i to znużyło go. Na tle jego wrażeń przemknęło też wspomnienie o jasnowłosej dziewczynie w czarnej sukni, o emigrantach rosyjskich, o ubranych w biały lub żółty jedwab Chińczykach, o spoconych klerkach, wypadających z oszalałemi od cyfr i telefonów oczami ze swoich office‘ów; później znowu przemknęła postać Aury, w białem auto i obłok dymu i kurzu, pędzący za niem... Potem powróciły niebieskie oczy z wyrazem współczucia.
Usnął... Obudził się dziwnie rześki, jakim się oddawna nie czuł. Szybko się ubrał i wyszedł na korytarz. Zapukał do drzwi hrabiny. Nikt się nie odezwał.
— tem lepiej! — szepnął prawie radośnie i wyszedł na ulicę.
Poszedł Bundem w stronę komory celnej i stacji morskiej, gdy naraz ktoś głośno wykrzyknął jego nazwisko. Zaczął się oglądać i w tłumie dojrzał młodego sekretarza amerykańskiego konsulatu, który zajmował przed kilku laty posadę w konsulacie w Tokio i znał go. Po powitaniu Amerykanin zaprosił Maleckiego na dancing do Kariton-café i ten, ku własnemu swemu zdziwieniu, zgodził się odrazu.
— Ale jechać tam zawcześnie, najpierw pojedziemy na spacer do Loongwha Pagody! — zaproponował Amerykanin.
Wzięli samochód, wpadli po dwóch przyjaciół Amerykanina i pojechali za miasto. Przy świątyni stało kilka samochodów. Publiczność oglądała stary budynek. Amerykanie chcieli koniecznie wejść na szczyt wieży. Malecki poszedł z nimi. Po długiem i uciążliwem wspinaniu się po schodach, znaleźli się nareszcie na górnem piętrze. Ostatnie promienie zachodzącego słońca rzucały pożegnalne blaski na szczyt wieży i na wierzchołki drzew. Na dole już pełznął mrok. Nagle Malecki zaczął się niespokojnie oglądać i zauważył niewielką grupę cudzoziemców, zwiedzających Loongwha w towarzystwie guide‘a z agencji Coock‘a. Towarzystwo głośno się śmiało i dowcipkowało. Mówiono po włosku i francusku.
— Hrabinie ślicznie w męskim stroju! — dosłyszał Malecki urwany francuski frazes.
— Europejskiej kobiecie niezupełnie bezpiecznie zapuszczać się do chińskiej dzielnicy — objaśniał guide.
Malecki zaczął się przyglądać i, chociaż zmrok już zapadał i zmieniał rysy twarzy i kształty, poznał Aurę. Była w sportowym, piaskowego koloru ubraniu męskiem, w żółtych bucikach, getrach i rękawiczkach. Męski biały kapelusz o szerokiem rondo skrywał uczesanie Aury. Spojrzenia ich spotkały się. Spokojnym ruchem zapaliła papierosa i zwróciła się z pytaniem do guide‘a. Po chwili towarzystwo opuściło świątynię i Malecki pozostał z Amerykanami. Słuchał ich rubasznych dowcipów, śmiał się i sam opowiadał anekdotki. Czuł się bardzo dobrze.
— Jestem wyleczony, zupełnie wyleczony od niej! — od czasu do czasu błyskała mu myśl. Był rad, że pójdzie do Karltonu, gdzie ujrzy rozbawiony, używający tłum wesołych, po swojemu szczęśliwych ludzi.
Amerykanie, dokonawszy nareszcie całego rytuału rozrywki i wesołości, zabrali się do odjazdu. Malecki razem z innymi zeszedł na dół i tu przed pagodą raz jeszcze ujrzał hrabinę. Zanosiła się od śmiechu, przyglądając się walce dwóch Chińczyków, zaangażowanych przez jej towarzyszy. Chińczycy łatwo wpadają w gniew i są najhazardowniejszym narodem pod słońcem. Pierwsze ciosy, zadawane sobie wzajemnie za zielone szanchajskie dolary, pobudziły ich, i zawiązała się bardzo oryginalna walka ze wściekłemi wykrzyknikami, zwykłemi dla Chińczyków skokami i rzutami teatralnemi. Towarzystwo hrabiny del Romagnoli bawiło się wybornie. Malecki rzucił na hrabinę obojętnym okiem i nawet sam się zdziwił, że nie zrobiła na nim żadnego wrażenia. Spojrzał raz i więcej nie chciał, gdyż nic go nie obchodziła, nic po sobie nie zostawiła, ani w sercu, ani we wspomnieniach. Nie rozumiał, jak mógł jeszcze dziś rano mówić do niej wzburzonym głosem, czuć niepokój i rozpacz, gdy odchodziła od niego.
Powrócili do miasta i wpadli do Astor-House‘u. Malecki szybko przebrał się w letni biały smoking, jaki noszą na wschodzie, i wybiegł do swych przyjaciół, oczekujących na niego w hall‘u hotelowym. Pomknęli przez miasto i wkrótce wjeżdżali już na obsadzony drzewami krużganek przed Karltonem, połyskujący latarniami i rzęsiście oświetlonemi oknami.
Wszystkie sale były natłoczone publicznością. Przy stolikach siedziały wystrojone, bardzo wydekoltowane panie i panny, pijąc szampan, likiery i czarną kawę, lub też ochładzając się lodami. Rozbawieni panowie we frakach, lub smokingach otaczali je kołem. Orkiestra jazz-band, złożona z idealnie czarnych o połyskującej skórze, zębach i oczach murzynów w czerwonych frakach, miała chwilową przerwę. Pośrodku sali zostawała wolna, mocno wyfroterowana przestrzeń, gdzie uprawiano taneczny sport, cieszący się największem powodzeniem na wschodzie, w europejskich dzielnicach — tych miejscach złota, nudów i rozpusty. Malecki z Amerykanami z trudem zdobyli w dalszym kącie wolny stolik i zażądali zimnego Chablis, wzbudzając odrazu poszanowanie dla siebie w oczach Francuza — maitre d‘hotelu. Czekając na wino, rozglądali się po sali. Amerykanie dawali Maleckiemu wyjaśnienia.
— Niech pan patrzy nalewo! Widzi pan te dwie wysokie, wspaniałe blondynki? — mówił jeden z Amerykanów, noszący nazwisko Sparrow. — To są córki bankiera Ellisa Boystowne‘a. Każda ma w posagu willę na wybrzeżu Soochow-Creek i miljon dolarów w gotówce; są piękne, wykształcone.
Malecki uśmiechnął się i dorzucił:
— Ale już podstarzałe i nikt ich nie chce, prawda?
— Tak! — kiwnął głową Sparrow, — a wie pan dlaczego?
— Ciekaw jestem! — odparł Malecki.
— Są nieobojętne dla czarnoskórych... — szepnął z uśmiechem. — Skandal po skandalu! Teraz kokietują tę hebanową małpę, która gra pierwsze skrzypce i przewraca oczami jak walcami w motorze Durwila.
Blondynki istotnie uporczywie, wyzywająco przyglądały się wysokiemu murzynowi o atletycznej piersi i szerokich barkach. Ten stroił skrzypce i przy tej okazji zapamiętale błyskał białkami olbrzymich oczu o połysku, przypominającym czarny ogładzony agat, powleczony grubą warstwą tłuszczu.
— I cóż — zapytał Malecki. — Dzielą się?
— Zawsze mają jednego wspólnego kochanka! — odparł, zanosząc się od śmiechu, Sparrow.
— Zgodne rodzeństwo! — rzucił Malecki, a słowom jego zawtórował głośny śmiech Amerykanów.
Rozglądali się po sali. W półzakrytych lożach uprawiano flirt. Pochylone ku sobie głowy kobiet i mężczyzn, rozchylone usta, błyszczące oczy i nerwowy śmiech świadczyły o podniecającej, drażniącej zmysły rozmowie. Osobno przy stolikach siedziały kobiety, do których w przerwach między tańcami nikt się nie zbliżał. Ubrane w jaskrawe, nader śmiałe stroje, wydekoltowane do ostatnich granic przyzwoitości, obwieszone prawdziwemi i imitowanemi klejnotami, o twarzach powleczonych warstwą różu i bielidła, z podczernionemi brwiami i podcienionemi oczyma, piły z małych wysokich kieliszków likier i obojętnym wzrokiem oglądały salę. Były to przeważnie żydówki, Rosjanki, Hiszpanki i Rumunki, przez różne życia okoliczności zarzucone na brzegi Pacyfiku, do międzynarodowego Szanchaju, tego kotła, gdzie walka o byt wyciągała z ludzi wszystkie soki i siły, aż nareszcie zmusiła te kobiety do przeniesienia się na Soochow-Road, do wspaniałych domów pomiędzy ulicą Kiangse a Ching-Juen-Li. W tej części wybrzeża kanału, łączącego Szanchaj ze starym Suczou, można dostrzec cały szereg dużych domów o dyskretnie zapuszczonych roletach i drewnianych „jalousies“. Na drzwiach wchodowych błyszczą mosiężne tablice z napisami: „Madame Rose, „Miss Marguarett“ i t. p. Nie są to domy, gdzie w niedawne czasy wieczorami zapalano czerwone latarnie, jako emblemat upadku i niebezpieczeństwa społecznego, lecz być może są to jaskinie jeszcze większej zbrodni. Wszystkie te M-me „Rose“, Marguarett i inne wyszukiwały w tłumie cudzoziemskiej kolonji przystojne, czasem piękne kobiety, które przybyły do Szanchaju na poszukiwanie szczęścia w postaci uczciwej pracy lub małżeństwa, albo też Rosjanki, które zostały wygnane z ojczyzny przez rewolucję, zapraszały je do siebie, do swoich z przepychem urządzonych apartamentów, dawały przytułek, ubierały, okazywały współczucie, pewnego zaś wieczoru żądały zwrotu kosztów lub sprzedania się panom, przybywającym tu po teatrze, ruletce i dancingach na butelkę szampana, na filiżankę kawy z nieodstępnym Cherry-Brandy, lub włoską Strega... Kobiety nie miały wyjścia, i tajemnicze domy na Sooehow Road robiły nowe cenne nabytki w postaci pięknych, a nieszczęśliwych cudzoziemek, chciwych a namiętnych żydówek. Przed domy o przysłoniętych zawsze oknach zajeżdżały w dzień i w nocy bogate samochody. Z nich wychodziły szczelnie owinięte w płaszcze i szale strojne panie i panowie z przejętemi i tajemniczemi twarzami. Te pary nie wchodziły na salę i do intymnych buduarów, lecz podnosiły się na wyższe piętra, gdzie milczący w białych ubraniach Chińczycy otwierali im drzwi sekretnych apartamentów, skąd nie mogły się wyrwać odgłosy rozmów i okrzyków, lub echo pocałunków. Gdyby do tych apartamentów zajrzała kiedykolwiek zbyt dyskretna policja cudzoziemska, wtedy pełna hypokryzji kolonja zadrżałaby w swoich posadach i zaczęłyby się rozpadać małżeństwa, a nawet potężne firmy, osnute na wzajemnem poszanowaniu rodzin; rozpoczęłaby się paniczna emigracja cudzoziemców z Szanchaju, — jednych od skandalu i niesławy, drugich od wstrętu przed moralnym upadkiem białych ludzi, wzbudzających coraz większą ku sobie pogardę i nienawiść ludzi żółtych, gospodarzy tej splondrowanej i zbezczeszczonej przez europejczyków ziemi.
Pogarda zaś i nienawiść Chińczyków wzmaga się z dnia na dzień. Nocami tłumy najbiedniejszych kulisów i drobnych przekupniów, czyścicieli kanałów i zlewów miejskich włóczą się ulicami „Paryża Dalekiego Wschodu“, suną bez szumu, jak szczury lub skradająca się w gęstej trawie krwiożercza kuna.
Te tłumy pełne nienawiści i oczekiwania nocami przyglądały się mknącym z zasuniętemi roletami w oknach, lub otwartym samochodom, gdzie europejskie kobiety w strojach balowych bezwstydnie mdlały w objęciach wyfraczonych dżentelmenów, o oczach pijanych od wina i podbudzenia; zatrzymywały się przed tajemniczemi domami na Soochow Road i, zaciskając pięści, przez zęby rzucały słowa, budzące złośliwe śmiechy, lub ryk nienawiści.
— Przyjdzie czas... przyjdzie!
Mieszkanki apartamentów madame Rose lub miss Marguarett siedziały osobno przy stolikach i obojętnie oglądały salę. Wiedziały, że i dla nich przyjdzie czas. Istotnie przyszedł.
Przewracający oczami czarny skrzypek wstał, wyprężył swoją atletyczną pierś i wysoko podniósł smyczek. Orkiestra skwapliwie porwała za instrumenty. Rozległy się dźwięki two-stepa, przerywane dzikiem beczeniem dziwacznych trąb, trzaskiem jakichś drewnianych przyrządów, brzękiem talerzy mosiężnych i warkotem bębenków. Chaos, gmatwanina dźwięków! Maleckiemu się wydawało, że na tle muzyki, złożonej z fortepianu, skrzypiec, wiolonczelli i fletu rozlegają się głosy byków, owiec i kóz, szczekanie brytanów, pasących stada, klaskanie długiego bata, dzikie okrzyki poganiaczy, rżenie koni. Tak grała orkiestra jazz-band, a złożona z murzynów tchnęła nienawiścią. O, nienawiść rozumiało każde serce czarnego człowieka, bijące pod białym gorsem sztywnej koszuli! W dźwiękach obłędnego jazz-bandu była historja i tragedja dziejowa... Historja zaborczej białej rasy i tragedja tubylców o kolorowej skórze. Sławni, pełni hartu ciała i bezwzględności przodkowie obecnych białych władców Ameryki i Azji pędzą swoje stada byków i owiec przez stepy Ameryki lub Mongolji. Ryczą groźnie i ponuro długorogie byki, beczą owce i barany... Skwar... niema wody... Upadają od znużenia zwierzęta, lecz ze świstem przecina powietrze twardy rzemień bicza i wpija się w ciało bydła... Ryczy, beczy, lecz idzie dalej... Poganiacz wie, że gdy słońce zacznie zapadać za granatowy łańcuch górski, dojdzie ze stadem do małego wartkiego potoku; wie, że stąd dalej pędzić będzie swoje stado, aż ujrzy przez obłok kurzu szary kwadrat rzeźni chikagoskiej, lub mury Kałgańskie. Tu po raz ostatni przy rozpaczliwych rykach byków klaskać będzie długi bat, wyleje się do ostatniej kropli krew białych, znękanych długą drogą baranów i byków długorogich, w kieszeniach skórzanych spodni cow-boya zabrzęczą dolary, zaszeleszczą banknoty; poganiacz wstanie wtedy w szerokich meksykańskich strzemionach, krzyknie, gwizdnie radośnie, koń odpowie wesołem, dzikiem rżeniem i popędzi do miasta, gdzie się mieszczą wesołe szynki, baterje butelek, stoliki z kartami i kośćmi i barwnie ubrane rubaszne, a pieszczotliwe dziewczyny o obnażonych do ramion rękach...
Dalej gra jazz-band, a tańczące eleganckie pary, przyciskając się do siebie, szepcąc sobie do ucha słowa błagań i obietnic, niezdrowych, jak powietrze przesycone zapachem perfum i cygar buduarów, nie wyczuwają złowrogiej treści chaotycznej, bezczelnej muzyki. Pełna znaczenia jest ta muzyka czarnych ludzi, błaznujących na estradzie orkiestrowej. Szumi wiatr wśród krzaków bawełny. Biali plantatorzy — praojcowie szanchajskich bogaczy, śpieszą ze zbiorem. Z długich baraków wypędzają z wymyślaniem i przekleństwami czarnych niewolników. Sypią się głuche razy kijów i batów, czasem nawet strzał padnie. Jęki, wycie, błagalne krzyki wtórują rozkazom białych katów... Kipi praca, szybko migają nad krzakami czarne ręce, zrywając plon, biegną schyleni pod ciężarem koszów niewolnicy; ujadają brytany, ścigające i szarpiące zbiegów.... szemrze potok łez i bezczelnie dzwoni wezbrana rzeka złota. Zgrzyty i hałas pełen dysonansów wydaje orkiestra. To zrywa się burza nienawiści i zemsty murzynów-przodków, tysiącami umierających pod batami białych plantatorów i potomków, pogardzanych przez dumnych wnuków, i murzynów-potomków, pogardzanych przez dumnych wnuków dawnych katów, a czasem kupowanych wprost z estrady i areny przez ich wyniosłe wnuczki.
Błaznują czarni muzykanci, szczerzą zęby w zawodowym uśmiechu, przewracają oczami i zamaszyście grają, z nienawiścią przyglądając się tańczącym w rozpustnem spojeniu ciał, w migotliwych błyskach zamglonych oczu...
W tym tłumie zmieszały się wszystkie stany, poglądy i ideały. Obok kokoty z domu miss Marguerett, zapraszającej na kolację bogatego bankiera, tańczy cudzoziemski konsul z córką najpotężniejszego fabrykanta; dalej młody, przystojny klerk z jakiegoś nowego office‘u — z przestarzałą wdową po giełdowym kompradorze, kupującą go, jak się kupuje pokojowego psa lub konia wyścigowego; odpowiedzialny dyplomata — z artystką „Variété“; międzynarodowy aferzysta — z córką pastora; sędzia — z damą, pełniącą funkcje szpiegowskie dla bandy oszustów i szantażystów. Cały korowód, pomieszanie typów, wieża Babel! Wszystko to porusza się konwulsyjnie, nerwowo pod batutą czarnego dyrygenta, kierującego jazz-bandem, tą mieszaniną okruszyn muzyki z rykiem bydła, trzaskaniem biczy, krzykami plantatorów, poganiaczy i katów, jękami i łkaniem niewolników — zgrzytów i dysonansów, tonących w powodzi pogardliwych, szydzących z dobrego smaku i zdrowego rozsądku a nienawiści pełnych dźwięków.
Amerykanie — towarzysze Maleckiego zawzięcie tańczyli, Malecki przyglądał się tłumowi a w jego mózgu płynęły myśli obudzone muzyką i przelotnemi, znikomemi wrażeniami. Wdzierały się one do świadomości jak potężne, olśniewające, a gasnące z zawrotną szybkością błyskawice, zostawiając po sobie ślad głęboki, niespodziewany i całkiem odrębny od wszystkiego, co się działo dokoła. Nareszcie czarny skrzypek przeraźliwym akordem zakończył melodję, orkiestra umilkła, jakgdyby sparaliżowana nagle. Nastała przerwa w tańcach... Tancerze i tancerki powracali do swoich stolików, lodów, flirtu, do kupujących i sprzedających się towarzyszy i towarzyszek.
Coraz większy tłok był na sali i coraz większe gorąco...
Czarni muzykanci opuścili estradę, natomiast dwóch służących wysunęło naprzód fortepian. Zgasło rzęsiste światło i pozostały tylko fioletowe lampki, tworzące tajemniczy nastrój. Umilkły głośne rozmowy i śmiech. Na estradę wyszła wiotka, zgrabna dziewczyna w czarnej sukni. Tęsknemi, jasnemi oczami spojrzała na salę, poprawiła bujne, złociste włosy i usiadła przy fortepianie.
Malecki nie zauważył pianistki, gdyż był zajęty rozmową ze swymi towarzyszami. Podniósł głowę i rzucił okiem na estradę dopiero wtedy, gdy po kilku wstępnych frazesach muzycznych pianistka zaczęła grać humoreskę Debussy. Malecki rozumiał muzykę i kochał ją, odrazu więc poznał prawdziwą artystkę. Gdy przyjrzał się bladej twarzy, pochylonej nad klawiaturą w tajemniczym fioletowym zmroku, zmarszczył czoło i przymrużył oczy. Jakieś wspomnienia zaczęły go niepokoić. Wydała mu się znajomą ta twarz blada, skupiona i te oczy jasne, a surowe zarazem.
Odegrała dwie rzeczy i przy oklaskach publiczności schyliła się w niskim ukłonie.
Zabłysło światło, Malecki podniósł się, aby lepiej przyjrzeć się artystce, lecz ona już zeszła z estrady. Rozglądał się i po chwili dojrzał ją w loży wraz z dwoma panami. Jeden z nich siedział obok pianistki, pochylony nad stołem i zaglądał jej w oczy, coś do niej mówiąc z ożywieniem. Odpowiadała ze smutnym uśmiechem; czarna skromna suknia uwydatniała jeszcze bardziej bladość jej cery. Nagłe podniosła twarz, i Malecki natychmiast dojrzał błagalny wyraz oczu. Odrazu przypomniał sobie cały obraz. Idzie bulwarem obok placu wyścigowego, słyszy cichy, z cudzoziemska brzmiący głos kobiecy, proponujący mu dzienniki. Widzi wiotką kobietę z jasnemi włosami i niebieskiemi oczyma z zastygłym w nich wyrazem błagania.
— Czyżby? — pomyślał Malecki. — Czyżby to ona była?
Zamyślił się i po chwili, zwracając się do swoich przyjaciół, zapytał:
— Czy który z panów nie zna dżentlemenów z tamtej loży?
Jeden z Amerykanów, szef prasy handlowej, chodzące biuro adresowo-informacyjne, zawołał:
— Ten, który tak się zaleca do artystki? Jest to John Templestrow, pracuje w głównej dyrekcji ubezpieczeniowej. Dobry chłopak! Słyszałem, że zakochał się w niej, ponieważ uważa siebie za muzyka, chociaż umie grać tylko jednego cake-walka.
— Mister Grantheim, mam do pana prośbę! — rzekł Malecki. — Niech pan minie przedstawi tej pani, co grała.
— Z przyjemnością! Chodźmy zaraz! — odparł.
Weszli do loży. Amerykanin przedstawił Templestrawowi Maleckiego, a młody, barczysty Templestraw — artystce, wymawiając jej i Maleckiego nazwiska w taki sposób, że nic od nich nie pozostało. Nawiązała się rozmowa na tematy muzyczne, przyczem Amerykanin ilustrował muzykę ruchem palców, ruchy zaś te przypominały różne „pas“ z szimmy, onestepu i tango.
Nareszcie Malecki, zwracając się do swoich nowych znajomych, rzekł, patrząc na artystkę.
— Rozmawiamy na poważny i piękny temat o muzyce. Na sali gwar, zgiełk, poziomy nastrój i duszno. Możebyśmy przeszli do gabinetu na werendzie? Tam lepsze powietrze, jest fortepian i, jeśli pani pozwoli urządzimy mały koncert dla siebie! Pani zechce zagrać, ja będę improwizował prozą. Bardzo proszę! Jutro na zawsze odjeżdżam z Azji. Niech mi pozostaną o niej piękne wspomnienia!
Wszyscy się zgodzili na propozycję i wkrótce znaleźli się w obszernym gabinecie. Malecki bardzo prędko zapanował nad rozmową, i poprowadził ją takim torem, jakim z pewnością nigdy się nie toczyła żadna rozmowa w Karltonie. Amerykanie, — jedyni śród cywilizowanych ludzi, hołdujący zupełnie szczerze ideałom i moralnie czyści, byli porwani takiem nieoczekiwanem zakończeniem wieczoru. Artystka wkrótce usiadła do fortepianu i odegrała kilka rzeczy muzycznych, przeważnie z repertuaru rosyjskiego. Gdy wykonywała „Arlekina“ Rachmaninowa, Malecki dosłyszał te same nuty nienawiści i pogardy, jakie tak nieoczekiwanie słyszał przed godziną w chaotycznej muzyce jazz-bandu. Myśl jego szukała wyjaśnienia dla takiej interpretacji muzycznego utworu. Przed oczami jego zjawiła się szara grupa ludzi, obserwowanych dziś zrana w parku na Bundzie. Widział jeszcze niezagasły lęk na ich twarzach, w oczach obłęd rozpaczy, zimnej i nienawidzącej, a w ruchach, szybkich i nagle się przerywających, czujność prawie zwierzęcą i niepewność. Był przekonany, że ta wiotka kobieta w skromnej czarnej sukni, z koroną pysznych, złocistych włosów, przepasanych gładką, czarną wstążką, o oczach, wyrażających nieme błaganie, była Rosjanką. Wyobraźnia, wybujała na wschodzie, rysowała przed nim straszliwe obrazy jej życia w Rosji, gdzie burzył się ocean zrewoltowanej tłuszczy, dzikiej, ciemnej i mściwej, ale jednocześnie nie zapominał, że spotkał ją dziś popołudniu z pliką dzienników sprzedającą je przechodniom na Nanking Road.
Artystka takiej miary i kolporterka gazet! — Czyż to możliwie?
Nie śmiał jednak zapytać wprost, obawiając się sprawić jej przykrość lub zakłopotanie. Zresztą nie był ostatecznie pewny, czy się nie mylił.
Długo i chętnie grała artystka. Malecki coraz więcej przekonywał się, że ma przed sobą pianistkę o pięknej szkole i wspaniałych zaletach artystycznych. W miarę tego, jak się zmieniał nastrój towarzystwa, zmieniała się twarz i zachowanie dziewczyny. Spadła z niej powłoka ponurej ostrożności i obawy, a w jasnych niebieskich oczach znikł wyraz błagalny. Twarz się ożywiła i płonęła natchnieniem, usta nabrały koloru i rozchyliły się w uśmiechu pięknego uniesienia, oczy pałały.
Po skończonej grze, wstała i przeszła do towarzystwa, już ufająca tym nieznajomym, strojnym panom, pewna siebie i wesoła. Wesołość tryskała z każdego jej słowa, uśmiechu, z dołków na policzkach i z błysków oczu. Dowcipkowała i dokazywała.
Zdziwiony Tamplestraw nie wytrzymał i zawołał:
— Nigdy pani takiej nie widziałem!
Zaśmiała się wesoło i serdecznie i odparła:
— Co prawda, widział mnie pan zaledwie trzy razy, ale rzeczywiście nigdy od chwili, gdy tu przyjechałam, nie byłam tak wesoła. Teraz to — inna rzecz! Po raz pierwszy czuję się dobrze i wiem, że nic mi nie grozi, żadna przykrość, żadne rozczarowanie...
— Dziękuję pani! — rzekł Malecki. — Dla nas, jako dżentlemenów, jest to prawdziwy komplement!
Podniósł się z fotelu i ucałował jej rękę. Amerykanie, idąc za jego przykładem, też podeszli z podziękowaniem, lecz, nie uznając zwyczaju całowania ręki, zamaszyście ściskali i wstrząsali dłoń młodej kobiety.
— Pani jest Rosjanką — zapytał cichym głosem Malecki.
— Nie, panie! — odparła i zaczęła odpowiadać na jakieś pytanie Grantheima.
Przyszła nareszcie chwila popisu Maleckiego. Usiadł przy fortepianie i zaczął, przygrywając sobie, improwizację.

„Rozpalone skwarem i płynnem złotem słońca niebo Szanchaju, skuta w kamień i asfalt ziemia, znękana upałem. Mknące powozy, zgiełk tłumu ulicznego i zimne, obojętne serca tych, co po złoto tu przybyli.
Ciężko i obco na tej ziemi tym, co z dalekiej ojczyzny serca przywieźli gorące i myśl pałającą....

Tak myślałem, idąc dziś przez miasto, gdy zgiełk dochodził do szczytu i gdym ujrzał młodą kobietę o włosach jasnych i o oczach, błagalnie patrzących.....
Z innej tu przybyła ziemi, inną była i inne myśli żyły pod koroną jasnych warkoczy.
Była blada i smutna, może głodna, może rozpacz już chwytała ją za serce...
Sprzedawała dzienniki... Mówiła głosem cichym, a w oczach było błaganie...
Co się stanie z tobą, nieznana, sunąca jak cień nieuchwytny, kobieto?
Do czego dążysz? Jakie myśli przygnały cię tutaj i rzuciły na bruk uliczny z pliką nudnych dzienników?
Czy wytrwasz i przebrniesz drogę w tłumie dla siebie?
Czy upadniesz i zdepcze cię tłum, niebaczny, obojętny na śmierć i upadek w zgiełku życia?
Patrzyłem długo za nią i chciałbym wiedzieć, dokąd zdąża, gdzie jest kres ostateczny jej drogi?...
Chciałbym być tam, gdzie nad przepaścią pójdzie jej droga życiowa, chciałbym rękę do niej wyciągnąć, podtrzymać, dopomóc, doradzić!..

Zmieszała się z tłumem po chwili i znikła w nim, jak kropla w morzu, rozpłynęła się bez śladu, jak obłok złocisty na niebie skwarnem, przejrzysto obojętnem...

— Poetyczne wrażenia uliczne? — zapytał sekretarz amerykańskiego konsulatu.
— Fantazja! — rzekł wesoło Malecki, patrząc na artystkę.
Ona wstała i podeszła do fortepianu. Schyliła główkę i rzekła półgłosem:
— Wcale nie pan patrzał za mną, tylko ja za panem! Przepraszam, że nie miałam „Daily News“, ale, doprawdy, nie przyszedł! Jutro z pewnością będę miała...
Malecki zdumiał się, ona wesoło śmiać się zaczęła.
— Dlaczego pan się dziwi? — zapytała. — Wywalczam sobie drogę w tłumie, jak mogę i umiem. W dzień — inaczej, wieczorami — inaczej! Czyż to źle?
— Dobrze! — odparł.
Spędzili jeszcze około godziny w Karltonie, nareszcie postanowiono wyjeżdżać. Przed pożegnaniem Malecki zbliżył się do Templestraw, odprowadził go na stronę i rzekł:
— Panie! Pan sam jest muzykiem i rozumie, że mamy w swojem towarzystwie artystkę. Pan zna ją bliżej i zapewne odwiezie do domu, aby żadna przykrość po drodze jej nie spotkała, o co tak łatwo w Szanchaju, gdzie tylu mamy źle wychowanych i brutalnych mężczyzn.
— Ależ naturalnie, panie! — zawołał Amerykanin. — Do dzisiejszego wieczoru myślałem, że jest to zwykła kobieta, szukająca zarobku na naszym terenie. Teraz zmieniłem zdanie, gdyż widzę przed sobą artystkę i damę z towarzystwa.
— Dziękuję panu! — wyrwało się Maleckiemu.
Amerykanin ze zdumieniem spojrzał na niego, lecz nic nie powiedział.
Malecki powracał do domu na piechotę. Chciał się przejść, odetchnąć świeżem powietrzem i uporządkować wrażenia. Był w wybornym humorze. Wcale nie myślał o hrabinie, czuł tylko, że jutro będzie wolny, że zrzuci z siebie zmorę, gnębiącą go od kilku miesięcy. Widzial już siebie na pokładzie „Kobe-Maru“, samotnego, wolnego od hrabiny i febry. Będzie mógł nareszcie pozostać ze swemi myślami i zrobić plany na przyszłe życie w Polsce, chociaż miał o niej słabe wyobrażenie.
Ulicami sunęły samochody z powracającą z restauracyj i dalekich wycieczek publicznością europejską. Za niemi sunęły olbrzymie, wspaniałe samochody chińskich bogaczy, pędzących podobne do europejczyków, również niezdrowe i niemoralne życie. Ubrani w długie, białe jedwabne chałaty, Chińczycy obejmowali wystrojone chińskie kobiety gładko uczesane, z brylantami w uszach i na palcach, zakończonych potwornie długiemi paznokciami. Były one w jasnych szarawarach, haftowanych pantofelkach i barwnych, bogato wyszywanych jedwabiem i złotem „turmach“. Pijane wykrzykniki, pisk kobiet, głośny śmiech mieszały się z jękiem syren i rykiem rogów samochodowych. Chodnikami przechadzały się tłumy chińskich kulisów, i tych, którzy, jak ptaki, żyli z dnia na dzień, kryjąc się na czółnach, uwiązanych do palów na Suczouskim kanale, lub w jaskiniach za miastem. Olbrzymiego wzrostu policjanci-Hindusi, Annamici lub Chińczycy doglądali porządku. Jasno było od latarni, jak w słoneczne południe. Żeby przedłużyć sobie drogę, Malecki z Nanking Road skręcił w boczną ulicę Fokien i wyszedł na Kanitoński prospekt, kierując się w stronę Bundu. Na Canton Road było już mniej latarni i na niektórych rogach ulic panował mrok. Tu zbierały się jakieś ciemne postacie. Wynędzniali Chińczycy rozmawiali o różnych sprawach: o drobnym handlu, który uprawiali w dzień, o nowinach ze swoich wsi, o napadach „czerwonobrodych“, czyli chunchuzów-bandytów, i o kobietach, jako o szczycie marzeń każdego Chińczyka. Kobiety spotykały się w najciemniejszych miejscach ulicy. Były to drobne istoty, prawie dzieci. Ubrane w jaskrawe „kurmy“, były pozawieszane świecidełkami, paliły papierosy, wykrzykiwały coś ochrypłemi, gardłowemi głosami i oglądały przechodniów uporczywym wzrokiem dużych skośnych oczu. Od czasu do czasu podchodziły do Chińczyków, stojących samotnie przy murach domów, zamieniały z nimi kilka słów i znikały razem w jakiejś czarnej szczelinie pomiędzy domami, gdzie były ukryte nocne przytułki rozpusty, nędzy i chorób. Europejskie prawo, moralność i medycyna nigdy tu nie zaglądały, chociaż zaledwie jakieś pół kilometra dzieliło to miejsce nędzy od wspaniałych gmachów banków, katedr wszelkich wyznań, muzeów, bibljotek i hotelów, gdzie przebywali wszechwładni potentaci handlu azjatyckiego.
Malecki wchłaniał w siebie te wrażenia, a myśl jego pracowała, jak zawsze. Nagle coś ścisnęło mu serce. Jakieś przykre zimno zakradać się zaczęło do mózgu.
— Co się stało? — spytał sam siebie Malecki i zaczął przetrząsać w myśli wrażenia z ubiegłego dnia. Długo nie mógł wynaleźć nic, co mogłoby wzbudzić w nim to niezrozumiałe uczucie zimna. Nagle rozległ się okrzyk jakiegoś spóźnionego handlarza dzienników:
— Gazety! Gazety wieczorne!
Przed oczami odrazu mignęła mu blada twarz artystki z błagającemi oczami i zadźwięczał jej słodki głosik...
— Czyżby i ona miała wyjść kiedyś na Canton Road i znaleźć przytułek w cuchnących, czarnych szczelinach pomiędzy brudnemi kamienicami?
Po chwili zobaczył ją w natchnionej pozie, schyloną nad fortepianem, posłyszał ją mówiącą wesołem, pewnym siebie głosem, z pałającemi oczami, dołkami na policzkach i białem pogodnem czołem.
— Szkoda, że wyjeżdżam! — pomyślał. — Mógłbym jej dopomóc, a tak... może zginąć, jak tyle innych.
Podniósł ramiona a odpowiedział na tę myśl szeptem:
— Niema rady! Muszę jechać... muszę się ratować... O jedną więcej, o jedną mniej...
Wyszedł na Bund. Paliły się latarnie, rzucające światło na gmachy banków, na bulwar, na mętny prąd Wangpu i białe statki, stojące przy samym brzegu. Była późna godzina i ruch na ulicy ustał. Czerniały się tu i owdzie nieruchome sylwetki policjantów, szybko powracali do domu urzędnicy z telegrafu i komory celnej, przy Palace Hotelu świeciły żółtemi ślepiami auto do wynajęcia, drzemali na koźle zmęczeni dorożkarze chińscy i zrzadka z warkotem kół przebiegał tramwaj elektryczny. Od strony rzeki zalatywały cienkie gwizdki statków i gardłowe dźwięki pieśni rybaków. Dalej na Bundzie, na przeciwko budującego się gmachu znanej na wschodzie angielskiej firmy Jardine and Matheson, Malecki dojrzał długi szereg robotników. Pracowali w nocy przy świetle latarni elektrycznych i lamp acetylenowych. Szli jeden po drugim, jak mrówki, niosąc na długich drągach kosze z ziemią lub cegłą, popychając taczki z kamieniami lub cementem. Nad tym tłumem pracujących unosiła się monotonna nuta, brzmiąca skargą, czy rozpaczą.
— Oj-je! — wisiało w powietrzu i długo płynęło w uśpionem nocnem powietrzu. — Oj-je!
Malecki dawno już minął pracujących Chińczyków, a to rozpaczliwe, do jęku bolesnego podobne „oj-je“ płynęło za nim i drażniło go.
Przeszedł Garden Bridge i wkrótce stanął w hallu Astor-House‘u. Zbliżył się do drzwi swego pokoju i zdziwił się, spostrzegłszy zapalone lampy. Spróbował otworzyć drzwi bez klucza. Były niezamknięte. W pierwszym pokoju nikogo nie było. Ostrożnie stąpając, wszedł do sypialni i zatrzymał się jak wryty. Cały pokój był zastawiony bukietami i koszami kwiatów. Na szerokiej sofie leżała hrabina, przykryta narzuconą na piersi lekką flanelową mantyllą. Mały „Jeksy-boy“ wysunął złośliwy pyszczek z fałdów szlafroka i, zobaczywszy Maleckiego, uspokojony, parsknął i zaczął na nowo się układać.
Z jasnej poduszki sofy, jak czarny potok, spływały rozpuszczone włosy Aury. Śniada, o oliwkowej cerze, twarz była spokojna i piękna nad wyraz. Mocno zabarwione usta złożyły się w uśmiech rozkoszny i ponętny zarazem, czarne długie rzęsy sięgały policzków. Była zlekka zaróżowiona i spała mocno. Malecki uczuł falę gorącej krwi, uderzającej mu do głowy, zachwiał się na nogach i zamknął oczy.
— Uciekać! Uciekać! — wołał w jego świadomości jakiś głos ostrzegawczy. — Wziąć łódź i płynąć na „Kobe-Maru“, jutro posłać po rzeczy stewarda okrętowego i wszystko uratowane! Prędzej!
Zawrócił się i, usiłując nie robić żadnego szmeru, skierował się ku wyjściu. Jaksy-boy, zaniepokojony, znowu podniósł głowę i, widząc skradającego się Maleckiego, zaczął ujadać przeraźliwym histerycznym głosem.
Hrabina podniosła głowę i otworzyła oczy. Odrazu spostrzegłszy odchodzącego, usiadła na sofie i zawołała:
— Chodź tu, niedobry, niegrzeczny chłopaku!
W jej głosie były nieznane Maleckiemu nuty serdeczności i rzewności, zatrzymał się i czekał.
Posłyszał szmer jedwabiu, lekkie kroki... Ujrzał przy swojej twarzy jej oczy zamglone, usta gorące, rzucające urwane słowa skarg i wyrzutów. Jak białe węże, wychylające się z kielichów kwiatów, wynurzyły się nagie, gorące ramiona, oplotły go, przycisnęły do falującej piersi, krzyk jego protestu zagłuszył namiętny pocałunek.
W kilka minut później w pokojach Maleckiego światło zgaszono. Samotny Jaksy-boy, wzdychając żałośnie, błąkał się po kobiercach.


Malecki pozostał w Szanchaju. „Kobe-Maru“ odpłynął, sprzedawszy jego kajutę innemu pasażerowi, jadącemu do Kolombo.
W pokoju gościnnym Astor-House‘u hrabina pisała list. Malecki siedział obok w fotelu, czekał i myślał.
— Zginąłem! — szeptał bez dźwięku. — Teraz zginąłem. Jestem słaby człowiek, bez siły woli, bez miłości własnej, bez honoru.
— Skończyłam! — zawołała hrabina. — Czytaj, amico!
Podała mu list do męża. Zawiadamiała, że chce spędzić kilka dni w Szanchaju, gdzie ma załatwić sprawunki na zimowy sezon. Uspokajała męża, że ma dobrą opiekę w osobie bardzo dobrze wychowanego Polaka, którego przypadkowo spotkała na statku i który jest zmuszony mieszkać pewien czas w Szanchaju. Opisywała swoje wizyty do wspólnych znajomych i zapowiadała prędki przyjazd do Pekinu.
— Będę tu tyle czasu, ile potrzebuję czekać na następny okręt! — rzekła, zalotnie patrząc mu w oczy i zaklejając długą, z drogiego papieru kopertę hotelową. Nagle Malecki dojrzał drugą kopertę, wyglądającą z pod woreczka ze złocistej brokateli. Wzrok jego nie mógł się oderwać od tej koperty. Aura, opowiadając o swoich wycieczkach za miasto z rodziną znajomych Włochów, niedbałym ruchem zakleiła tę kopertę i podniosła się od biurka.
— Do kogo ten drugi list? — zapytał Malecki.
Hrabina z dziwnym błyskiem w oczach spojrzała na Maleckiego i swobodnym ruchem wyciągnęła do niego kopertę. Na niej ręką Aury było wypisane:
„Książę Anselmo Razza-Montana w Pekinie“.
Z dołu dwie litiery „P. R.“, co miało znaczyć „poste restante“.
— Kto jest ten pan? — zapytał Malecki, nie podnosząc od koperty wzroku.
— Jest sekretarzem mego męża, — odpowiedziała, zapalając papierosa.
— Dlaczego „poste restante“? — dopytywał się dalej.
— Nie chcę, aby mąż dowiedział się, że piszę do księcia, ponieważ proszę go, aby uspokoił męża, bo inaczej gotów będzie przyjechać tu na moje spotkanie.
— Dziwi mię, Auro, że list do męża dałaś mi do przeczytania, a ten drugi odrazu zakleiłaś! — rzekł ponurym głosem Malecki, podnosząc ramiona.
Hrabina cisnęła papieros do popielniczki, stojącej przy biurku.
— Czyż jestem obowiązana podlegać kontroli pana? — spytała z wyzywającym ruchem głowy.
— Nie! — odpowiedział, czując, że znowu coś zaszło, co czyni boleśnie naprężonym ich stosunek. — Przepraszam panią, — zapomniałem się. Nie mam żadnej pretensji...
— Niezmiernie mnie to cieszy! — szepnęła z dziwnym uśmiechem. — Chodź, mały Jaksy-boy! Chodź!!
Wyszła, nie obejrzawszy się nawet na Maleckiego. On nie poszedł za nią. Usiadł z powrotem i zaczął czytać gazetę. Spojrzał na pierwszą stronę i przekonał się, że była to jakaś stara gazeta.
— Dziś Daily-News przyjdzie! — przypomniał sobie nagle, spojrzawszy na zegarek i szybko wyszedł. Nie wchodząc do swego pokoju, kazał portjerowi przynieść laskę i kapelusz i, wziąwszy samochód, pojechał w stronę placu wyścigowego. Zbliżając się do miejsca, dojrzał znajomą. Stała z niewielką teką pod pachą. Spostrzegła Maleckiego, powitała go wesołym uśmiechem i zawołała:
— Nie zawiódł „Daily News!“ Przybył! Proszę!
Malecki wziął dziennik, zapłacił, lecz nie odchodził.
Artystka pytająco patrzyła na niego, a w jej oczach zjawił się niepokój. Malecki odrazu to spostrzegł i rzekł:
— Proszę pani, niech pani nie myśli nic złego! Zaraz wszystko wyjaśnię. Uczułem dla pani odrazu, jeszcze wczoraj po południu, wielką sympatję. Nie wiem dlaczego, ale to tak! Tymczasem nawet imię pani nie jest mi znane. W restauracji tak je wymówił i, widocznie, przekręcił mój przyjaciel, że nic nie zrozumiałem.
— Nazywam się Halina Orlicz... — przerwała mu artystka.
— Halina Orlicz? — zawołał. — Czy pani nie jest Polką?
— Tak! Jestem Polką! — rzekła spokojnym głosem.
— Boże wielki! Jakie szczęście! — zawołał już po polsku. — Pierwsza rodaczka od tylu lat! — porwał jej ręce i zaczął całować. Chińczycy, leżący pod płotem pałacu i pod drzewami, szczerzyli do nich zęby, wskazywali palcami i śmiali się głośno.
— Niechże pani o sobie opowiada, wszystko, wszystko! — naglił, prowadząc ją w stronę ławki w cieniu kasztanów.
Halina śmiała się i żartobliwie mówiła:
— Pan psuje mi cały handel. Zostanę bez swego procentu, który dostaję od właściciela kiosku.
— Niech się pani nie obawia! — mówił, zaglądając jej w oczy. — Kupują nowe, starawe i całkiem stare Times‘y, Daily News‘y, Morning Post‘y, Journal de Pekin, ale pani musi mi wszystko opowiedzieć.
Orlicz po krótkich słowach opowiedziała, że skończyła konserwatorjum w Moskwie, ale po wybuchu rewolucji bolszewickiej razem z matką posuwały się od miasta do miasta na wschód, aż dotarły do Szanchaju. Tu długo nie mogły znaleźć zarobku, aż nareszcie zaczęła sprzedawać dzienniki, a matka znalazła posadę ochmistrzyni w małym Boarding-Housie. Później przez jednego z lokatorów artystka dostała zaproszenie do Karltonu, lecz wynagrodzenie było tak liche, że nie mogła przerwać handlu dziennikami.
Opowiadała z prostotą i szczerością, za co Malecki odwdzięczył się jej opowiadaniem o sobie, nie wspominając jednak o hrabinie del Ramagnoli. W końcu prosił znajomej o pozwolenie odprowadzenia jej do domu i o przedstawienie się matce. Pani Orliczowa, sędziwa staruszka, spotkała go uprzejmie, lecz gdy Halina wyszła z pokoju, aby przyrządzić herbatę, zwróciła się do Maleckiego ze słowami:
— Różni ludzie bywają na świecie, mój kochany panie. Jedni przychodzą z czystem sercem, inni — z ukrytemi zamiarami. Jeżeli pan należy do tych drugich, niech pan nie traci czasu! Halina jest uczciwa, śmiała i szlachetna dziewczyna. Gdyby chciała zrobić karjerę, jak czynią to inne, dawnoby już to zrobiła. Nasze pragnienia są proste! Zarobić tyle, abyśmy mogli wyjechać do Polski. Tam lepiej żyć o głodzie, niż tu przy samochodach i bogactwie.
Malecki nic nie odpowiedział, pochylił się tylko do staruszki, zajrzał jej w oczy i ucałował rękę. Ona nie zdziwiła się i, jak syna, pogłaskała go po głowie.
— Jak tak, to dobrze! — szepnęła.
Malecki pozostał na obiedzie w Boarding Housie, wieczorem zaś odprowadził Halinę do Karltonu i czekał tam na nią. Odwiózł ją do domu i późno powrócił do hotelu, gdzie znalazł wetkniętą w klamkę kartkę. Pisała hrabina, że odchodzi od zmysłów z niepokoju, nie wiedząc, czy czasem nie zachorował i nie upadł gdzie na ulicy, że telefonowała do wszystkich szpitali i do policji, ale nigdzie nie wykryła jego śladu. W końcu prosiła, aby zapukał do niej, gdy powróci, nie zważając na spóźnioną nawet porę.
Malecki postanowił nie odpowiadać i nie dawać znaku życia, lecz nie zdążył jeszcze dopalić papierosa, gdy głos Aury rozległ się pode drzwiami.
— Wpuść, kochany, jedyny!
Otworzył. Wpadła, jak biały, wonny obłok. Śród pocałunków, łkań, skarg i wyrzutów, śmiała się nerwowo i szeptała:
— Teraz wiem, już wiem napewno, że kochasz... bo jesteś zazdrosny!
Porwała go nowa nawałnica pieszczot, miłości zmysłowej i palącej namiętności.
Śród pocałunków śmiała się i mówiła:
— Teraz ty będziesz panem i władcą, ty... Już zawsze będę dobra dla ciebie i uległa!
Malecki szalał, lecz czuł jak coś, jakgdyby pętla, ściskało mu gardło...
— Ginę... rozległ się zdaleka rozpaczliwy głos jego duszy, lecz Aura w tej chwili szepnęła:
— Całuj!! całuj! Jam twoja... tylko twoja...
Już nie słyszał innych głosów...


Przez kilka dni Malecki nie rozstawał się z hrabiną. Zdawało się, że ta dumna, zachowująca pozory, arystokratka rzuciła całemu światu rękawicę. Wszędzie pokazywała się razem z Maleckim, jeździła, czule przyciskając się do jego ramienia, w restauracji nieraz brała go za rękę i ściskała. W hotelu nazywano ich małżeństwem i bezczelni, chińscy lokaje pytali się z uśmiechem, do czyjego pokoju mają podać śniadanie poranne, lub kolację. Zwiedzili cały Szanchaj europejski. Szczególnie podobały się hrabinie teatry chińskie na Thibet Road, znane pod nazwą „Nowy Świat“ i „Wielki Świat“.
Są to olbrzymie kilkupiętrowe gmachy, połączone ze sobą tunelem, przechodzącym pod Nanking Road. Mieszczą się tu miejsca rozrywek wszelkiego rodzaju: restauracje, kinematografy, skating-ringi, cyrki, estrady typu „variété“, panoptikum, panoramy, teatry dramatyczne, kawiarnie i amerykańskie Lunaparki, z wstrząsającemi nerwy niespodziankami w rodzaju usuwających się pod nogami ścieżek, lub napadami bandytów w ciemnych, wąskich tunelach. Hrabina była zachwycona i zmuszała Maleckiego przez kilka dni raz po raz zwiedzać te ogłupiające i ogłuszające widowiska. Po obejściu wszystkich sal, podnosili się zwykle windą na szczyt teatru, gdzie pod otwartem niebem mieściła się kawiarnia. Tu pili chłodzące napoje, jedli lody i przyglądali się publiczności. Bogaci Chińczycy spędzali tu wieczory, grając w kości i karty. Miejscowe chińskie kokoty, wprowadzające europejczyka w zdumienie ilością i wielkością brylantów i pięknych zielonych dżedów, czyli chryzoprazów, zarówno jak brzydotą swoich utynkowanych, nieruchomych twarzy, rozsiadały się na niskich leżakach bambusowych i oglądały mężczyzn ciężkim wzrokiem czarnych nieruchomych oczu.
Brzydkie, niezgrabne, otyłe kobiety, ubrane w drogie jedwabne półmęskie, półkobiece stroje, wywierały na Chińczyków nadzwyczajne wrażenie. Oglądano je, podziwiano, zachwycano się i rzucano na nie bajeczne sumy.
— Coby to mogło znaczyć? — zdziwił się Malecki. — Takie poczwary i tyle powodzenia!
— Dziecko z ciebie! — wzruszyła ramionami Aura. — Czyż nie rozumiesz?
— Nie! — przyznał się Malecki.
— Przyjrzyj się oczom tych kobiet! Tym ponurym, bacznym, rozumiejącym i bezczelnie bezwstydnym oczom! Patrz jak oglądają mężczyzn. Robią to tak, jak robią nasi mężczyźni w stosunku do kobiet. Chińska kobieta przed wiekami już powiedziała mężczyźnie wszystko, co można wymyślić, wymarzyć i wypowiedzieć w miłości, uniesieniu, namiętności, rozpuście! Wszystko!... Nic już jej nie pozostało!...
— Smutny los! — uśmiechnął się Malecki.
— A jednak wymyśliła coś nowego, co porywa mężczyzn — ciągnęła dalej Aura. — Obandażowała sobie nogi, pokaleczyła je, wykręciła potwornie, zdeformowała, stała się kaleką, niezdolną do chodzenia i pracy, istotą, poświęcającą się wyłącznie miłości. Dla mężczyzny wykreśliła siebie z liczby istot, walczących o byt, i oznajmiła samcom: „Jestem oddana płomiennej bogini miłości lub mrocznej bogini śmierci. Rzuć mnie w objęcia tej lub tamtej... Jednak obawiaj się zemsty obydwóch, jeżeli ofiara moja nie będzie oceniona“. Chińska kobieta zasugestjonowała mężczyznę i zawładnęła nim. Ten barbarzyńca, zabijający swoją żonę o zwykłych stopach, mdleje ze wzruszenia, widząc małe, podobne do kozich kopytek, pantofelki kapłanek miłości.
— Cała teorja, osobny kult! — zdziwił się Malecki, patrząc na potworne kalectwo chińskich heter.
Pewnego wieczora hrabina zapragnęła pojechać na kolację do Karltonu. Malecki był tak na nowo pochłonięty Aurą, że nawet nie uprzytomnił sobie, iż może tam spotkać Halinę Orliczównę. Spotkanie to nastąpiło prędzej niż można było przypuszczać. Gdy wraz z hrabiną przybyli do Karltonu i wchodzili na szerokie wschody, Orliczówna wyprzedziła ich, nie poznawszy Maleckiego. Zrzucali płaszcze w tej samej szatni. Tu dopiero Malecki spostrzegł artystkę i uprzejmie i serdecznie jej się ukłonił. Zauważył, że miała smutne i zapłakane oczy. Przeprosił hrabinę, poprawiającą przed lustrem włosy, i podszedł do Orliczówny.
— Dlaczego pani smutna? Co się stało? — zapytał.
— Dziś gram tu po raz ostatni — powiedziała smutnym głosem. — Mój kontrakt się skończył. Zastąpi mnie jakaś pianistka, która gra i jednocześnie pokazuje sztuki akrobatyczne.
— Cóż pani ma zamiar robić? — pytał dalej z pewnym niepokojem.
— Będę szukała... Zresztą pozostały mi dzienniki... Będę sprzedawała dodatkowo wieczorne wydania — odparła spokojnym już głosem.
Przed oczami Maleckiego przemknął ciemny Canton Road z ponuremi, czarnemi postaciami mężczyzn i kobiet na rogach ulic i w czeluściach szczelin pomiędzy kamienicami.
Wzdrygnął się na to wspomnienie.
— Jutro będę u pań, naradzimy się! — rzekł serdecznym tonem, ściskając jej rękę.
Artystka uśmiechnęła się z wdzięcznością i odeszła. Malecki odprowadził wzrokiem złocistą koronę włosów, dopóki nie zamieszała się w tłumie gości.
— Co to za panna? — spytała go Aura.
Malecki opowiedział jej o nowej znajomości i o losie Haliny Orliczówny i jej matki.
Aura zamyśliła się głęboko. Maleckiemu wydało się nawet, że była niezadowolona z niego.
— Może to zazdrość o mnie? — myślał. — Byłby to dobry znak!
Podczas kolacji hrabina pochyliła się ku niemu i rzekła:
— Bardzo szczęśliwa okoliczność, amico! Zawsze marzyłam, aby mieć tu na wschodzie inteligentną i muzykalną osobę do towarzystwa. Mogę zaproponować twojej znajomej posadę u siebie.
— Jakże jestem wdzięczny! — zawołał Malecki, ucieszony za swoją nową znajomą i rodaczkę, zapominając nawet, że jego radosne nadzieje zostały do szczętu zburzone.
— Robię to dla siebie! — szepnęła Aura, chytrze do niego się uśmiechając. — Najpierw potrzebuję inteligentnej towarzyszki w Pekinie, a powtóre — będzie to znakomity powód do częstego bywania twego w naszym domu! Rozumiesz, Enrico?
Malecki zmarszczył się nieznacznie. Przykrą mu się wydała i banalną ta kombinacja kochanki. Nie mógł sobie wyobrazić, jak mógłby posługiwać się Haliną dla takiego celu. Nic jednak nie powiedział o tem hrabinie i tylko raz jeszcze podziękował jej za dobre, współczujące jego rodaczkom serce.
Halina Orliczówna pięknie grała tego wieczoru, wywołując burzę oklasków. Po wykonaniu przez nią programu, hrabina zaprosiła ją do swojej loży, wyprawiła Maleckiego i całą sprawę odrazu załatwiła. Orliczówna była w zachwycie, gdyż marzyć nawet nie mogła o warunkach i pracy, jakie dała jej ta piękna, dumna pani. Poczuła dla niej głęboką sympatję, szczególnie za to, że hrabina w bardzo ostrożnych, a zarazem serdecznych słowach odzywała się o Maleckim. Opowiadała zachwyconej dziewczynie o nadzwyczajnym talencie Maleckiego, o jego wrażliwości i artyzmie. Wreszcie obiecała urządzić wspaniały, dobroczynny koncert z udziałem Orliczówny i Maleckiego.
— Czyż pan Malecki długo zabawi w Pekinie? — spytała Orliczówna, okazując radosne zdziwienie. — Mówił nam, że się śpieszy do Ojczyzny?
Hrabina szybko zrozumiała nastrój młodej artystki i jej zainteresowanie Maleckim, zainteresowanie, wzbudzone okazanem jej współczuciem. Aura rozumiała jednak, że dość najmniejszego zbliżenia a zainteresowanie to łatwo przejść może w głębsze i poważniejsze uczucie.
— A Malecki? Jak on będzie się zachowywał względem artystki? — pytała siebie Aura. — Śliczna i świeża jest ta różowa, złotowłosa dziewczyna, z niebieskiemi, czystemi oczami. Jest artystką, ma temperament bujny, tryskający z pełnych, trochę zmysłowych warg. Jest stanowcza, bo ma taki określony podbródek, ostre równe zęby i umie je mocno zaciskać... Zobaczymy... zobaczymy...
Gdyby Malecki mógł w tej chwili zajrzeć do duszy swej zachłannej kochanki, nie dopuściłby nigdy, aby Halina Orliczówna przestąpiła próg pałacu hrabiego Hieronimo del Ramagnoli w Pekinie, lecz dusze ludzkie są tajemnicze i zagląda w nie tylko Bóg lub Szatan.
— Panu Maleckiemu wypada spędzić dłuższy czas w Chinach. Zmuszają go do tego różne sprawy i interesy. My więc razem z panią wykorzystamy jego piękny i rzadki talent na cele dobroczynne.
Temi słowami Aura rozproszyła wątpliwości Orliczówny.
Malecki powrócił do loży, niosąc dwa prześliczne bukiety róż. Czerwony, jak płomień, podał hrabinie, drugi biały — artystce.
Obydwie kobiety jednocześnie podniosły na niego pytające oczy.
— Ze znaczeniem? — spytała Aura.
— Ze znaczeniem! — odparł Malecki.
— Czy mamy rozumieć barwę kwiatów jak zwykle? — spytała znowu. — Czerwony kolor — miłość, biały — uwielbienie?
— Nie! — zawołał Malecki. — Barwy nie mają oznaczać uczuć, są tylko ilustracją pań.
— A więc? — rzuciła hrabina.
— Czerwone róże — dzieci płomiennego południowego słońca, gorącego, potężnego w porywie długiego, stale pięknego dnia są przeznaczone dla pani; białe róże tają w sobie świeżość zimnych południowych zórz, cichą radość zaglądania w oblicze słońca w krótkie, zmienne dnie... Ofiaruję je pannie Orliczównie.
Hrabina zaśmiała się wesoło i rzekła do Orliczówny:
— Już zaczyna improwizować! Widzi pani, jakie to śliczne?
— Tak, ale mogłabym coś niecoś zakwestionować — śmiejąc się swobodnie, odparła artystka. — Dziękuję za przecudne kwiaty. Właśnie białe róże — to najbardziej kochane przeze mnie kwiaty!
Malecki wpadł w wyborny humor. Dowcipkował, tańczył ze swemi paniami, zasypywał je kwiatami. Około 3-ciej w nocy dopiero opuścili Karlton i odwieźli artystkę do domu. Przy bramie Boarding house‘u czekała na nią Orliczowa, niespokojna o córkę.
— Nigdy tak późno nie powracałaś do domu, Halu! — rzekła złamanym głosem staruszka.
— Ale też nigdy nie przynosiłam takich nowin, jakie dziś przynoszę, matuchno! — zawołała, okrywając pocałunkami jej twarz i ręce, córka. Jęła z ożywieniem opowiadać o wszystkiem co zaszło, o dobroci Maleckiego i o wspaniałomyślności hrabiny del Romagnoli. Powoli rozchmurzyła się twarz staruszki, zaczęła się uśmiechać, dziękować, aż nareszcie klasnęła w dłonie i zawołała:
— Pani hrabina jest cudzoziemką, ale myślę, że jej się podoba nasza polska biała kawa; proszę nie odmówić i wstąpić do nas.
— Zabawna przygoda! — śmiała się ubawiona Aura. — Przypomina to hiszpańskie karnawały, pełne niespodzianek. Dziękuję pani bardzo, bardzo chętnie przyjmę zaproszenie!
Wkrótce, popijając wyśmienitą kawę i prowadząc ożywioną rozmowę, towarzystwo doskonale się bawiło.
Na pożegnanie hrabina przypomniała swoim nowym znajomym, że mają pakować swoje rzeczy, ponieważ pojutrze wszyscy razem ekspresem wyjadą do Pekinu.
Tak nieoczekiwanie nawiązały się stosunki pomiędzy tymi ludźmi, a wkrótce zdążać zaczęły do dziwnego celu.


Następny dzień zeszedł wszystkim na przygotowaniu do podróży. Hrabina czuła się słabą i, leżąc na wygodnej sofie, komenderowała pakującemi jej stroje Chińczykami, wpadając co chwila w głęboką zadumę. Tarła wtedy sobie czoło i wpatrywała się w jeden punkt, coś ważnego obmyślając. Nazajutrz rano, Malecki posłał samochód po panie Orlicz i wkrótce wszyscy się spotkali w pociągu. Około 3-ciej popołudniu przyjechali do Pekinu.
Na peronie na spotkanie hrabiny zebrało się liczne i eleganckie towarzystwo.
Na czele zebranych stał niski, barczysty starzec z dużym bukietem w ręku. Był to hrabia Hieronimo del Romagnoli, otoczony swymi sekretarzami i paniami z najwyższych sfer europejskiego towarzystwa w Pekinie. Malecki, który z wagonu przyglądał się scenie, zwrócił uwagę na jednego z obecnych panów. Bardzo wysoki, zgrabny, o rasowej twarzy południowca, wywarł dziwne wrażenie na Maleckim. Zimne, nieruchome oczy młodzieńca przykro raziły wzrok. Na razie jednak nie można było wprost oderwać oczu od pięknych rysów i figury greckiego boga.
— Adonis! — pomyślał Malecki, lecz po chwili oczy i nagle zaciskające się usta nieznajomego wypłynęły na pierwszy plan i coś mówiły do świadomości, o czemś strasznem krzyczały z urąganiem.
— Twarz zbrodniarza! — szepnął Malecki.
Tymczasem hrabia del Romagnoli składał uroczysty pocałunek na ręku Aury i mówił coś do niej z eleganckim uśmiechem. Gdy podszedł wysoki młodzieniec i schylił się przed hrabiną w niskim ukłonie, Maleckiemu wydało się, że Aura przybladła i rękę przycisnęła do piersi. Lecz wrażenie to trwało zaledwie sekundę, bo, gdy młodzieniec podniósł głowę, Malecki dojrzał jego piękną, obojętną twarz z zimnemi oczami i zaciśniętemi ustami; hrabina zaś uśmiechała się swobodnie, przedstawiając zebranym pannę Orliczównę i jej matkę.
Po odjeździe hrabiny i jej znajomych z dworca, Malecki udał się wraz z tragarzami i bagażem do Hotelu des Wagons-Lits, znajdującego się w pobliżu kolei, niedaleko od potężnego muru, otaczającego całe miasto.
Dziwne uczucie przykrości nie opuszczało go. Coś jakgdyby zmora ciężyła mu na piersi. Drażniąca tęsknota, głęboko utajony w sercu ból i lęk dręczyły go. Nie mógł pozostawać w samotności. Wyszedł na miasto.
Hotel stał w dzielnicy europejskiej, więc Malecki wkrótce szedł już asfaltowaną ulicą, przecinając obwód legacyj cudzoziemskich. Wspaniałe pałace tonęły w olbrzymich parkach. Gotycka wieża kościoła katolickiego wznosiła się nad wierzchołkami grabów i kasztanów. Tkwiący w kilku miejscach policjanci, chińscy i cudzoziemscy kawasi nie wpuszczali ubogo ubranych Chińczyków i wozów o podkutych żelaznemi gwoździami kołach do tej dzielnicy, więc cicho tu było, a asfalt ulicy był w wybornym stanie, gdyż tylko gumy samochodów i eleganckich powozów dotykały go. Nudą i bezczynnością tchnęły białe mury ambasad, wytworne bramy i widzialne z oddali fasady pałaców. Malecki minął europejską dzielnicę i wyszedł na duży plac, przecięty chińską drogą kołową, pełną wybojów i głębokich rowów, wyrytych kołami ciężkich wozów. Na jednym końcu tego placu wznosił się gmach Hotelu Pekińskiego z płaskim dachem, gdzie wieczorami odbywały się dancingi. Minął zarośnięte chwastami pole z bawiącemi się w piłkę nożną żołnierzami i zbliżył się do drewnianej bramy, prowadzącej na ulicę Hatamen, przecinającą „tatarską“ część Pekinu; ulica szła od bramy Hatamen w murze, dzielącym dawną stolicę Bogdochanów na tatarskie i chińskie miasta, i aż do muru położonego za świątynią Konfucjusza.
Nieskończenie długie szeregi niskich domów chińskich, przerywanych od czasu do czasu trzypiętrowemi kamienicami, mieściły w sobie przeróżne sklepy i sklepiki, zajazdy, restauracje, ohydne brudne nory ludzkie, skąd wyrywał się zaduch przypalonego oleju, przeraźliwe dźwięki „la-chu-ti“, przypominającej skrzypce, wrzaskliwe śpiewy i wymyślania ludzi. Tłum niebiesko ubranych Chińczyków zalegał drewniane, skrzypiące chodniki ze zgniłych ruszających się desek. Środkiem ulicy toczyły się ciężkie ładowane wozy, zaprzężone w cztery lub sześć par koni, albo mułów. Ostre koła, okute olbrzymiemi gwoździami, wrzynały się głęboko w rozmiękłą ziemię drogi Hatamen. Klaskanie biczów, odgłosy ciężkich razów, wymyślania, jęk zwierząt towarzyszyły skrzypieniu wozów. Pomiędzy wozami i kałużami lawirowali Chińczycy, popychający małe, lekkie dwukołowe wózki, z siedzącymi w nich otyłymi kupcami lub cudzoziemcami. W większych kałużach i w rowach, wykopanych tuż przy chodnikach, pluskały się domowe kaczki, i przechodziły kurację błotną ponure, czarne świnie chińskie o zwisających uszach.
W połowie drogi Hatamen Malecki ujrzał dość obszerny park, z widniejącym za drzewami wykrzywionym czarnym dachem jakiegoś pałacu. Były to zabudowania dawnych cesarskich spichrzów, położonych na terenie, przylegającym do muru.
Malecki minął park, przeciął ulicę Tun-Czin-Men i nareszcie na lewo i na prawo zauważył obszerne place, porośnięte staremi grabami i jaworami, otaczającemi piękne świątynie. Zatrzymał się i zaczął zdaleka przyglądać się budynkom. Czuł się zmęczony, chciał wypocząć, więc wszedł do gaiku i usiadł na dużym kamieniu.
Oprócz Maleckiego znajdował się tu jeszcze jakiś europejczyk. Ubrany w biały płócienny kitel, ciężkie buty turysty i żółte getry, staruszek siedział i coś pisał.
Zauważył Maleckiego i zaczął mu się przyglądać. Nareszcie podszedł i zdjął słomkowy kapelusz. Małecki odpowiedział na ukłon nieznajomego.
— Pan z pewnością po raz pierwszy w Pekinie? — zapytał po angielsku.
— Tak panie! — odparł Malecki.
Nieznajomy uśmiechnął się i zaczął przecierać okulary.
— Pozwoli się pan przedstawić. Nazywam się Gustaw Wolf, jestem historykiem i archeologiem, mieszkam tu już około dwudziestu lat. Znam tu wszystko na wylot. Jeżeli pan chce, pokażę mu coś niecoś w stolicy dawnego imperjum, najbardziej tajemniczego i nieznanego na kuli ziemskiej.
Malecki podziękował mu. Wymienili bilety wizytowe i rozpoczęli rozmowę. Narazie doktór Wolf zaproponował mu obejrzeć dwie świątynie, położone w gaju. Były to świątynie lamaicka i świątynia wielkiego Buddhy. Mieści się tu też lamaicki klasztor, liczący do 2000 mnichów.
Wolf opowiadał Maleckiemu:
— Chińczycy za panowania całego szeregu dynastyj, — wyznających i nie wyznających buddhyzmu, otaczają niezwykłym poszanowaniem tę świątynię lamaicką; nawet obecnie za rządów republikańskich, taki stan rzeczy trwa. Złożyły się na to dwie przyczyny. Pierwsza zawiera w sobie względy polityczne. Władcy Chin doskonale potrafili panowanie swoje utrwalić na rdzennych ziemiach chińskich, przecinanych rzekami Hoang-Ho i Jan-Tse-Kiang, ale zawsze obawiali się koczowników z kresów. Zawarcie traktatów z tymi „barbarzyńcami“ nigdy się nie udawało. Trzeba więc było szukać innych sposobów. Wynaleziono je. Od XIII wieku śród nomadów szczególnego wpływu nabrał lamaizm. Do głosu kierownika lamaizmu, tybetańskiego Dalaj-Lamy, przysłuchiwano się w Centralnej, Zachodniej, Południowej i Północnej Azji. Chińczycy wykorzystali to i zaprosili do Pekinu Dalaj-Lamę, zbudowawszy dla niego wspaniałą rezydencję. Tu powstał klasztor i wkrótce była wzniesiona świątynia; to miejsce jest znane jako oficjalna stolica Dalaj-Lamy, lecz przeistoczony Buddha nie przebywał tu od tego czasu ani razu. Klasztor jednak pozostał. Druga przyczyna kryje się w czarownej medycynie tybetańskiej, kwitnącej w klasztorze, a cieszącej się wielkiem uznaniem śród chińskiej ludności.
Malecki z Wolfem zwiedzili długi rząd niskich budynków, gdzie się mieszczą cele tybetańskich i chińskich kapłanów-lamów, oglądali dwa posągi lwów z bronzu, olbrzymi, wykuty z kamienia monument, z wyrytą na nim historją lamaizmu w chińskim, tybetańskim, mongolskim i mandżurskim językach, liczne koła modlitewne i nareszcie wysoki na 70 stóp posąg Maitreji-Buddhy-Mesjasza. Budjdha był przewieziony przed kilku wiekami z Tybetu, gdzie świątobliwi mnisi wyrzeźbili go z jednego kawała jakiegoś leśnego olbrzyma ze spadków Himalajów.
— Teraz w tym budynku zobaczymy bardzo interesującą rzecz! — zawołał Wolf. — Tem bardziej, że o jej pochodzeniu piszą zgodnie kronikarze różnych szkół i kierunków.
Gdy weszli do bardzo zniszczonego i brudnego budynku, Wolf wskazał posąg, zupełnie pierwotnie zrobiony, niezgrabny i brzydki, ubrany w żółty jedwabny kapelusz i takiż płaszcz, odróżniający go od innych bogów, nagromadzonych tu. Doktor Wolf, jak prawdziwy niemiecki uczony, bardzo szczegółowo i ze znajomością rzeczy opowiadał Maleckiemu historję tego potwora.
— Cesarz Czin-Lung kiedyś wyśnił sobie tego boga, który, jak twierdził „Syn Nieba“, znajdować się miał w małym klasztorze, gdzieś na granicy chińsko-tybetańskiej. Jeden z uczonych mnichów był posłany do poszukiwania i, istotnie, po kilku latach, wynalazł boga w małej kaplicy w okolicach jeziora Koko-Nor. Pokazał miejscowym mnichom pismo władcy, zabrał posąg, przywiązał sobie za plecami i poniósł. W tej dobie wybuchła wojna pomiędzy Chinami a Mongolją.
Mnich był zmuszony wkroczyć w granice Rosji, lecz tu napotykał dużo trudności z powodu nieznajomości języka. Zaczął się forsownie uczyć, lecz nie szło mu to. Mnich był w rozpaczy. Naraz we śnie ujrzał swego „boga“, który napisał na ścianie słowa:
„Nie bój się i idź!“
— Więc też nad ranem spełnił wolę posągu i poszedł.
Od tej chwili „bóg“ mu dopomagał. Zaczęło się od tego, że mnich raptownie zaniemówił, gdy zaś potrzeba było rozpytać o drogę, lub coś nabyć — ustami jego przemawiał drewniany posąg, uwiązany na grzbiecie mnicha. W kieszeni zaś niezwykłego podróżnika pozostawała nigdy nie zmniejszająca się ilość pieniędzy. W ten sposób mnich doszedł do Pekinu ze swoim niezgrabnym,brzydkim nad wyraz „bogiem“, a wdzięczny cesarz uczynił go „gegeni“, czyli przeorem klasztoru i świątyni lamów.
Malecki, oprowadzany przez grzecznego Niemca, rozkochanego w Chinach, zwiedził różne zakątki klasztoru, gdzie podziwiał piękne okazy chińskiej sztuki, ofiarowane przez bogaczów, książąt krwi i cesarzów; cudną rzeźbę w złocie, wyobrażającą raj w postaci wewnętrznych sal pałacu Dalaj-Lamy na górze Potala w Lhasie; bronzowych hipopotamów, które przed wiekami napadły znienacka na walecznego Chin-Lunga, lecz były zabite przez dwóch wiernych sługusów. Posągi obrońców cesarza stały tuż przy zdradliwych hipopotamach.
Gdy nowi znajomi wyszli z tego budynku, usłyszeli nagle głośne okrzyki tłumu. Wszczął się taki hałas, że Malecki był zmuszony dłońmi zasłonić uszy.
— Co się stało? — pytał, mrużąc oczy i śmiejąc się.
Wolf zatrzymał przebiegającego mnicha i zapytał go.
— A prawda! — zawołał Wolf. — Bardzo szczęśliwie trafiliśmy. Będziemy widzieli wspaniałą procesję i „taniec djabłów“!
— Taniec djabłów? — zapytał Malecki.
— Tak! — odpowiedział Wolf. — Lamaici utrzymują, że wszelkie katastrofy, nieszczęścia, epidemje, nawet społeczne i polityczne burze są dziełem djabłów, żyjących na ziemi. Wróżby wskazują dzień, gdy najważniejszy z djabłów przebywa na terenie klasztoru, i straszą go tak, że ucieka poza granice Chin. Chińczycy, którzy w bardzo małym procencie są lamitami, chętnie jednak uczęszczają na tę ceremonję i, pan zobaczy, co się będzie działo na Hatamenie, gdy procesja ruszy tą ulicą. Ale idźmy już!
Przeszli parę dużych placów i nareszcie na jednym z nich ujrzeli tłum Chińczyków, śród których przesuwali się lamowie w czerwonych i żółtych szatach. Zmieszali się z tłumem i uważnie rozglądali. Malecki zobaczył kilkanaście przerażających postaci, owiniętych w powiewające szmaty i wstęgi jaskrawych tkanin. Na głowach miały maski, przedstawiające czaszki ludzkie, pyski potwornych zwierząt i jeszcze bardziej potwornych ptaków. Z szerokich trzewików podnosiły się do kolan języki płomieni, zrobionych z pomalowanego na czerwono i żółto papieru; w ręku te zastraszające postacie miały długie czerwone baty. Rozległo się głośne klaskanie czerwonych rzemieni, któremi „djabli“ okładali publiczność z całą sumiennością, waląc przez ogolone łby, piersi i grzbiety. Uderzeniom wtórowały krzyki, śmiechy, jęki i wymyślania. Nareszcie tłum się rozstąpił, oczyszczając znaczną przestrzeń.
Wtedy rozpoczęły się tańce. Z obłędnemi krzykami, wyciem, piskiem djabli skakali, kręcili się w kółko, trzymając się po dwóch lub czterech za ręce, ciskali się na tłum, bili go pięściami, nogami i długiemi batami. Po pewnym czasie, przedarłszy się przez tłum, wbiegli do małej świątyni, i po chwili wypadli znowu, niosąc sklejonego z papieru olbrzymiego djabła.
Procesja ruszyła na drogę Hatamen. Z domów lamów, ze świątyń i kaplic wypadali mnisi i przyłączali się do procesji. Zjawiła się orkiestra, w której każdy instrument odznaczał się najzupełniejszą indywidualnością. A było tych instrumentów dużo! Małe i olbrzymie bębny, gongi, mosiężne talerze, długie i krótkie trąby miedziane i drewniane, gwizdki, dzwonki i flety, bardzo przypominające używane w zachodnim kulcie bożka Dyonizego, wszystko to darło się w niebogłosy, tworząc niewypowiedziany, piekielny hałas, najlepiej świadczący o obecności „djabłów“. Lamowie w maskach kościotrupów i potworów szli na czele pochodu, słaniając się na różne strony, składając pokłony, obracając się na jednej nodze, kręcąc głowami, wymachując rękami i zamaszyście pracując batami, rozpędzając nacierający zewsząd tłum, przegradzający drogę. W połowie ulicy pochód rozdzielił się na dwie części. Jedna z nich zawróciła i poszła w stronę bramy An-Ting-Men, druga zaś skierowała się dalej — ku bramie Hatamen.
Malecki ze swoim towarzyszem przyłączyli się do tej drugiej części i, gdy pochód wyszedł za bramę, ujrzeli, że djabli ułożyli niewielki stos z zawczasu przygotowanych kawałków drzewa, zapalili go i wrzucili do płomienia papierowego djabła przy ogłuszającym koncercie, złożonym z krzyków, wycia, dźwięków setek wcale niemelodyjnych instrumentów, pękania małych petard i rac.
Gdy djabeł został spalony, lamowie zrzucili swoje obrzydliwe maski i zaczęli odbierać od publiczności datki pieniężne i skrawki papieru z napisanemi na nich nieszczęściami, które powinny były zginąć wraz z dymem spalonego złego ducha.
Od bramy Hatamen do hotelu „des Wagons-Lits“, czyli w chińskiej wymowie „Waczon-Li“, — kwadrans drogi Malecki, zupełnie znużony, pożegnał d-ra Wolfa i udał się do domu.
Uczony Niemiec bardzo się Maleckiemu podobał, a jego natchnione, pełne głębokiej wiedzy opowiadania wywarły na nim silne, kojące wrażenie. Żegnał go więc bardzo serdecznie, prosząc, aby pozwolił odwiedzić go i raz jeszcze skorzystać z tak wyjątkowego „guide‘a“ i przyjemnego towarzysza wycieczek po starej stolicy bogdochanów.


Malecki był głodny i miał zamiar odrazu udać się do sali restauracyjnej, gdy nagle poczuł kurcz, ściskający mu szczęki. Zrozumiał, że zbliża się atak febry. Spiesznie kazał się zawieźć windą na drugie piętro i zaledwie wszedł do swego pokoju, febra porwała go, rzuciła na kanapę, dreszczami i płomieniem ogarnęła całe ciało i pozbawiła przytomności. Leżał z otwartemi oczami, rzęził i miotał się, wstrząsany febrą. Leżał tak długo, aż zaczęło mu grać w piersi i w gardle, a wkrótce potem, krew mu się pokazała na zsiniałych wargach i płynęła coraz obficiej, ściekając z kanapy na kobierzec, gdzie się zbierała w ciemną, prawie czarną kałużę.
Malecki z każdą chwilą słabnął. Oczy mu się zamykały powoli. Dreszcze ustały. Ogarnęło go głębokie omdlenie.
Nagle rozległo się ciche pukanie do drzwi. Malecki nie odpowiadał. Pukanie powtórzyło się kilka razy, nareszcie ktoś otworzył drzwi i zajrzał do pokoju. Rozległ się cichy okrzyk, i dwie postacie rzuciły się do leżącego. Malecki, powróciwszy do przytomności, zauważył nieznajomą twarz, schyloną nad nim. Przyjrzał się uważniej, przymrużył oczy, starając się przypomnieć sobie tego człowieka, lecz nie mógł. Znowu spojrzał. Różowa, staranne ogolona, energiczna twarz, siwe włosy i wąsy, badawcze i rozumne oczy. Nie znał tego człowieka. Obejrzał się i nie mógł zrozumieć, gdzie jest. Zrozumiał tylko, że leży na łóżku. Chciał zapytać, poruszył ustami, lecz nie był w stanie wydobyć żadnego dźwięku przez zaciśnięte zęby.
Jakgdyby przez sen słyszał męski głos i zrozumiał niektóre wyrazy:
— Kamfora dwa razy... Zupełny spokój... Nie pozostawiać samego... Obawiam się, że krwotok może się powtórzyć...
Ktoś wyszedł z pokoju, a ktoś inny, cicho stąpając, zbliżył się do łóżka i bez szmeru prawie usiadł w fotelu. Malecki zwrócił w tamtą stronę oczy, lecz nie mógł dojrzeć, nie miał jednak siły odwrócić głowy. Wpadł znowu w stan obojętności i półomdlenia.
Oprzytomniał, gdyż uczuł ostry, krótki ból w ramieniu, otworzył oczy i zobaczył w półciemnym pokoju sylwetkę kobiety. Dojrzał szprycę w jej ręce, a później szklankę z jakimś płynem, który po trochu wlewała mu do ust. Wypił i usnął.
Obudził się, gdy już do pokoju zajrzały pierwsze promienie słońca. Czuł się silniejszym i przypomniał sobie atak febry, nieznajomą twarz z siwemi wąsami i sylwetkę kobiety ze szprycą w ręku.
Poruszył się z trudem i zmienił pozycję.
Ujrzał siedzącą w fotelu kobietę w czarnej sukni. Spała. Spokojnie podnosiła się i opuszczała pierś. Głowa zwisała tak nisko, że twarzy Malecki nie mógł dojrzeć. Widział tylko złote włosy, opasane szeroką czarną wstążką. Jasny słomkowy kapelusz z niebieskiemi kwiatami na rondzie i szare rękawiczki leżały na kanapie.
Chcąc obudzić śpiącą, zakaszlał. Drgnęła, gwałtownym ruchem podniosła głowę i niby dziecko, zaczęła przecierać oczy. Malecki nie odzywał się, i nieznajoma natychmiast usnęła nanowo. Lecz teraz mógł dojrzeć jej przybladłą twarz. Zdumiał, podniósł się na łokciu i przyglądał bacznie, nie wierząc własnym oczom. Była to Halina Orliczówna.
— Co to ma znaczyć? — pytał siebie. — Skąd się tu wzięła?...
Długo się wpatrywał Malecki w tę uśpioną twarz, a coraz milszą i bliższą stawała mu się. Blada była, lecz usta paliły się szkarłatem młodej krwi.
Pogodne czoło, uwieńczone kaskadą rozrzuconych, złocistych włosów, z palącym się w nich błyskiem promieni, wdzierających się przez zapuszczone rolety, tchnęło spokojem, uderzało niewinnością i szlachętną dumą.
Długo wpatrywał się Malecki w twarz Haliny Orliczówny, przechodził wzrokiem od czoła do ust, do miękkich zarysów policzków i długich ciemniejszych od włosów rzęs. Myśl jego pracowała nieustannie. Szeptał bez dźwięku:
— Te uszy... czy słyszały one słowa wyznań miłosnych... czy opadały te powieki bezwładnie pod dotknięciem gorących ust mężczyzny, czy całował już ktoś te małe, świeże usta i czy zna ta dziewczyna rumieniec namiętności lub zawstydzenia?...
Łapał siebie na tych myślach, a te rodziły nowe pytania.
— Co mi do tego?... Przecież przedziera się przez życie, a więc poznała wszystkie jego grymasy, dotknęły ją jego brudne palce, klejące się, pozostawiające ślady na duszy ludzkiej, jak na krysztale... I cóż z tego? Czy może być inaczej? Szanchaj, Karlton, zaproszenia do lóż przez wyfraczonych nieznajomych młodzieńców z office‘ów i banków. To takie zrozumiałe!
A jednak ta myśl była mu przykrą, bolała go i paliła. Z nagłą niechęcią ogarnął wzrokiem postać śpiącej panny Orliczówny.
— Panna... — szepnął i uśmiechnął się drwiąco.
Gdzieś zaczął bić zegar. Wybiła siódma.
— Proszę pani, panno Halino! — szepnął, lecz nie obudził jej ten szept.
Powtórzył głośniej. Zerwała się odrazu, zawstydzona, poprawiając na sobie zmięty kołnierzyk bluzki.
— Ojej! — szepnęła. — Zaspałam!
Zwróciła na chorego oczy i spotkała się z przytomnym, wpatrzonym w nią wzrokiem Maleckiego. On dojrzał łagodne, wesołe, niebieskie oczy, ciemne brwi i połyskujące zęby, drobne i równe. Odrazu prysła nieobjaśniona uraza do niej, szyderstwo, zwątpienie.
— Takie oczy, takie usta i — kochanek? Nigdy, przenigdy! — krzyknęło coś w duszy Maleckiego. Uśmiechnął się radośnie.
— Jak się pan czuje? — zapytała, szybko podchodząc do niego.
— To wszystko głupstwo! — zawołał. — Niech pani mi lepiej objaśni, skąd się pani tu wzięła? Nic nie rozumiem!
Orliczówna zaczęła opowiadać. Gdy odjechali z dworca, hrabina wkrótce prosiła sekretarza, aby się dowiedział o adres Maleckiego, a po południu posłała do niego Halinę z listem, zastrzegając jej tajemnicę.
— Hrabina kocha się w panu... — wtrąciła w toku rozmowy, nie patrząc na Maleckiego.
Gdy przyszła do hotelu, dowiedziała się, że jest w domu, a nie mogąc dopukać się, weszła i znalazła go zemdlonego i z krwotokiem. Kazała boy‘owi rozebrać go i przenieść na łóżko, sama zaś wyszukała lekarza hotelowego, Anglika, doktora Belleya i sprowadziła go, poczem powróciła do domu. Po ukończeniu zaś swych czynności przy hrabinie, znowu przyjechała do niego, aby go pielęgnować przez noc.
— Dziękuję pani, dziękuję z całego serca! — szepnął gorąco. — Ale pani się zmęczyła, pani wreszcie może mieć poważne przykrości w domu!...
— Pan tak się nami zaopiekował, że o zmęczeniu mojem niewarto mówić. Zresztą spałam jak suseł. Co do przykrości, to też wątpię. Mama wie o wszystkiem i zna mnie dobrze. Hrabina, która kocha pana, może być narazie tylko wdzięczna mi za opiekę nad nim.
Malecki wyciągnął do niej rękę, a gdy podała swoją, ucałował ją kilka razy i zawołał:
— Pani jest dobra, mądra i śmiała!
— A pan śmiały, ale niedobry i niemądry, bo rusza się, krzyczy, gdy tymczasem doktór Belley zalecił zupełny spokój i milczenie! — powiedziała, zmuszając go do położenia się nawznak.
— To niech sobie doktór będzie spokojny i milczący przy pani, a ja nie chcę! — mówił, czując wielką radość, napływającą mu się do serca, a przyczyny której zrozumieć nie mógł.
Orliczówna kazała podać śniadanie i dopomóc Maleckiemu przy umyciu, sama zaś zaczęła go żegnać, aby na czas stawić się w domu hrabiny.
Gdy już stała w kapeluszu i lekkim płaszczu i naciągała rękawiczki, zbliżyła się do Maleckiego i powiedziała:
— Przyjdę wieczorem...
Umilkła i, odchodząc, rzuciła:
— Biedna hrabina, pan jej wcale a wcale nie kocha...
— Czyż być może? — ucieszył się Malecki. — A z czego pani wnioskuje?
— Bo pan nie zapytał mnie nawet o list? — odezwała się.
— A pani go ma przy sobie?
— Tak! — rzekła, otwierając woreczek i wyjmując kopertę.
— Nie, nie! — zawołał Malecki. — Nie potrzeba! Niech pani powie, że jestem nieprzytomny, a więc list nie mógł być mi doręczony.
— Dobrze! — odpowiedziała, skwapliwie chowając list. — Do widzenia — wieczorem!
— Do widzenia! Dziękuję raz jeszcze bardzo serdecznie. Nigdy nie zapomnę! — mówił Malecki.
— Czyż mogłam postąpić inaczej? — spytała i, nie czekając na odpowiedź, otworzyła drzwi.
— Panno Halino! — zawołał Malecki.
— Co takiego? — oburzyła się dziewczyna. — Panu niewolno głośno mówić, a pan krzyczy w niebogłosy!
Malecki schował głowę pod kołdrę i zapytał, rozdzielając słowa:
— A czy pani oddałaby mi list, gdyby nie zaszła o nim rozmowa?
— Nie! — odparła swobodnie Orliczówna.
— Dlaczego? — spytał, wystawiając głowę i ze zdziwieniem patrząc na nią.
— O tem w następnym rozdziale, gdy pan będzie silniejszy! Do wieczora!
Drzwi się zamknęły. Biało ubrany boy podał Maleckiemu dużą porcelanową misę z wodą i bełkotał coś chrapliwie o „farajdzie“, co miało oznaczać — „fryzjer“.


W porze obiadowej wszedł doktor Belley. Wysłuchał Maleckiego i opukał, zbadał pułs i działalność serca, potem zaczął mu się przyglądać i rzekł:
— Tak... tak... niezawodnie! Wczoraj już to mnie zastanowiło, a dziś jestem przekonany! Proszę mi powiedzieć... Czy oprócz tej febry... niema pan jakiejś jeszcze choroby... nerwowej, naprzykład? Jakichś przeżyć... przykrości?
Maleoki musiał przyznać rację doktorowi, ale nie opowiedział mu o całym przebiegu sprawy. Jednak rozumny Anglik nie zadowolił się zdawkową odpowiedzią pacjenta. Spojrzał uważnie na Maleckiego i powiedział:
— Choroba pana jest bardzo poważna i wprost groźna. Że pan jest chory na malarję — to niewątpliwe, ale obok tego ma pan nerwową gorączkę, która jest bardziej niebezpieczna. Muszę wiedzieć przyczyny tej choroby, abym mógł z nią walczyć, mój Panie!
Malecki milczał.
Doktor Belley wciąż uważnie mu się przyglądał i ciągnął dalej:
— Milczenie pana jest bardzo wymowne! Pan nie chce zdradzać swojej i nie swojej tajemnicy. Tymczasem jest to konieczne. Zresztą lekarz jest związany zawodową dyskrecją. Może pan polegać na mnie, jako na lekarzu i jako na dżentlemanie. Oto moja ręka!
Malecki uścisnął dłoń lekarza, lecz wciąż milczał.
— Widziałem tu młodą pannę — mówił, zapalając fajkę, Anglik, — była bardzo wzruszona chorobą pana, bardzo wzruszona... Narazie pomyślałem, że w sprawie jest zamieszana kobieta i, właśnie ta o złotych włosach...
— O nie! — wyrwało się Maleckiemu.
— Wiem, że nie! — zgodził się lekarz. — Rozmawiałem z tą panną długo i widzę w niej istotę nadzwyczaj czystą, pełną szlachetnych porywów. Nie jest to typ dla intrygi, doprowadzającej mężczyznę do stanu takiego nerwowego wyczerpania...
Mówiąc to, kiwnął głową w stronę Maleckiego.
— A jednak taki typ istnieje i działa na pana zabójczo, — dokończył doktór Belley.
— Czy panna Orliczówna opowiadała panu o mnie i o sobie? — zapytał Malecki.
— Owszem, ale z jej opowiadania żadnych wniosków zrobić nie mogłem, — odpowiedział lekarz. — Nie chcę wiedzieć nazwiska, muszę tylko otrzymać potwierdzenie, czy to wpływ kobiety?
Po długim namyśle Maleeki kiwnął głową.
— Tak! — ucieszył się doktór. — A teraz ja będę mówił, pan zaś będzie tylko potakiwał lub negował. Piękna kobieta, mająca na pana nieobjaśniony wpływ, zaciąga pana w otchłań miłości, namiętności, pragnień i nieziszczonych nadziei, przywiązuje pana chwilami, zbliża i odpycha obojętnością i czemś jeszcze, co pan niewyraźnie wyczuwa w jej zachowaniu się. Miłość i nienawiść, rozpacz poddania się i nadzieja wyzwolenia mkną jedno po drugiem, jak w kinematografie. Jednocześnie pan doznaje uczuć upadku i nieograniczonej zależności od woli tej kobiety, umiłowanej i znienawidzonej jednocześnie. Czy tak?
Malecki znowu kiwnął głową.
— No, tak! — mruknął lekarz. — Niech się pan nie dziwi, że tak trafnie określiłem jego duchowy stan. Znam Wschód i białych kolonistów. Tu albo rozpusta, albo głęboki tragiczny romans. W nim zaś giną najczęściej mężczyźni, ponieważ kobiety tu są bezwzględne, silne i niemoralne, raczej nie posiadające żadnej moralności. Pan więc jest jedną z ofiar romansu. Teraz wiem już wszystko i będę się starał dopomóc panu.
— Zdaje się, że nie będzie to już trudnem zadaniem... — szepnął Malecki, ale jednocześnie stanęła mu przed oczami hrabina del Romagnoli, oparta na ramieniu pięknego młodzieńca o nieruchomym, prawie groźnem spojrzeniu, więc nie dokończył zdania i opuścił głowę.
— Pozostanie pan w łóżku przez parę dni! — zadecydował Belley. — Będzie się przyjmowało lekarstwa, ale najlepiej z nikim się nie widywać, chyba z tą panną o złotych włosach, a później podróż...
— Może lepiej odrazu wyjechać? — spytał Małecki. — Muszę już jechać...
— Nie! pan nie będzie mógł odjechać teraz. Pan powinien wyleczyć się tu, gdzie nabawił się tej choroby. Gdyby pan wyjechał zupełnie, żarłaby pana tęsknota za tą, którą pan pozostawił w Chinach. To mogłoby pana poprostu zabić. Tymczasem, zwiedzając ten kraj, pan będzie myślał, że w każdej chwili może powrócić do Pekinu i zobaczyć tę, która jest chorobą i śmiercią pana. Ta myśl będzie koiła tęsknotę. Nie, pan stanowczo powinien zabawić w Chinach dłuższy czas!
Uśmiechając się, lekarz pożegnał Maleckiego i odszedł.
Pozostawszy sam, Malecki zaczął czytać pośpiesznie, zjadł obiad, raz po raz patrząc na zegarek. Czas się wlókł, jakby drwiąc z niecierpliwości człowieka. Malecki chwilami zamykał oczy i myślał o hrabinie, Orliczównie i pięknym Adonisie, którego widział na dworcu. Ubiegłe miesiące znajomości z Aurą wydawały mu się jak jeden dzień, przeładowany wrażeniami tak silnemi, że nie mógł śród nich znaleźć najbardziej pochłaniającego go, lecz jednocześnie czuł śmiertelne znużenie i lęk. A gdy lęk opanował całą jego istotę, gdzieś z mroku wynurzyła się piękna postać Adonisa i jego nieruchome, zimne oczy. Mignęła dziewczyna o złocistych włosach i on sam jakiś szary, ziemisty, z wstrząsanem dreszczami ciałem, ociekający krwią.
— Spałem? — pomyślał. — Jestem bardzo słaby.
— Uciekać, uciekać! — zawyła rozpacz w sercu Maleckiego. Drgnął i obudził się.
— Nie ucieknę, bo nie mam sił — szepnął z rozpaczą.
Wszedł portjer i oznajmił, że hrabina del Ramagnoli telefonuje, pytając o zdrowie pana Maleckiego.
— Proszę powiedzieć, że jestem bardzo chory i że nikogo nie przyjmuję! — odparł szorstko.
Był cały poruszony, odrazu powróciła gorączka, nie mógł znaleźć sobie miejsca, przewracał się z boku na bok, aż nagle wstrząsać nim zaczęły łkania, ciężkie, sprawiające fizyczny ból. Długo nie mógł się uspokoić, i w tem podnieceniu zastała go Orliczówna.
Przeraziła się i pobiegła po doktora Belleya. Z trudem uspokojono chorego. Belley odszedł, odprowadzony przez Orliczównę. Malecki słyszał jak chodzili po korytarzu i długo rozmawiali ze sobą. Gdy powróciła i usiadła przy jego łóżku, Malecki słabym głosem poprosił ją, aby mu opowiedziała o swojem życiu w Pekinie.
— Bardzo nieskomplikowane mam obowiązki — odparła z uśmiechem. — Pomiędzy pierwszem a drugiem śniadaniem robimy „shoppings“, a więc jedziemy na miasto, chodzimy po sklepach i kupujemy z hrabiną stosy niepotrzebnych rzeczy. Po śniadaniu hrabina kładzie się „na godzinkę“, ja zaś czytam jej bardzo głupie i nieprzyzwoite romanse francuskie, a później trochę gram dla... uśpienia hrabiny. Szczególnie słodko śpi przy utworach Liszta...
Orliczówna śmiała się wesoło i ciągnęła dalej.
— Po tej długiej „godzince“ hrabina zaczyna się stroić na „five o clock“ — albo u siebie, albo u znajomych. Ten czas już należy do mnie, mogę grać, ile się zmieści, gdyż jestem wolna do 7-mej, kiedy muszę asystować przy obiedzie, po którym następuje krótkie „dolce far niente“, potem gram trochę dla całego towarzystwa. O 9-ej jestem znowu wolna, już aż do godziny 10-tej zrana, do nowych „schoppings“.
— Bardzo miłe ma pani zajęcie! — zauważył Malecki. — Nie nuży ono panią?
— Tymczasem nie! — odparła. — Zresztą chodzi nam o pieniądze. Gdy je zdobędziemy, natychmiast wyjedziemy; mam nadzieję, że po roku już można to będzie uczynić.
— Życzę pani z duszy tego! — rzekł Malecki poważnie.
Orliczówna obszernie opowiadała o życiu w pałacu. Żartobliwie mówiła o starym Hieronimo, z którym jego piękna małżonka widuje się nie codziennie, jednakże hrabia del Ramagnoli jest zazdrosny o żonę, szpieguje ją starannie, a z tego znowu powodu Aura ma stałe awantury z pokojowemi i lokajami.
— Z pani opowiadania widzę, że biedny hrabia ma sporo kłopotów w domu? — zauważył Malecki.
— O tak! — zaśmiała się Orliczówna. — Szczególnie ma jednak oko na księcia Razza...
— Cóż to za książę? — spytał Malecki.
— Też jakiś włoski arystokrata. Ale przystojny, bo przystojny! Wprost jakgdyby z marmuru wyrzeźbiony grecki bóg.
— Adonis... szepnął Malecki.
— Tylko co chciałam to powiedzieć! — zawołała Orliczówna. — Hrabia del Ramagnoli, jak pan zauważył, nie dużo piękniejszy od szympansa, jest szczególnie wrażliwy na punkcie księcia Razza, i śledzi go pilnie, a natrętnie i niezręcznie zarazem.
— Wie z pewnością, skąd mu grozi niebezpieczeństwo... — rzucił Malecki.
— Z francuskich romansideł, odczytywanych codziennie hrabinie, już się dowiedziałam jednego aksiomatu, że mężowie idą zawsze fałszywym tropem, — z filuternym śmiechem powiedziała Orliczówna, rzucając wymowne spojrzenie na Maleckiego.
— To pani do mnie pije? — spytał i zaśmiał się złym, suchym śmiechem. — Hrabia del Ramagnoli co do mnie może być spokojny. Nic mu nie grozi...
Orliczówna ze zdziwieniem wpatrywała się w twarz Maleckiego, która nagle stała się zimna i zawzięta. Po chwili podniosła głowę i dobitnie szepnęła:
— Chwała Bogu!
Nastało długie milczenie. Każde z nich rozumiało, że w duszach ich są jakieś utajone myśli, uczucia, niewypowiedziane obawy, skargi, zwierzenia poufne...
— Ale, ale! — ożywiając się nagle, powiedział Malecki. — Pani miała mi coś do opowiedzenia dziś, zrana. Co takiego?
— Jeszcze byłoby to zawcześnie na nerwy pana — odpowiedziała, grożąc mu palcem. — A teraz lekarstwo, termometr i smacznego śpij!
Wkrótce w pokoju paliła się niebieska lampka, stojąca na stoliku przed kanapą. Orliczówna ulokowała się wygodnie na szerokim, miękkim fotelu.
Malecki leżał z otwartemi oczami i wsłuchiwał się w szmer ruchów swojej pielęgniarki, starając się odgadnąć co ona robi.
— Wyjmuje szpilki z włosów... — myślał, — obwiązuje je czarnym jedwabnym szalem... Teraz bierze nóż i obiera banan; chrzęst owocu na równych, ostrych ząbkach... Usadawia się wygodnie...
Długo jeszcze nie spał, przysłuchiwał się, myślał i nieznacznie dla samego siebie usnął. Obudził się o świcie, o siódmej obudził śpiącą. Napili się razem kawy i rozstali się.
Tak się powtarzało jeszcze przez pięć dni. Przez ten czas rozmawiali ze sobą bardzo dużo i pomiędzy tymi dwojgiem ludzi zawiązała się szczera przyjaźń. Prosty stosunek, bez cienia odwiecznej walki dwóch płci, przechodził szybko w uczucia brata do siostry. Tak przynajmniej określał go sam Malecki. Był tak znużony miłością swoją do Aury, tak wyczerpany moralnie, że chyba nie byłby zdolny do nowego przywiązania, niepodobnego do przyjaźni lub braterskiej miłości. Dlatego stosunek ich był zupełnie swobodny, w niczem nigdy nie krępujący. Cieszył się z tego niewymownie i był w wybornym humorze. Doktór Belley był bardzo zadowolony ze swego pacjenta i pozwolił mu po paru dniach wstać.
— Teraz — rzekł Anglik, — pan powinien jak najwięcej chodzić i używać rozrywek. A do tego ma pan doskonałą sposobność. Jest pan w Pekinie, gdzie znajdzie się sporo rzeczy do oglądania, tembardziej, że zna pan doktora Wolfa, który może tu wszystko pokazać.
Malecki poszedł za radą Belleya, odwiedził Wolfa i razem z nim odbywał długie wycieczki po stolicy Państwa Nieba, jadając śniadania i obiady w chińskich restauracjach, zalecanych mu przez Wolfa. Najbardziej przykrą porą dla Maleckiego była noc. Budząc się, nadsłuchiwał, czy nie oddycha kto spokojnie w fotelu przy jego łóżku, a o świcie daremnie wodził oczami po pokoju, szukając kapelusza z niebieskiemi kwiatkami na rondzie i szarych rękawiczek. Halina Orliczówna więcej nie przychodziła i od kilku dni jej nie widział. Czuł wyraźny brak jej i tęsknił za nią.
W dzień lżej mu było, gdyż przeżywał dużo wrażeń podczas długich przechadzek po Pekinie, słuchając nieskończonych opowiadań uczonego Niemca.
Odbywali wycieczkę do granicznego muru, oddzielającego tatarski Pekin od chińskiego. Cyklopiczna budowa muru zwracała na siebie uwagę podróżnika. Mur wysoki na 50 stóp i szeroki od dołu na 60, a u góry na 40 stóp, trwa od r. 1457, gdy go odrestaurował cesarz Yung-Lo, wtedy, gdy Pekin nosił jeszcze nazwę, nadaną mu przez potężnego Kubłaja z dynastji mongolskich dżengizydów, — Chanbałyk. Cesarz Kubłaj-Chan otoczył swoją stolicę murem z gliny i nieopalonej cegły, lecz Chińczycy, po upadku dynastji najeźdźców, zburzyli ten mur i z jego gliny i cegły wybudowali tuż za murem olbrzymie miasto — Chiński Pekin. Wolf pokazał Maleckiemu resztki muru Chanbałyka w pobliżu bramy An-Ting-Men. Skrzętni Chińczycy wciąż jeszcze zwozili stąd cegłę i bryły stwardniałej na kamień gliny. W nowym murze, wzniesionym z kamienia, istnieje kilka bram; do nich prowadzą wielkie drogi chińskie. Temi drogami od wieków szły karawany kupców z Jantse-Kiangu, daleko na południe i zachód, a więc do Indyj, Persji, Rosji i do Azji Mniejszej, gdzie tajemniczy Wschód, hołdujący nauce mądrego, powściągliwego Buddhy, stykał się ze wspaniałym wtedy Zachodem, gdzie kwitły kultura, sztuka i mitologja grecka. Jedna z bram Hwa-Men, pozostała po potomkach Dżengiza Chana, widziała epilog wielkiej tragedji dziejowej. Przez nią w ciągu całego XIII stulecia, wchodziły tłumy jeńców, których wlekli z Zachodu jeźdźcy mongolscy. Byli to słowianie różnych szczepów, składających ówczesną Rosję, Węgrzy, Polacy, tubylcy z Kaukazu i Krymu. Tu, po krwawych walkach na ojczystej ziemi, rzucił ich los na poniewierkę, niedolę i śmierć w niewoli.
— Dużo, dużo naszej krwi i łez wsiąkło w tę starą, miljony razy przekopaną ziemię! — myślał z westchnieniem Malecki, słuchając objaśnień Wolfa.
— Stąpam w tej chwili po ziemi, z którą się zmieszały prochy dawnych, nieznanych przodków, być może moich pra-pradziadów.
Ale Wolf opowiadał dalej, prowadził w inne miejsca, te myśli pierzchały lub kryły się do czasu gdzieś w głębokich tajnikach duszy, aby wynurzyć się z nich kiedyś w chwili obudzonych, a odrodzonych wspomnień.
Setki opowieści, związanych z wielkim murem chińskim, który nie zna przeszkód na swej drodze, usłyszał Malecki. Większość ich dotyczyła muru Pekińskiego, gdzie przez tysiącolecia wrzała walka Chińczyków z najeźdźcami — koczującymi Ujgurami, Kin-Tatarami, Mongołami, Kitanami, Tungusami i Mandżurami. Padały te mury, w proch się rozsypywały pod stopami dzikich napastników, wycinających w pień ludność miasta, palących i rabujących świątynie i pałace, ale z czasem, po wiekach, stara kultura zwyciężała. Najeźdźcy wsiąkali w mrowie chińskie, znikali w niem bez śladu prawie; stare rody dawnych cesarzów i książąt zrzucały jarzmo obcych dynastyj i mocniejsze wznosiły mury, co aż do naszych dni przetrwały.
— Od Pacyfiku do granicy Tybetu ciągnie się, niby olbrzymi smok, ten mur, obejmując swojemi zwojami góry, stepy, pustynie, — mówił dalej Wolf. — Chronił on przed wiekami tubylczą ludność odwiecznego Pe-Siniu, czyli Chin, od dzikich hord, wyłaniających się z bezbrzeżnych stepów zachodu, lasów i gór północy, i chroni obecnie od białej rasy, która włazi tu przez wszystkie szpary, niosąc ze sobą wyzysk i rozpustę. Mocny to, trwały mur, mój przyjacielu, przetrwał tyle wieków, wytrzymał tyle fal wzburzonego oceanu ludzkości!
— Przecież proszę pamiętać, że to cesarz Tsin-Szi-Hwang-Ti wybudował go, a tę olbrzymią pracę wykończył w trzecim wieku przed chrześcijańską erą!
— Ile legend istnieje z pewnością o początku budowy muru! — zawołał Malecki.
— O tak! — odpowiedział Wolf. — Najważniejsza z nich jest wprost mistyczna. Opowiem ją panu. Gdy cesarz obmyślał budowę muru, zjawił się u niego nieznany pustelnik i przyniósł ze sobą olbrzymi kamień. Wszyscy się dziwili, że człowiek mógł unieść taki ciężar na sobie. Pustelnik, złożywszy cesarzowi etykietalne „kotou“, czyli pokłony do ziemi, rzekł: „Wielki władco, którego bóstwo nazwało „pierwszym niebiańskim cesarzem“, jestem posłańcem ducha, mającego siedzibę na szczytach „dachu ziemi“ — Himalajów. Przysłał ci ten głaz, każ go zetrzeć w proch i po ziarnku dodawać do wapna, którym będą wiązane kamienie wielkiego muru. Mur ten ma objąć podług sprawiedliwości tylko ziemię Pe-Siniu — od oceanu na południo-zachód, a skończyć się tam, gdzie mularze zużyją ostatnie ziarnko tego głazu. Ten mur istnieć będzie na ziemi i w pamięci ludów do chwili, aż Chiny opanują światem! Biada tym, którzy woli ducha nie uszanują i mur zburzą! Biada im!“. Tak mówił pustelnik. Mur zbudowano od brzegów Pacyfiku aż do Suczou, na pograniczu Tybetańskiem, gdzie była użyta ostatnia szczypta proszku, utartego z głazu, przyniesionego z Himalajów na rozkaz bóstwa gór. Prawdę powiedział pustelnik! Mur trwa na ziemi już dwadzieścia dwa wieki, a w pamięci ludzi trwać będzie wiecznie! Ludzie Azji pamiętają przepowiednię, daną „pierwszemu niebiańskiemu cesarzowi“ i, chociaż mur już ma wyłomy, poczynione zębem czasu, żaden Chińczyk, a nawet koczownik-barbarzyńca nie ośmieli się przejść przez wyłom w murze. Nałoży kilka mil drogi, ale wejdzie na terytorjum Chin przez bramę, których sporo jest w murze.
Malecki długo siedział pewnego wieczoru w małym ogródku niedaleko dworca kolejowego i przyglądał się olbrzymiej bramie Czien-Men. Potężny fundament, złożony z ogromnych kamieni z tunelem wewnątrz, ciemnym i tajemniczym, miał nad sobą cztery piętra, gdzie cudzoziemska załoga ustawiła działa. Wygięty dach połyskiwał przy zachodzącem słońcu czarnemi, lśniącemi dachówkami. Olbrzymi gmach stał, niby potężna straż, groźna, czujna, a pełna mistycznego znaczenia. Maleckiemu wydawało się, że lada chwila ujrzy promienną postać, która zjawi się na balkonie, idącym wzdłuż całego budynku, podniesie ręce do góry i zawoła wielkim głosem:
— Ludzie Pe-Siniu, Hałchi, Kałganu, Tybetu i Sinkiangu! Jam Syn Nieba, wnuk Słońca, potomek boskiego Ju. Oznajmiam na cztery strony świata, w głąb ziemi i w wyżyny nieba, że dnia dzisiejszego objąłem tron władców, bo taka jest wola bogów!
Tak zdarzało się często w historji Chin, gdzie jak w kalejdoskopie zmieniały się dynastje po dynastjach, władcy po władcach, „synowie nieba“ po „wnukach słońca“...
Wolf tymczasem mówił:
— Brama Czien-Men — to nauka dla Europy i całej zachodniej cywilizacji. Nauka o tem, że nic niema nowego i wiecznego pod słońcem. Wszystko już było, wszystko burzyła, lub podnosiła do szczytu potęgi ludzkość. Kultury, piękne i potężne, zastępowały jedna drugą i niknęły kolejno. Nic oprócz wykopalisk po nich nie pozostało. Zginęły, gdyż nie mogły, nie umiały przetrwać pewnych etapów postępu. Pozostała tylko odwieczna kultura i cywilizacja chińska, bo zna aforyzm Konfucjusza: „Ściśnij serce i trwaj“. Widziała, przeżyła wszystko i przetrwała. Przed nami Chien-Men! A wie pan, co to jest Chien-Men? To — monument na grobie socjalizmu i komunizmu!
— Za panowania cesarza Czen-Tsunga, — ciągnął Wolf, — w XI stuleciu zjawił się chiński Marks, imieniem Wang-Ngan-Tze i wprowadził socjalizm państwowy, a później komunizm, zupełnie taki, jaki widzimy w Rosji. W ciągu trzydziestu lat Chiny wymierały z głodu i epidemji, podupadły i wszyscy zrozumieli, że naród toczy się do przepaści. Wtedy nastąpił wybuch gniewu ludu, a nikt się nie odważył kłaść tamy wymiarowi sprawiedliwości według tego żywiołowego gniewu. Setki tysięcy komunistów uciekły za wielki mur do „barbarzyńców“, zaś trzydzieści dwa tysiące, jako „niewolnicy ludu“ budowały Chien-Men. Budowa posuwała się coraz wolniej i wolniej, gdyż szybko wymierali niewolnicy, aż nareszcie wyginęli wszyscy. Na ich kościach dokończył budowy bramy cesarz Yung-Lo...
Wolf umilkł i po chwili dokończył z uśmiechem:
— Chien-Men szepce do nas słowa mądrego Lao-Tze: „Znamy wszystko, wszystko widzimy — i żyjemy, bo tego chce najwyższy Rozum, co zna losy ras, ludów i szczepów, co określa bieg i czas ich życia i szuka śród nich duchem czystych i wytrwałych, a sprawiedliwość mających, jako żagiel swej łodzi!“
Dobrze wpłynęły te przechadzki po starym Pekinie na stan duszy Maleckiego. Tchnienia wieków, głosy prastarych dziejów przemawiały do niego stanowczo i prawie groźnie. Rozumiał te głosy i z każdym dniem wysnuwał coraz wyraźniejszą dla siebie naukę. Była to prosta i jasna nauka — „Ściśnij serce i trwaj!“, a to dla Maleckiego brzmiało inaczej: „bądź obojętny na wszystko, co jest obce twojej duszy, szukaj i twórz takie warunki aby trwać i spełnić zadanie życiowe“.
— Jakież to są warunki? — pytał sam siebie Malecki i, zdawało mu się, że znalazł odpowiedź. Sformułował ją w sposób następujący, dążąc drogą logiczną:
— Dla dokonania większego zadania człowiek powinien mieć własne wewnętrzne poczucie szczęścia. Różne są odmiany szczęścia! Jedno w miłości i oddaniu się, drugie — w poczuciu posłannictwa, w zaparciu się siebie i ofiarności, inne — w bohaterstwie, ascetyzmie, religijności. Najważniejsze i najtrudniejsze zadanie zawiera się w określeniu sobie rodzaju szczęścia. Myślę, że dla mnie szczęście — w miłości, której wyglądam ot tak dawna z nabożeństwem i nadzieją.
Przyszła mu na myśl Aura. Przypomniał chwilę szału z nią i zmarszczył się.
— To — nie miłość! — szepnął. — Miłość powinna się zjawić, lecz jakaś inna, niepodobna do tej — z apartamentu hotelowego w Astor-House...
Pewnej niedzieli Wolf zaproponował Maleckiemu wsiąść do samochodu i pojechać do świątyni Konfucjusza, a stamtąd — do świątyni Nieba. Pierwsza znajduje się w tatarskim Pekinie, niedaleko od bramy An-Ting-Men, druga za chińskim Pekinem.
Na ulicy Hatamen samochód dopędził elegancki kabriolecik. Malecki spojrzał i drgnął. W siedzących paniach poznał hrabinę del Ramagnoli i Orliczównę. Przed nimi na małej ławeczce siedział książę Razza, ubrany w biały kostjum flanelowy z czerwonym kwiatkiem w klapie tużurka. Maleckiego uderzyło to i dziwnie oburzyło, że piękny książę wpatrywał się w Orliczównę.
— Adonis!.. — zasyczał, zaciskając pięści.
— Co pan powiedział? — zapytał, podnosząc okulary, Wolf.
— Tak sobie, głupstwo! — odpowiedział Małecki. — Niech pan spojrzy na mnie. Jestem słaby i blady, ale rozbiłbym łeb jednemu silnemu dżentelmanowi.
Wolf zaśmiał się i poklepał przyjaciela po kalanie.
— No, to już dobrze! — zawołał. — Jest temperament, pociąg do walki — to dobrze! Zdrowie powraca, a to grunt!
Samochód wkrótce stanął przed piękną bramą z białego marmuru; misterne chińskie smoki o setkach zwojów, macków, zębów i rogów na wygiętym grzbiecie, hieroglify, płaskorzeźby, przedstawiające sceny z życia chińskiego mędrca, który żył od 551—479 r. przed Chrystusem, pokrywają zżółkły od wieków marmur z Honanfu, ojczyzny Konfucjusza. Na tle starych ciemnych cyprysów, jakgdyby w powietrzu, stała biała brama z napisem: „Wzorowy Nauczyciel dla miljardów wieków“, obmyślonym przez cesarza Khang-Hsi.
W chwili, gdy Malecki z Wolfem oglądali bramę świątyni Konfucjuszowej, podjechał kabriolet hrabiny del Ramagnoli. Obydwie kobiety z pomocą księcia Razzy szybko wysiadły z powozu i odrazu zbliżyły się do Maleckiego. Po powitaniu i pytaniach o zdrowiu wszyscy razem ruszyli na terytorjum świątyni.
Wolf opowiadał swoim zwyczajem z wielką miłością dla Wschodu i Chin. Malecki, którego Aura wzięła pod ramię, narazie nie mógł słuchać, gdyż czuł ciepło, bijące od przyciśniętego do siebie ciała pięknej kobiety, podniecało go jej wzruszenie i piękny głos. Jednocześnie drażniło go zachowanie się księcia Razzy. Prowadził on pod ramię Orliczównę, pochylał się ku niej, zaglądał w oczy i chwilami coś szeptał. Twarz greckiego boga zarumieniła się i zdradzała podniecenie, przez co stawała się coraz bardziej nienawistną Maleckiemu. Wkrótce jednak opanował się i zaczął słuchać opowiadania archeologa.
— Stoimy w obwodzie Kuo-Tzu-Czien, czyli starego uniwersytetu, gdzie przez wieki gromadzono literaturę i naukę Chin. Wchodzimy do galerji, która okrąża dziedziniec wszechnicy. Widzicie ten szereg dużych czarnych marmurowych płyt, podobnych do grobowców? Jest ich dwieście! Na nich wyryte są wszystkie 13 ksiąg nauki Konfucjusza na wieczne czasy, dla użytku przyszłych pokoleń. A co za heroglify! Bardziej klasycznego pisma nigdzie nie uda się oglądać. Może spytacie, jaki był cel tej Syzyfowej pracy? Przypomnę z oburzeniem imię koronowanego Wandala, z dynastji Tsin, imieniem Szi-Hwang-Ti; ten zbrodniarz rozkazał spalić dzieła genjalnych klasyków chińskich; wszystko zginęło w płomieniach. Za ukrywanie ksiąg i tablic zakopywano żywcem do ziemi, lub zsyłano na ciężkie roboty nad naprawą wielkiego muru. Znikły księgi śmiałego i prawie brutalnego Lao-Tze i jego oponenta — wytwornego i spokojnego Kon-Fu-Tze (Konfucjusza). Lecz po cesarzu-wandalu nastąpiły czasy wojny domowej i panowanie nowej dynastji Han, najwspanialszych władców Chin.
— Założyciel dynastji zawezwał poddanych do odtworzenia starej nauki. Ze szczelin w murach, z tajników leśnych, z ziemi i nawet z dna rzek wyłoniły się na światło dzienne ukryte skarby duchowe. Lecz brakowało niektórych ksiąg. Wtedy zjawił się uczony ślepiec Ko-sze-Fu i na pamięć dosłownie wyrecytował połowę „Księgi historji“, a młoda uczona dziewczyna dokończyła reszty. Ostatecznie zebrano wszystko i zapisano na tych płytach z czarnego marmuru... Ale chodźmy już do Konfucjusza, twórcy tych skarbów ducha!
— Na czem polega nauka Konfucjusza? — spytała Orliczówna.
— O tem można długo lub krótko mówić! — odparł Wolf. — Konfucjusz stworzył religję społeczną, osnutą na moralności i etyce socjalnej. Niebo go mało interesowało i pociągało. „Szanujmy bogów“ — mówił do swych naśladowców, — „lecz trzymajmy ich zdala!“. Obrażał tem powiedzeniem swego współzawodnika deistę Lao-Tze, lecz nie zrażał się tem. Życie rodziny, małej grupy przyjaciół, społeczeństwa i państwa, stosunek ojca do rodziny, synów do rodziców, przyjaciela do przyjaciela, obywatela do władz, poddanego do cesarza — to były tematy jego rozmyślań, wniosków i nauki. Dla każdego utrwalił etykietę zewnętrzną i tą etykietą spowił Chiny na 26 wieków... Spowijaki te nie zmurszały i dożyły aż do naszych czasów — czasów pary i elektryczności, gazów trujących, łodzi podwodnych i oszukańczych pełnych hypokryzji konferencyj międzynarodowych.
Weszli do świątyni.
Jakaś surowa prostota i zimna uroczystość uderzała wewnątrz starego budynku. Nie było tu żadnego posągu Mędrca, tylko tablice, poświęcone pamięci jego i jego najznakomitszych uczniów, stały na rzeźbionych z kamienia postumentach, na ołtarzu, w pobliżu i dalej — wzdłuż ścian. Tablica, poświęcona Konfucjuszowi, wznosiła się pośrodku, w obszernej alkowie i zdaleka widniał napis „Siedziba duszy najsławniejszego nauczyciela starożytności“.
Duża kadzielnica, świeczniki i wazy dla kwiatów ofiarnych wykute są w granicie i stoją na granitowym ołtarzu. Granitowe kolumny podtrzymują ciężki o chińskiej architekturze dach. Tu za czasów imperjum raz do roku wnoszono tron bogdochana i cesarz wykładał zasady nauki Konfucjusza mandarynom, poczem składano ofiary z baranów, kozłów, ptaków, wina, owoców i kwiatów. Paliły się wonności i kadzielnice i w strugach dymu unosiła się dusza mędrca.
Wolf wskazał towarzystwu na szereg mniejszych tablic, ustawionych w osobnej sali i szepnął:
— To są pomniki kobiet słynnych z cnotliwości...
— To nie dla nas!.. — szepnęła z filuternym uśmiechem Aura, przyciskając się do ramienia Małeckiego.
— Być może — nie dla nas, ale dla panny Orliczówny — owszem! — odparł obojętnym głosem.
— Do dnia wczorajszego — tak, ale już nie dziś! — rzuciła zagadkowym głosem.
Malecki spojrzał na nią pytającym wzrokiem. Wzruszyła ramionami i szepnęła:
— Książę Razza nie próżnuje...
Malecki obejrzał się i spostrzegł, że Razza pośpiesznie wypuścił rękę Orliczówny i zaczął ostentacyjnie pokazywać coś palcem na ścianie.
Przykry chłód przeszył go od serca do głowy. Malecki drgnął i zamknął oczy.
— Kiedyż zobaczymy się, amico? — szepnęła Aura. — Stęskniłam się za tobą.
Malecki milczał. Hrabina zajrzała mu w oczy i jeszcze ciszej szeptać zaczęła:
— Codziennie pomiędzy piątą a szóstą możesz przyjść. Zapytasz odźwiernego o pannę Orliczównę, a gdy ci wskaże jej pokój, przejdź do sąsiedniego buduaru, wyjdź na oszkloną werendę i przejdź do trzecich drzwi na prawo. Zapukaj pięć razy z przerwami... Słyszysz? Rozumiesz?
Malecki kiwnął głową i znowu się obejrzał. Obojętną i banalną wydała mu się twarz złotowłosej dziewczyny, cisnął jej w duchu kilka pogardliwych słów i przestał patrzeć w jej stronę. Wkrótce podszedł do Wolfa i poprosił go, aby skończył ze świątynią, gdyż musi natychmiast wracać do domu.
Wolf wyprowadził całe towarzystwo na podwórze, gdzie w osobnym budynku leży dziesięć okrągłych kamieni, z chińskiemi na nich napisami oraz ze znakami runicznemi.
— Legenda twierdzi — mówił Wolf — że na tych kamieniach w trzeciem tysiącoleciu przed naszą erą cesarz Ju i jego syn Szun spisali historję swoich przygód myśliwskich, gdy tu jeszcze polowano na lwy i jaskiniowe tygrysy. Jest to największa relikwja starych Chin, otoczona niezmierną czcią i podziwem. Te niewyraźne hieroglify w różnych czasach były zalane złotem, lecz przychodzili barbarzyńcy, wyrywali złote znaki, i głazy pozostawały w pierwotnym stanie. Szalejące wojny z najeźdźcami, mordy, waśnie wewnętrzne, płomienie pożarów nie zniszczyły tajemniczych kamieni. Od czasu do czasu znikały coprawda. Zdarzyło się, że przez stulecia poszukiwano ich, aż nareszcie dziewięć z nich znaleziono w XI wieku i ustawiono w cesarskim pałacu. Brakowało tylko jednego, który znikł na dłużej i dopiero w XV wieku przypadkowo wykryto go przy studni na wschodnim krańcu Gobi. Jakiś najeźdźca mongolski wywiózł ten święty kamień, a z biegiem czasu inny wandal zrobił z niego koryto dla pojenia bydła. Wtedy część napisów zginęła, lecz jeszcze w III wieku przed Chrystusem, z rozkazu władców Chin porobiono kilka ścisłych wzorów.
Przy wyjściu ze świątyni Malecki bardzo zimno pożegnał hrabinę i jej towarzyszy i, nie oglądając się, wszedł do samochodu. Uspokoił się dopiero wtedy, gdy Wolf go zapytał:
— Więc do hotelu?
— Tak, do hotelu — odpowiedział Malecki. — Te zbyt współczesne niewiasty obraziły cienie wieków. Wrażenia moje pierzchły, rozwiały się jak dym. Nie mogę tymczasem odpędzić od siebie wspomnień o tak nieodpowiedniem towarzystwie do oglądania świątyni mędrca Kon-Fu-Tze i starożytnych kamieni legendowego Ju.
W hotelu zjedli obiad razem. Wolf, paląc cygaro, długo jeszcze w hall‘u opowiadał o starych Chinach, zachwycając się najbardziej tem, że w kultach, uznanych i praktykowanych przez Chińczyków, nigdy nie było pierwiastku krwiożerczego lub rozpustnego, czem nie mogą pochwalić się inne kultury przedchrześcijańskie.
Już zupełnie ściemniało, gdy Wolf zaczął żegnać swego nowego przyjaciela.
— Więc jutro do świątyni Nieba i do siedziby wspaniałych władców Chin, boskich bogdochanów? — zapytał Niemiec.
— Z przyjemnością! — zawołał Malecki. — Jestem nieskończenie panu wdzięczny, że zechciał mi pan pokazać stary Pekin.
— Z panem bardzo przyjemnie zwiedzać te zabytki przeszłości, bo pan rozumie wszystko i wpada w nastrój, pełen poezji i uszanowania przed siwizną historji! — odparł uczony archeolog. Wolf wyszedł. Malecki przerzucił parę dzienników i windą podniósł się do swego pokoju.
Długo nie mógł się uspokoić, chodził i myślał.
Był poruszony spotkaniem z hrabiną, jej słowami, ale jeszcze bardziej zachowaniem się księcia Razza wobec Orliczówny. Przypomniał sobie jej słowa o piękności tego adonisa, zobaczył złotowłosą głowę, schyloną i uważnie słuchającą tego, co mówił do niej Włoch. Zmarszczył czoło, gdy przed oczami mignęła mu ręka Orliczówny, pośpiesznie opuszczona przez księcia, a później szydercza twarz Aury. Posłyszał wyraźnie jej szept: „Książę Razza nie próżnuje“. Co to miało znaczyć? Czyżby ta, taka czysta, jak mu się wydawało, dziewczyna, uległa natarczywości i przedsiębiorczości lwa salonowego, tego boga greckiego z nieruchomem, okrutnem spojrzeniem? Czyżby wszystkie kobiety na całym świecie miały być jednakowe i czyż nie istnieje już taka, o jakiej marzyli poeci wszystkich narodów i epok, a z nimi i on sam, z nadzieją i wiarą oczekujący przyjścia wielkiej miłości, źródła szczęścia i szlachetnego istnienia na ziemi?
— Mądry Konfucjusz, z taką starannością ustalający najlepsze i najtrwalsze stosunki pomiędzy ludźmi, z pewnością rozmyślał nad kwestją miłości kobiety do mężczyzny — szepnął do siebie Malecki. — Powinien był rozmyślać, gdyż wiedział jak silny jest wpływ kobiety na życie mężczyzny, społeczeństwa i ludzkości. Nie mógł tego nie wiedzieć i o tem nie myśleć bo inaczej, wobec ogólnej pogardy Chińczyków i innych Azjatów dla kobiety, jego naśladowcy nie dopuściliby ubóstwiania cnotliwych, uczonych, utalentowanych kobiet, jak to widziałem dzisiaj w świątyni „Nauczyciela miljardów wieków“. A tymczasem... panna Orliczówna i obok — zapatrzony w nią książę Razza!...
Malecki długo chodził po pokoju, myślał, oburzał się i przeklinał.
— Przecież nie kocham się w Halinie? — rozumował. — Tymczasem przykro mi niewymownie, że zobaczyłem ją taką... taką zwykłą... Zdawało się, że spotkanie z Aurą powinno było bardzo mnie wzruszyć. Przecież na jedno jej skinienie porzuciłem wszystko w Japonji, przyjechałem tu, zmieniłem swoje plany, czułem, że gdyby kazała mi pozostać przy sobie na zawsze — pozostałbym, aby patrzeć w jej oczy i oczekiwać chwili, gdy zmysły, kaprys, czy litość rzucą ją w moje objęcia, dając mi zapomnienie całego jej znęcania się, mojej poniewierki i moralnego upadku mężczyzny, który stał się igraszką w ręku pięknej, a zepsutej i okrutnej kobiety... Powinienbym być szczęśliwy, podniecony na długi czas tem spotkaniem, liczyć godziny i minuty do wyznaczonej schadzki w jej domu, a tymczasem tego nie odczuwam? Pierwsze wrażenie pierzchło szybko... Dlaczegóż to?
Usiadł w fotelu i rozpoczął mozolną pracę nad uprzytomnieniem swoich uczuć i przeżyć.
— Kocham Aurę? Nie! Szaleję za nią. Jestem w jej władzy, pożądam jej i nie mogę zrzucić z siebie jej uroku. Chwilami czuję wyraźnie z oddalenia jej myśli o mnie, słyszę jej wołanie bez dźwięku. Jeżeli walczyłem teraz, to tylko dzięki chorobie mojej, obecności Orliczówny, rozmowom z doktorem Belleyem i z Wolfem. Szczególnie z Wolfem, gdyż on, niby jakiś cień zamierzchłej przeszłości, porywa mnie z wiru wrażeń dnia, moich własnych przeżyć — drobnych wobec wspaniałych dziejów ludzkości, i pomaga mi w walce, której właściwie nawet walką nie można nazwać. Każda walka ma swój cel. Tu ja nie mam celu. Hrabina nigdy nie zechce być moją żoną i porzucić wspaniałe życie sfery, do której z pochodzenia i bogactwa należy. Zresztą, gdyby nawet zechciała tego sama, przecież znam ją już dobrze i wiem, czego jest warta! Zlegalizowana przez małżeństwo kurtyzana, rozpustna hetera, dekadentka w uczuciach i namiętności zmysłowej — co może dać dla tej miłości, którą sobie wymarzyłem? Nic, oprócz straszliwej katastrofy. To jużby ostatecznie mnie zdruzgotało! A jednak?... a jednak jest coś, co pociąga mnie do Aury. Jest jakiś wewnętrzny głos, wołający, abym trwał przy niej. Może to suggestja ze strony Aury? Albo przeczucie nieznanych i nieprzywidywanych jeszcze wypadków? Ale niezależnie od tego wszystkiego — najsilniejsze wrażenie z całego okresu znajomości z hrabiną del Ramagnoli pozostawiła scena, obserwowana dziś w świątyni Konfucjusza, gdy książę Razza pochylił się nad Orliczówną i z zaróżowioną, zdradzającą wzruszenie twarzą, coś szeptał do niej, czego słuchała z pochyloną głową! A później te niezrozumiałe słowy Aury: „Do dnia wczorajszego — tak, ale już nie dziś“.
Borykał się z temi myślami i czuł się coraz gorzej i beznadziejniej. Nie mógł spać, kładł się znowu, wstawał, dopiero nad ranem usnął i spał do czasu, aż przyszedł po niego Wolf. Szybko się ubrał, naprędce zjadł śniadanie i wyszedł razem z uczonym archeologiem z hotelu, zapowiedziawszy portjerowi, że powróci dopiero późno w nocy.



CZĘŚĆ II

Przyjaciele przeszli bramę Czien-Men i wyszli na ulicę tejże nazwy, przecinającą cały chiński Pekin. Przy wejściu na tę ulicę wznosiła się stara brama drewniana chińskiej architektury z hieroglifami tekstów z Konfucjusza. Za nią zaczynał się już zwykły zgiełk i tumult chińskiej dzielnicy. Olbrzymie, skrzypiące wozy ze skórami, wełną i mąką, przeraźliwe jak zgrzyt stali o szkło, wrzaski poganiaczy, trzaskanie długich batów, okrzyki przekupniów, jęki i śpiewy setek żebraków, tuż na ulicy pokazujących najstraszliwsze i najohydniejsze kalectwa swoje; łkający ryk wielbłądów, niosących na grzbietach ciężkie paki — „kunzy“ z herbatą; szmer tysięcy nóg, sunących drewnianemi chodnikami — mieszały się z hałasem i piskiem, donoszących się z małych jadłodajni, tajnych palarni opjum, z teatów; grzmiały i huczały bębny i długie mosiężne trąby orkiestry rytualnej; przeciągał jakiś religijny pochód przy okrzykach, śpiewach i śmiechu zgromadzonych. Olbrzymi tłum zalegał ulicę, zatrzymał się przed małemi wystawami chińskich sklepów o rzeźbionych i pozłacanych fasadach i bijących w oczy szyldach. Wszędzie powiewały długie, barwne flagi z nazwą sklepów, teatrów, restauracyj i z krzykliwemi reklamami w rodzaju takiej, naprzykład, jaką odczytał Wolf: „Kto będzie jadł płetwy czarnego rekina w hotelu „Radość wiosennej jaskółki“, ten dożyje czasu, gdy wnuk jego będzie liczył 82 wiosny!“.
Boczne, wąskie uliczki były zabudowane wysokiemi kamienicami, mieszczącemi wspaniałe sklepy i składy handlowe. Tu gromadziły się towary z całych Chin. Jedwabne tkaniny z Kantonu i Szanchaju, najlepsze gatunki herbaty z Honaniu, Kiangsi i Fukiena, wyroby bawełniane, z bronzu, srebra i złota, drogocenne przedmioty zbytku i kultu, ze złota, chryzoprazów, ametystów, berylów, topazów i barwnego agatu; arcydzieła wprawnych chińskich jubilerów, rzeźbiarzy i malarzy; składy najdroższych przysmaków: gniazd jaskółczych, płetw rekinów, trepangów, rzadkich gatunków ryb morskich, wodorostów, cebulek górskiej lilji „sarana“, wędzonych dzikich indyków, przywożonych z Tybetu i Mongolji; szynki dzikich osłów. Trochę dalej ciągnęły się jedna za drugą księgarnie, zdradzające poszanowanie do drukowanej bibuły. Tu Małecki podziwiał wyszywane jedwabiem portrety najznakomitszych ludzi Chin, a więc Lao-Tze, Konfucjusza, Mencjusza, Li-Chun-Czanga, Juan-Szi-Kaja, wodza bandytów chińskich i marszałka armji chińskiej Dżan-Dzo-Linga, generałów Wu-pej-Fu, Siao-Kaja i prezydentów północnej i południowej rzeczypospolitej chińskiej.
Im dalej posuwali się Malecki z Wolfem ulicą Czien-Men, tem domki stawały się coraz niższe i uboższe, aż się zaczęły pustkowia, porośnięte chwastami i zanieczyszczone odpadkami miasta; ogrody warzywne, olbrzymie place, przedstawiające sobą kloaki, przecięte drogami, gdzie na każdym kroku podróżnikowi groziło niebezpieczeństwo od licznych rowów, głębokich wyrw, napełnionych cuchnącą wodą.
— Pekin chiński i tatarski posiada kilka takich placów, gdzie co roku ginie sporo ludzi, koni i wozów. Tak się dzieje od wieków wiecznych — mówił ze śmiechem Wolf. — Ambasady cudzoziemskie przed kilkunastu laty złożyły z tego powodu specjalne memorandum rządowi pekińskiemu. Wyasygnowano wtedy 150.000 taelów chińskich na urządzenie oświetlenia, placów. Nic jednak z tego nie wynikło, ponieważ w Chinach urzędniczych istnieje nie pisane, lecz uznane prawo nielegalnych poborów. Anglicy nadali temu nazwę „squeeze“, czyli wyciskanie. Otóż gubernator Pekinu wziął sobie 75.000 taelów, a drugą połowę oddał urzędnikom na wykonanie robót. Ci wzięli dla siebie 40.000, a 35.000 oddali technikom, którzy przekazali stróżom miejskim zaledwie 5.000 taelów na oświetlenie placów. Lecz stróże też znali prawo „Squeeze“, a więc wynajęli kilku kulisów i kazali im postawić na każdym placu po jednym słupie z papierową latarką, asygnując na to 200 taelów. Kulisi z chwilą ich zaangażowania stali się też funkcjonariuszami państwowymi, więc pobrali dla siebie znaczną część tej sumy i zakończyli plan oświetlenia placów w ten sposób, że kupili kilka glinianych lampek z łojem i knotem bawełnianym i na każdym placu zapalili tegoż wieczoru po jednej lampce. W nocy przez taki plac przechodził głodny żebrak, zjadł łój, a knotem związał swój warkocz. Od tego czasu nikt już nie zwraca uwagi na trzęsawiska i dżungle...
Za chińskim Pekinem zaczęły się stawy, noszące nazwę „stawów złotych rybek“. Malecki z Wolfem stali nad temi stawami o żółtej, cuchnącej wodzie, gdzie nie rosły nawet niewybredne rzęsy wodne i tataraki, i dziwili się złotym rybkom, które mogły tu wytrzymać.
Do przyglądających się europejczyków podszedł chiński policjant z grubym bambusem w ręku. Wolf zapytał go, jak się czują w tych stawach złote rybki. Policjant wyszczerzył olbrzymie, żółte zęby i odrzekł bardzo pompatycznie:
— Przy tyranach-cesarzach woda była czysta, ludzie brali ją dla domów i złote rybki miały tu używanie; nasza rewolucja obaliła tyranów i wszystko, co do nich należało, przekazała narodowi. Stawy zostały zapuszczone i teraz mieszkańcy wrzucają do nich zdechłe zwierzęta. Niema tu złotych rybek, narodowi nie są potrzebne te zbytki tyranów, którzy naród wstrzymywali od postępu.
Wolf rzucił okiem na Maleckiego. Ten uśmiechnął się nieznacznie.
Poszli dalej.
— Czy pan nie zauważył — zapytał Wolf — że ten policjant bezwiednie był sędzią dla rewolucji, która, jak zaraza lub zemsta dziejowa, wrzuca postęp ogólnoludzki do mrowiska dziczy lub społeczeństwa, niezdolnego do postępu, zmuszając je burzyć dobytek postępu i cofać się w mrok życia pierwotnego.
— Być może — odezwał się Malecki. — W każdym razie, rewolucja ma zawsze przed sobą dwie drogi: jedną prostą i ubitą — wstecz, drugą — ciężką i urwistą — naprzód. Ta druga jest dobra dla nie lubiących oglądać się, doktorze!
— O, tak! — zawołał stary uczony. — To — racja!..
Zbliżali się do białego muru, za którym dumnie wznosiły do góry swoje wierzchołki stare cyprysy, sosny i jodły, skrywające za rozłożystemi koronami najpiękniejszy w Pekinie pomnik już beznadziejnie minionych czasów, wielkiej tajemnicy i nierozwiązanej zagadki. Przy lekkiej fantastycznej bramie zapłacili kilka drobnych monet i ruszyli szeroką, grubym żwirem usypaną aleją. Pośród gaju ze starych drzew zobaczyli łąki. Gdzieniegdzie stały budynki, przypominające świątynie, lub przynajmniej kaplice. Skręcili w boczną aleję cyprysową i oczom ich przedstawił się czarowny i niezwykły widok. Małeckiemu wydawało się, że na porośniętem trawą, szmaragdowem wzgórzu długiemi szeregami usadowiły się setki, tysiące białopiórych łabędzi, a jakaś wróżka zmieniła je w posągi. Nad temi białemi szeregami nieruchomych łabędzi wznosiła się okrągła, wysoka baszta, barwy nieba, uwieńczona trzema okrągłemi, nisko zwieszającemi się dachami.
— Świątynia Nieba! — szepnął w zachwycie Wolf. — Sto razy byłem tu, lecz nigdy nie mogę bez wzruszenia patrzeć na ten cud architektury wyrafinowanego smaku i zarazem cud tajemnicy, co wiązała i pociągała wrogie ludy do Chin, pochłaniających je bez śladu. Chiny — to ocean, w którym znikają, nic po sobie nie pozostawiając, olbrzymie rzeki. Świątynia Nieba była jedną z przyczyn tej żywiołowej, oceanicznej potęgi Chin. Dla mnie lazurowa Świątynia jest uosobieniem uroku starych, wspaniałych władców państwa Nieba.
Tymczasem zbliżali się do wzgórza. Znikły nieruchome łabędzie, zmieniając się w trzy koncentryczne koła białych marmurowych tarasów z fantastycznie rzeźbionemi balustradami. Przecięte czterema schodami o trzech marszach i szerokich stopniach, tarasy składały się z potężnych płyt białego marmuru, w niektórych miejscach zżółkłego zupełnie. Ze szczelin pomiędzy płytami wyrastały gęste, twarde krzaki złotych i fioletowych irysów i niskie krzaczki tamaryndowe o jaskrawo-szmaragdowych listkach.
Poważnie i uroczyście podnosił się Wolf marmurowemi stopniami schodów, prowadząc za sobą Maleckiego. Na wierzchołku wzgórza, przy wejściu do Świątyni, stał, odwrócony do nich tyłem, stary Chińczyk, w czarnem, długiem i wąskiem ubraniu, z krótko ostrzyżoną głową. Stał przy lazurowej ścianie świątyni na tle pogodnego lazurowego nieba, przepojonego promieniami słońca, i wydawał się cieniem smutnej przeszłości. Cisza zaległa dokoła, gdyż nie dolatywał tu zgiełk miasta i odgłosy jego życia. Z lekkim szmerem migały na białych kamieniach zielone jaszczurki i kryły się w szczelinach płyt, lub krzakach irysów.
Posłyszawszy kroki zbliżających się ludzi, Chińczyk odwrócił się. Poznawszy Wolfa, uśmiechnął się przyjaźnie i podszedł. Niezgrabnym ruchem podał rękę gościom i, nic nie mówiąc, podprowadził ich do balustrady. Na dole, w ciemno-szafirowych cieniach stały cyprysy, sosny i jodły; w paru miejscach bielał mur, a dalej przez mgłę świetlną zobaczyli olbrzymie miasto, które niegdyś panowało nad całą Azją. Do niego biegły myśli i marzenia władców starych cywilizowanych państw i mędrców dalekiego zachodu, co słyszeli dziwne opowieści o państwie żółtych ludzi, dzikich wodzów plemion koczujących od morza Kaspijskiego i Uralu aż do zachodnich strażnic wielkiego muru. Chińczyk stał, wpatrzony w miasto, położone u stóp wzgórza. Ciągnęło się daleko i prawie znikało za horyzontem. Przez mgłę promienną można było dojrzeć ponurą Czien-Men, dalej — powyginane, jak grzbiet smoka legendowego, dachy i krużganki pałaców, świątyń i wieżyc w sercu stolicy — w mieście cesarzów, skąd płynął niewidzialnemi łożyskami urok tajemnicy, otaczającej tron mistycznych, boskich władców — „synów słońca“. Czarne plamy świętych gajów, skrywających budynki klasztorne i kościelne, występowały wyraźnie na tle szaro-żółtych zabudowań pospólstwa, a nad niemi wznosiły się dachy wyższych europejskich gmachów i rzadkie pagody i słupy świątyń taoistycznych, buddyjskich, konfucjańskich, minarety mahometańskie, dzwonnice kościołów chrześcijańskich.
— Jak przed wiekami — szepnął Chińczyk. — A ile zmian...
Mówiąc to, dotknął swej strzyżonej głowy, jakgdyby szukał warkocza, odciętego przez republikanów, uważających tę operację za pierwszy krok prawdziwego postępu, za daninę, złożoną cywilizowanemu XX wiekowi.
Weszli do świątyni. Cicho tu było w półmroku; zgóry, pod sklepieniem toczyły ze sobą walkę żółte i niebieskie promienie, sączące się przez drobne, barwne szybki okien.
— Świątynia ta nie jest stara — opowiadał tymczasem Wolf. — Wzniesiono ją tu na miejscu tej, która przetrwała wieki, a ponieważ była zbudowana z drzewa, zniszczył ją pożar, gdy w nią uderzył w roku 1889 piorun. Wtedy była przepowiedziana klęska mandżurskiej dynastji Tao-Cynów. Cudzoziemska, barbarzyńska dynastja była znienawidzona przez Chińczyków, nienawiść ta zrodziła potworną stonogę. W historji Chin kronikarze kilkakrotnie wspominają o końcu dynastji wkrótce potem, gdy stonoga doczołga się do złotej kuli, umieszczonej na szczycie dachu. Gdy stary gmach spłonął, Chińczycy zaczęli wznosić nowy. Nie znaleźli jednak dostatecznie długich i mocnych słupów, aby mogły podtrzymać ciężki, potrójny dach. Administracja pałacowa, kierująca robotami, zmuszona była słupy, belki i deski sosnowe sprowadzić z Portlandu, z Ameryki północnej. To wnosi dysonans.
Jednakże Maleckiemu niewymownie podobała się świątynia, cała w barwie błękitnej, ze wspaniałym tronem-ołtarzem, piecem ofiarnym z niebieskich kafli, niebieskiemi rzeźbionemi parawanami, świecznikami i kadzielnicami z bronzu.
Wolf tymczasem opowiadał dalej:
— Gdy budowano nowy gmach, robotnicy zmuszeni byli wykopać stare słupy, które podtrzymywały świątynię w ciągu długich wieków. Cyprysowe olbrzymy były zupełnie nie tknięte czasem i wilgocią. A wie pan, dlaczego? W kronikach, opiewających budowę tej świątyni, są wskazówki, że każdy z tych słupów był opuszczony do głębokiego dołu z leżącym na dnie żółwiem, żyjącym tysiąc lat. Na takim żywym fundamencie niegdyś wzniesiono lazurową świątynię.
Malecki słuchał tych opowiadań i przyglądał się sklepieniu gmachu. W mgle walczących ze sobą, barwnych promieni ujrzał najcieńszą koronkę, lub pajęczynę z belek sosnowych, podtrzymujących masywny, potrójny dach z drogocennych, lazurowych, emaljowanych dachówek porcelanowych. Rozumiał, że oglądał arcydzieło budownictwa, na które złożyło się tysiącoletnie doświadczenie chińskich architektów, uczących cały świat wschodni tej sztuki szlachetnej i wspaniałej.
Zapytał Wolfa, co się odbywa w tej świątyni.
— Odbywało — odpowiedział smutnym głosem Niemiec — odbywało się przy ostatnich cesarzach podług ceremonjału, ustalonego w VI wieku po narodzeniu Chrystusa! Dwa razy do roku „Syn Nieba“ — bogdochan na czele olbrzymiej procesji udawał się tu, spędzał noc na modłach i wróżbach, a nazajutrz od świtu, leżąc na ziemi w obliczu swego ojca — lazurowego nieba, błagał go, aby odwrócił od Chin wszelkie klęski: powodzie, lata suche, nieurodzaje, pożary, choroby i wojny. Były to modły ojca o szczęście dzieci, modły, pełne błagania, troski i miłości. Na zakończenie bogdochan błagał Niebo, aby oświecił rozum wszystkich ludów i połączył je „w duchu i sile“ z bogu miłym Pe-Siniem na wieki wieków! W tej modlitwie swojej cesarz wspominał szczegółowo o tem, co dadzą tym ludom i państwom Chiny i w jakim będą do nich stosunku. Był to swego rodzaju manifest, mowa programowa w obliczu Nieba i jego władcy — Szan-Ti, mającego tu, na ołtarzu swój tron, gdzie siedział niewidzialny, a miłosierny. Ta część uroczystości miała w sobie mistykę polityczną, pociągającą pod wysoką rękę Chin inne, czasami bardzo dalekie ludy, garnące się do Państwa Nieba od zachodu i północy. Najeźdźcy, nawet ci, którzy opanowywali tron Chin, w swoich odezwach do narodu używali zwykle treści ostatnich modłów poprzednika przed ołtarzem Tien-Tan w świątyni Nieba, gdyż ta modlitwa odpowiadała życzeniom rdzennej ludności Chin i wszystkich ludów kresowych, wchodzących do Imperjum, lub bezwiednie czujących pociąg do złączenia się z nim. Najwyżsi kapłani wszelkich wyznań i kultów przysyłali do stolicy wielkich władców swoich przedstawicieli-kapłanów, czarowników, wróżbiarzy, misjonarzy i szamanów. W Pekinie można było przed wiekami zarówno, jak i obecnie, spotkać czerwonych i żółtych lamów z Tybetu, „żywych bogów“ z Mongolji i kraju Tubów, szamanów z brzegów oceanu Lodowatego i dalekiej Obi, wróżbiarzy z Wołgi, dokąd zabrnęli Kałmucy-Olety, brahmimów i bonzów z Deli i Benaresu, czarowników z Afganistanu i północnych spadków Pamiru, muedzinów — wyznawców Islamu, lekarzy z Kirgiskich stepów Bełjagag, znachorów z Ałtaju i Ałtyn-Tagu i misjonarzy wszelkich odłamów chrześcijańskiego kultu. Intrygi polityczne, tajne umowy, spiski najpotworniejsze szerzyły się tu wśród odwiecznych murów pekińskich, a wszystkie były skierowane na to, aby uzyskać łaskę potężnych, tajemniczych władców, rządzących Azją, a otoczonych mistycznym lękiem, wykorzystać ich wpływ nieograniczony, nauczyć się sztuki rządzenia i organizacji wielkiego mocarstwa, aby się zlać z niem w jeszcze bardziej mocne państwo, lub uczynić na nie nowy, a skuteczny najazd.
W „tajemniczym grodzie zakazanym“ żyły widocznie jakieś duchy, kształtujące dusze władców. Przerabiały wszystkich na jedną modłę — więcej lub mniej potężnych i wspaniałych cesarzy. Czy to byli książęta z rdzennie chińskich rodów, czy najeźdźcy z dynastji tatarskich Kitanów, Kinów, czy z mongolskich Dżengizydów, lub z północnych Manczu, — za pozłacanemi murami swojej tajemniczej siedziby stawali się cesarzami Chin, zapominali nawet o swojem barbarzyńskiem pochodzeniu i swoich zamiarach zaborczych i dzikich, ulegali starej kulturze państwa Nieba, a wojownicy ich bez śladu wsiąkali w mrowie pokojowych Chińczyków, którzy nigdy nie uznawali siły pięści i nigdy wojennych bohaterów na stopień półbogów nie wynosili.
Wolf umilkł, ale po chwili zaczął się cicho śmiać i rzekł:
— Co za dziwna rzecz! Najeźdźcy, znający tylko przedtem swoje stada owiec i byków lub tabuny koni, prawie nigdy nie byli wandalami dla kultury chińskiej! Odwrotnie — pietyzmem, miłością i czcią otaczali ją i pielęgnowali. Byli mecenasami, opiekunami i krzewicielami nauki i sztuki. Jeżeli spotykamy Wandalizm w historji Chin, to tylko uprawiany przez cesarzy chińskich dynastyj. Zblazowani przez swoją wykwintną kulturę, znużeni ubóstwianiem i przepychem, szukali prawdopodobnie silnych wrażeń, odmłodzenia umysłu chińskiego, czuli ludzką potrzebę wyrwania się z zamarłych granic i form logiki, twórczości i trybu życia, być może, nienawidzili nawet uroczyście milczących, wspaniale upiększonych złotem, kością słoniową, nefrytem, bronzem, dżetami i jedwabiem ścian swoich tajemniczych pałaców, otoczonych „świętym murem władców“ i murem z eunuchów, rycerzy, urzędników i niewolników. Pożądali życia, ruchu, burzy, głosów ludzkich — chociażby to była burza grozy i gniewu, i stawali się wandalami, gdyż na wszystko jako bogowie mieli prawo i siłę...
Malecki słuchał nieskończonych, tchnących oryginalnością myśli i rozległością wiedzy opowiadań Wolfa i czuł, jak maleją i rozpraszają się wszystkie jego osobiste przeżycia wobec olbrzymiej postaci wspaniałego państwa, co może z uśmiechem politowania spoglądać na historję miotającej się ludzkości.
— Istotnie, — mówił Malecki do Wolfa, — Chiny są, być może, najpotężniejszem, bo najtrwalszem mocarstwem. Na kontynencie Azji istniały ogromne państwa, stałe i koczownicze, kwitły kultury wspaniałe, lecz wszystko znikło, w proch się rozpadło lub zostało przysypane piaskiem pustyni. Kto potrafi znaleźć ślady imperjum Ujgurów? Co się stało z potęgą Persji, z tajemniczemi Indjami? Gdzie są szlaki, któremi niby krwawe potwory dążyli na zachód i wschód wielcy zdobywcy? Tymczasem — Chiny wszystko widziały, wszystko przeżyły, pamiętają wiek Atlantydy, z doświadczenia dziejowego wzięły coś nieśmiertelnego i przetrwały nienaruszone. Chiński mur, zdawało się, bronił je od najazdu burzących państwa i cywilizację czynników. Wielkie Chiny! Tajemniczy naród-zagadka!...
Wolf pokazał Maleckiemu cały szereg mniejszych ołtarzy i świątyń, a więc Czi-Ku-Tan, gdzie cesarz zanosił modły o urodzaje; świątynie, w których wypoczywali cesarze; budynki gdzie zamieszkiwali liczni uczestnicy ceremonji, lub gdzie składano ofiary. W północnej części gaju leżało pustkowie, zarośnięte wysoką trawą. Malecki oglądał tu kilka olbrzymich kamieni; podług legendy miały one upaść z nieba. Badania europejskich uczonych dowiodły, że były to istotnie meteoryty. Upadły zaś, jak twierdzą kroniki, za panowania mitologicznego cesarza Ju, a ułożyły się w ten sposób, że stanowiły hieroglif, oznaczający radę bóstwa w jakiejś, ważnej dla Chin dobie.
Niedaleko od świątyni Nieba wznosi się „ołtarz Szen-Nunga“. Tonąca w pięknym gaju świątynia poświęcona jest pamięci cesarza Szen-Nunga, który panował około 6300 r. przed naszą erą. Był on tym dobroczyńcą Chin, który nauczył ludzi użycia i hodowli niektórych roślin, jak np. ryżu, prosa, pszenicy i bobów, wynalazł pług i pierwszy wprowadził zasady handlu. Z architektury ta świątynia jest bardzo podobna do ołtarza Nieba, lecz z biegiem czasu, a szczególnie przy rządzie republikańskim, wzniesiono tu nowe, zmodernizowane budynki, a nawet domki herbaciane, oraz zrobiono z tego miejsca modlitwy park publiczny, chętnie przez ludność stolicy uczęszczany. Tymczasem jeszcze przed dziesięciu laty ostatni z Tao-Cynów, noszący koronę władcy Chin, dokonał tu w pierwszy dzień wiosny tradycyjnej ceremonji. Ubrany w strój wieśniaczy z żółtego jedwabiu zaorał małe pole w otoczeniu najwyższych mandarynów, poganiających konie, rzucających ziarno i przysypujących je ziemią. Plon z tego pola bywał skrzętnie zbierany i używany przy różnych religijnych obrządkach. Po tej pracy cesarz odchodził od pługa i składał w świątyni pamiątkową tablicę na cześć Szen-Nunga.
Po zwiedzeniu tej świątyni Malecki i Wolf powrócili do hotelu, znużeni bardzo, ale ogarnięci zachwytem i poszanowaniem dla kraju, gdzie z bezczelną arogancją wznosiły się teraz gmachy europejskie i stalowe skielety telegrafu iskrowego tuż przy groźnej i ponurej Czien-Men.
Zjedli razem śniadanie, wypoczęli i wyruszyli do siedziby dawnych władców Chin.
W środku tatarskiego Pekinu mur na 20 stóp wysoki otacza dwie kwadratowe mile pięknego parku, w którym toną starożytne budynki pałaców. Jest to „gród cesarzów“. Cztery bramy prowadzą do niego a jedna z nich otwierała swoje podwoje wyłącznie przed majestatem bogdochana. Rewolucja obaliła majestat władców, ostatniego cesarza osadziła jako zakładnika w pałacu „zakazanego grodu“, lecz zazdrosna brama, wpuszczająca tylko „Syna Nieba“, nie widziała jeszcze nikogo z obecnych kierowników chińskiej nawy państwowej. Stoi szczelnie zamknięta potężnemi zasuwami, opatrzona potwornemi kłódkami, na których przechowano pieczęć cesarską. W gmachach, piętrzących się tu, nigdy nie przebywali cesarze, mieszkali tu wyłącznie książęta cesarskiego rodu, wyżsi mandaryni i ich straż przyboczna.
W centrum tej dzielnicy, otoczona własnemi szkarłatnemi murami, ze złoconym wierzchem, kryje się wśród cyprysów, grabów i kasztanów siedziba potentatów Azji. Jest to „zakazany gród“ — miejsce, otoczone największą tajemnicą, pełną niewypowiedzianego uroku dla ludów całego kontynentu. Do powstania bokserów w r. 1900 żaden europejczyk nie Przestąpił progu „bramy błogości“ w szkarłatnym murze. Było to oddzielne miasto, liczące kilkanaście tysięcy mieszkańców. Oprócz rodziny cesarskiej, mieli tu swoje apartamenta nadworna kamarilla, lekarze, wróżbiarze, eunuchy, służba i gwardja, złożona z najwaleczniejszych i najsilniejszych ludzi wszystkich szczepów, wchodzących w skład Imperjum. Wodzem tych pretorjanów był zwykle brat cesarza, co nieraz wpływało na szybką zmianę osoby, zajmującej tron chiński.
Pałac, zamieszkały przez samego cesarza, był zbudowany w XIII wieku przez Kubłaja-Chana, potężnego i wspaniałego wnuka Dżengiza-Tumudżyna. Późniejsi cesarze z dynastji Ljao, Ming i Tao-Cyn wnieśli pewne ulepszenia i zmiany, doprowadziwszy siedzibę półbogów do niebywałego przepychu. Obecnie ostatnia dynastja Tao-Cyn została pozbawiona tronu, młody cesarz przebywa jednak w pałacu Kubłajowym i, jak było przed stuleciami, nikt nie ma wstępu do „zakazanego grodu“. Tylko w dzień nowego roku i w imieniny zdetronizowanego „tyrana“ prezydent Rzeczpospolitej chińskiej składa mu w uniżonych wyrazach z tradycyjnemi „kotou“ powinszowania. Od wieków legendowego Ju i Szen-Nunga idea o boskiem pochodzeniu „Syna Nieba“ głęboko wżerała się w mózg i krew Chińczyków, niezależnie od tego, czy nigdy nie opuszczał granic państwa, czy skończył „college“ amerykański lub uniwersytet angielski, czy jest monarchistą, socjalistą lub prawowiernym republikaninem — liberałem.
Malecki i Wolf ograniczali się do oglądania i podziwiania wspaniałych krużganków marmurowych i tarasów, pięknie rzeźbionych mostków nad kanałami, pomniejszych pałacyków, świątyń i kaplic, monumentów, kamiennych bram, stawów z kwitnącemi lotosami, parku z pawilonami restauracyjnemi i teatrzykami, a szczególnie muzeum narodowego. W pobliżu od „zakazanego grodu“ w jednym z pałaców złożono skarby archeologji i sztuki chińskiej. Bronz różnych epok, zaczynając od 2000 roku przed Narodzeniem Chrystusa, porcelana wszystkich dynastji, rzeźbione w kości słoniowej, chryzoprasie, agacie, złocie i srebrze przedmioty, stare malowidła, tkaniny, rękopisy; przedmioty najstarszych rytuałów kultu, zbroje, oręż, — wszystko to umieszczono w głównym gmachu muzeum, — pozostawiając tyleż skarbów w kilku mniejszych budynkach pałacowych. System klasyfikacyjny, pomyślany mądrze, katalogi drukowane, albumy zdjęć fotograficznych, monografie, dotyczące poszczególnych zbiorów lub sal nadzwyczaj ułatwiają studja w zakresie historji sztuki chińskiej. Malecki, który dobrze znał cesarskie muzeum w Tokio, był zmuszony przyznać, że Pekiński pałac zabytków sztuki stoi stokroć wyżej pod każdym względem. Takie uznanie wyższości Chin wzruszyło rozmiłowanego w Pekinie i całym kraju Wolfa.
Już zmrok zapadał, gdy skończyli herbatę w restauracji, zbudowanej przez republikanów w parku cesarskim. Rozstali się przy bramie dzielnicy pałacowej i Malecki powrócił do hotelu.
Po obiedzie postanowił obejrzeć Pekin w nocy. Przechodził zalaną elektrycznością dzielnicę cudzoziemską, gdy nagle spostrzegł postać kobiecą, szybko idącą drugą stroną ulicy. O parę kroków z tyłu szedł jakiś wysoki w jasnem ubraniu europejczyk. Z ruchów tych ludzi Malecki zrozumiał, że prowadzili ze sobą energiczną rozmowę. Nagle stało się coś takiego, co rzuciło Maleckiego w ich stronę i zmusiło biedź ku nim. Wysoki europejczyk szybko dogonił kobietę i ze śmiechem schwycił ją za rękę, przyciągnął do siebie i zaczął całować. Kobieta broniła się zawzięcie. Wyrwała się wreszcie i uderzyła napastnika w twarz tak silnie, że odgłos policzka doszedł uszu Maleckiego. Biegł już na pomoc, lecz kobieta nagle skręciła do bocznej alei i znikła w podwórzu wspaniałego pałacu. Elegancki pan stał oszołomiony, nie mogąc przyjść do przytomności. Malecki, przechodząc, zajrzał mu w twarz i drgnął. Poznał księcia Razza. Rozejrzał się naokoło, spostrzegł dużą mosiężną tablicę z napisem. Zrozumiał, iż stał przed pałacem hrabiny del Ramagnoli. Zawrócił i zbliżył się do wciąż stojącego księcia.
— Książe otrzymał dobry policzek! — rzekł szyderczym tonem.
— Skąd pan wie o tem? — zapytał z widocznym niepokojem.
— Widziałem na własne oczy — odparł, — no, ale od kobiety, to nie hańbi, podobno? Któż to tak poczęstował księcia, że aż się zmienił w słup soli?
— Ach! — westchnął Razza. — Zawsze można się narazić na impertynencję, gdy dżentelmen zada się z osobą z niższej sfery.
— Ale nie może książę nie przyznać, że ta osoba z „niższej sfery“ spoliczkowała go jak ostatniego chama, szubrawca, napastnika ulicznego?
— Jak pan śmie odzywać się do mnie w taki sposób? — krzyknął piękny Włoch i w jego oczach natychmiast zjawiła się groźba i zawziętość.
Malecki uśmiechnął się złośliwie i odpowedział szeptem:
— Ośmielam się tak właśnie mówić do pana, gdyż mam zamiar natychmiast udarzyć pana w twarz.
Mówiąc to, pochylił głowę, przygotowując się do walki, i zaczął się zbliżać do Adonisa.
Twarz i groźne oczy Razzy uległy nagłej, zawrotnie szybkiej zmianie. Piękne rysy skurczyły się, oczy zagasły, usta drgnęły, jak gdyby zbierały się na płacz. Dumna, wspaniała głowa greckiego boga przepadła bez śladu. PozoKstał wystraszony żak, oczekujący kary. Jeszcze sekunda — i książę Razza uciekał, goniony szyderczym śmiechem Maleckiego. Rozweseliło go i ubawiło to zajście. Szedł i wygwizdywał jakąś wesołą piosenkę kabaretową, gdy nagle zatrzymał się.
— Kto była ta kobieta, którą całował Razza? — zapytał prawie głośno. — Kobieta z niższej sfery. Mieszka w pałacu del Romagnoli. Czyżby?
Nie dokończył, bojąc się wymówić imię złotowłosej dziewczyny.
— Książe Razza nie próżnuje... — przypomniały mu się słowa Aury.
Zaklął i poszedł do domu. Około 11-ej portjer przyniósł mu list. Pisała Orliczówna. Donosiła, że zaszły niespodziewane wypadki, które zmusiły ją opuścić dom hrabiny. Przepraszała go serdecznie, że nie potrafiła wywiązać się z zadania i nadużyła jego rekomendacji. W końcu zawiadomiała, iż nazajutrz przed południem będzie w hotelu, aby się z nim osobiście rozmówić.
Malecki teraz już nie miał żadnych wątpliwości, że był świadkiem „niespodziewanych wypadków“, które zmusiły jego rodaczkę do opuszczenia hrabiny. Nie rozumiał tylko jeszcze dokładnie, jaki istniał związek pomiędzy spoliczkowaniem przez Orliczównę księcia, a zrezygnowaniem z posady w pałacu Romagnoli. Czekał więc z niecierpliwością następnego dnia.


Około 11-ej zrana Orliczówna weszła do pokoju Maleckiego. Była trochę blada i miała zapłakane oczy. Usiadła w tym samym fotelu, w którym dyżurowała przy nim, i rozpoczęła swoje opowiadane.
— Spełniałam swoje obowiązki uczciwie, zapewniam pana. Pod tym względm jestem w zupełnym porządku i nic mi zarzucić nie można. Stały się inne rzeczy, które pokrzyżowały wszystkie moje plany, związane z tak wspaniałą posadą. Odrazu zauważyłam i chciałam o tem panu powiedzieć, że hrabina ma kochanka. Spostrzegłam to sama, a później doszły mię różne plotki, które dopełniły obrazu. Hrabia jest zazdrosny o księcia Razza i ma rację, bo ten człowiek jest kochankiem hrabiny. Mieszkając w jednym domu, łatwo zauważyć niektóre intymne rzeczy. Otóż wiem, że Razza jest nie tylko kochankiem hrabiny, lecz że ona traci na niego duże pieniądze i wybiera się za niego zamąż.
— Zamąż? — przerwał Malecki. — Lecz przecież nie ma rozwodu?
— Tak, nie ma i mieć go nie będzie do śmierci starego hrabiego. Zresztą rozwód ten niema znaczenia. Hrabina nie posiada własnych środków do życia, Razza też. Tymczasem hrabia zapisał żonie cały swój olbrzymi majątek, ale pod warunkiem, że nigdy nie opuści jego domu i nie znieważy ogniska domowego skandalem.
— Więc nieszczęśliwi kochankowie zmuszeni są czekać na zgon „tyrana-męża“? — z szyderczym, złym śmiechem zawołał Malecki. — Biedacy!...
— Tak się przedstawia ta sprawa, — rzekła Orliczówna — ale...
— Pani wybaczy — przerwał jej Malecki — nie rozumiem jednego. Hrabia jest zazdrosny, lecz jednocześnie pozwala żonie na samotne podróże, jak, naprzykład, w tym roku do Japonji, gdzie przecież mogła mieć dziesiątki kochanków?...
— O nie! Hrabina dość szczegółowo informowała mnie o tem, co się zowie „savoir vivre“. Nawet za bardzo szczegółowo! Stary hrabia jest zazdrosny jedynie o księcia Razza, gdyż wie, że piękna pani kocha się w nim, lecz jednocześnie istnieje milcząca zgoda męża, aby się żona mogła rozerwać bez niego. Jest to podobno w modzie tu, w kolonjach! Hrabina jednak może mieć na razie nie dziesiątki kochanków, jak pan powiedział, tylko jednego, co też miało miejsce tego lata... w Japonji.
Orliczówna uważnie spojrzała na Maleckiego, który siedział zamyślony i nie zauważył tego wzroku.
— Proszę opowiadać co było dalej! — rzekł, gdy Orliczówna umilkła. — Tymczasem to wszystko dotyczy pałacu del Romagnoli. Interesują, mnie natomiast sprawy pani...
— Jest to ściśle ze mną związane! — odparła. — Hrabia nie udziela nigdy księciu Razza urlopu podczas podróży hrabiny. Siedzi za nim bacznie w Pekinie. Słowem, miłość ta ma dużo przeszkód i byłaby beznadziejną, gdyby nie nadzwyczajna, wprost genjalna pomysłowość hrabiny i potęga rzucanych przez nią pieniędzy zazdrosnego męża. Otóż, proszę pana, w parę dni po przyjeździe do Pekinu „tajemnica poliszynela“ była już w mojem posiadaniu. Jednocześnie zaczęła się dziwna polityka hrabiny. Zapoznała mnie z księciem Razza i starała się urządzać dla nas samotne pogadanki.
Malecki zmarszczył brwi i ogarnął siedzącą przed nim Halinę pogardliwym spojrzeniem. Orliczówna uśmiechnęła się.
— Niech pan się tak nie marszczy, bo nawet mamusia moja na to się nie marszczyła. Proszę cierpliwie wysłuchać do końca! Zrozumiałam naturalnie odrazu, o co chodzi. Schadzki moje z księciem łatwo można było zamienić na schadzki hrabiny z księciem. A więc pozory zachowane, mąż oszukany i — wszystko wporządku! Potwierdzenie moich domysłów otrzymałam, wysłuchawszy szczegółowy raport pokojowej, która podsłuchała (a w pałacu wszyscy podsłuchują!) rozmowę zakochanej pary i ze śmiechem opowiedziała o tem wszystkim w domu. Jednak, nie chęć przysłużenia się pięknej hrabinie, nie zamiar być dla niej „postillon d‘amour“ skłoniły mnie do pewnej grzeczności względem księcia Razza...
Znowu umilkła, a Malecki podniósł głowę i czekał.
— O, wcale nie to! — ciągnęła dalej. — Nieraz słyszałam, że w rozmowie z księciem i z mężem hrabina wspominała nazwisko pana...
— Moje nazwisko? — zdziwił się Malecki. — To dziwne, to bardzo dziwne!
— Tak, to było bardzo dziwne! — rzekła Orliczówna, podnosząc ramiona, jakgdyby nagle uczuła zimny powiew wiatru. — Pańskie nazwisko nie mogło być przyjemne ani dla męża, ani też dla kochanka pani del Romagnoli.
Rozmowa się urwała. Malecki zadzwonił do restauracji kazał podać kawy i owoców.
Wkrótce Orliczówna dalej snuła swoje opowiadanie.
— Zrozumiałam, że przedsiębiorcza i zepsuta kobieta coś knuje przeciwko panu i że w jej plany jest wtajemniczony piękny Razza. Naradziwszy się z mamą, postanowiłam kwestję zbadać. Zmuszoną więc byłam spotykać się z księciem na five o‘clockach, rozmawiać z nim, nie bardzo protestować gdy zadługo zatrzymał moją dłoń w swojej ręce i znosić banalne komplimenty tego pana. Chciałam go wybadać i już wszystko było na dobrej drodze, gdy raptownie los ulżył mi w zadaniu i odrazu odkrył karty hrabiny. Pewnego razu czytając jakiś romans, dany mi przez hrabinę, przerzucałam kartki i znalazłam niedokończony list, pisany ręką hrabiny.
— Cóż pisała hrabina? — spytał Malecki.
Orliczówna otworzyła torebkę i wyjęła zielony arkusik eleganckiego papieru.
— Proszę czytać! — rzekła. — Wątpliwości chyba nie pozostaje po tym miłym „billet doux“!
Malecki rozwinął papier i odczytał pasany po włosku list hrabiny.

„Mój najpiękniejszy, ubóstwiany, umiłowany Szatanie! — pisała Aura.
„Dłużej tak trwać nie może! Umieram z miłości i zazdrości o ciebie. Dzień, w którym ciebie nie widzę, wydaje mi się czarnym, jak noc. Gdy pozostaję sama, miotam się w rozpaczy, myśląc, iż inne kobiety upajają się twoją boską pięknością i muzyką twego głosu.

Musimy działać, aby już skończyć z moim mężem. Upatrzyłam sobie narzędzie dla tego. Jest to niejaki Malecki. Rozkochałam go w sobie, będąc w Japonji. Jest marzycielem i łatwo podpada pod wpływ. Mogę zaprowadzić go tam, dokąd zechcę i — zaprowadzę! Nie marszcz swego marmurowego czoła i nie łam cudownych łuków brwi przepięknych! Malecki jest moim niewolnikiem, psem, który buntuje się i warczy po to tylko, aby tem goręcej lizać później moje ręce i korzyć się u moich nóg. Uczyniłam z niego kochanka, który oczekuje chwili szczęścia i czuje się szczęśliwym w nieszczęściu i rozpaczy, których przyczyną jestem ja. Postanowiłam jeszcze raz stać się jego kochanką i urządzić nieoczekiwane spotkanie jego z mężem. Malecki, chociaż jest parwenjuszem, nie jest jednak pozbawiony rycerskości, więc niezawodnie przyjmie pojedynek z hrabią. Ponieważ będzie bił się o to, aby zdobyć mnie na zawsze, co mu przyrzeknę, będzie się starał. W każdym razie...“

Tu list się urywał. Malecki odczytał go raz jeszcze i zwrócił Orliczównie.
— Rozmawiała pan z hrabiną o tym liście? — spytał.
— Nie, — odparła. — Nawet nie wiem teraz, co mam z nim uczynić?
— Cóż więc wywołało zerwanie pani z hrabiną? — pytał dalej.
— Książę Razza, który narazie postępował w stosunku do mnie za radą swojej kochanki, nieoczekiwanie „zaofiarował mi swoją rękę i serce“, jak to się mówi w bulwarowych powieściach.
— A pani? — rzucił pytanie.
— Ja? Ja wyśmiałam go. Wczoraj wyśledził mnie na ulicy gdym powracała z czytelni, gdzie brałam dla hrabiny książki, zaczął przekonywać mnie, że musimy odrazu wyjechać i pobrać się. Powiedziałam mu na to, że zapewne chce wyłudzić od hrabiny sporo pieniędzy na rozwód ze mną. Wtedy zaczął przysięgać, że kocha mnie, później porwał mnie i zaczął całować...
Opowiadając o tem, zarumieniła się, oczy jej błyszczały, usta drżały.
— Więc to pani spoliczkowała wczoraj księcia Razza? — wykrzyknął Malecki, zrywając się z krzesła.
— Skąd pan się o tem dowiedział? — spytała, podnosząc na niego zdumione oczy.
Opowiedział jej o całem wczorajszem zajściu.
— Rozumiem wszystko! — zawołała Orliczówna. — Gdyby nie było świadka, Razza ukryłby swoją obrazę. Teraz zaś, obawiając się skandalu, naplotkował na mnie hrabinie, zmuszając ją do wydalenia mnie. Uczyniła to...
W tej chwili ktoś lekko zapukał do drzwi, które natychmiast się uchyliły i na progu stanęła hrabina del Romagnoli.
— Bardzo jestem szczęśliwa, że zastałam tu oboje państwa! — zaczęła, witając Maleckiego. — Chciałam się wytłomaczyć i przeprosić pannę Orliczównę za swoją zbyt pośpieszną decyzję i pewne uniesienie. Wiem teraz niektóre szczegóły zajścia pomiędzy panią a księciem Razza i bezwzględnie jestem po stronie pani. Przepraszam z całego serca i proszę uważać cały incydent za wyczerpany! Brak mi pani i nie mogę się z nią rozstać! Już dobrze? Zgoda?
Hrabina swobodnym i szczerym ruchem wyciągnęła obydwie ręce do Orliczówny. Po krótkim wąchaniu Halina podała hrabinie rękę i, ze skruchą patrząc na Maleckiego, rzekła po polsku:
— Za taką cenę, być może, dojedziemy do naszej ukochanej Polski.
— Co pani powiedziała? — spytała hrabina.
Malecki wyręczył Orliczównę.
— Panna Halina powiedziała, że pani jest wyjątkowo sprawiedliwa i miła osoba...
Hrabina spędziła jeszcze kilka minut, żartując, dowcipkując i nie zdradzając najmniejszego zakłopotania. Wyszły razem z Orliczówną, odprowadzane przez Maleckiego do hotelowego hall‘u. Powróciwszy do siebie, Malecki zamyślił się głęboko nad tem, ku czemu zmierza teraz hrabina. Że miała jakiś plan — nie wątpił, gdyż spostrzegł znane mu błyski w oczach Aury i groźną zmarszczkę pomiędzy czarnemi brwiami.
Zaczął rozmyślać nad listem hrabiny do Razza i fala gorącej krwi uderzyła mu do głowy. Czuł się upokorzonym, znieważonym do reszty. Dobrym była psychologiem ta straszna kobieta, obliczyła, zrozumiała swój wpływ na niego, lecz przeceniła swoje siły. Nie będzie narzędziem w ręku tej kobiety o instynktach zbrodniczych. Rumieniec wstydu okrył mu twarz. Burzył się na myśl, że hrabina zaplątała w nieczystą grę tę złotowłosą Polkę, walczącą o swój byt, a z takiem oddaniem stającą w jego obronie. Brzmiał mu jeszcze wesoły, dźwięczny głos Orliczówny, widział przed sobą jej bladą twarz i pałające gniewem oczy, słyszał pełne smutnej rezygnacji słowa: „Za taką cenę, być może, dojedziemy do naszej ukochanej Polski“. Przypomniał sobie tragiczne dzieje narodu, który za wszelką cenę zmierzał do ojczyzny, nie szczędząc krwi i życia, a los za to nie oszczędzał mu poniewierki i męki. Westchnął i zarumienił się.
— Tam w Polsce teraz walczą o byt wolnego kraju, a ja tu romansuję z hrabiną del Romagnoli, która upatrzyła mnie sobie na zabójcę męża, aby mojemi rękami zdobyć szczęście w osobie księcia Razza. Hańba! Hańba! Muszę jechać natychmiast do Polski, nie zwlekając, ani jednego dnia!
Już postanowił pakować rzeczy, gdy wypłynęła przed nim blada, pogodna twarz Orliczówny, wspaniała korona złotych włosów i wesołe niebieskie oczy.
— Co się stanie z nią? Moim obowiązkiem jest zaopiekować się rodaczką...
Po długim namyśle zdecydował się pozostać do czasu aż losy Orliczówny ułożą się jakoś i utrwalą. Dręczyła go myśl, że nie mógł dla braku pieniędzy, a także prawa, zaprotestować przeciwko zamiarowi Orliczówny powrotu do pałacu del Romagnoli. Postanowił obejść wszystkie ambasady i przez znajomych starać się o zarobek dla rodaczki. Lecz plany jego na razie musiały uledz zmianie.
Tegoż dnia bowiem otrzymał bilecik od hrabiny z zapowiedzią spotkania się w parku cesarskim.
Hrabina pisała w bardzo serdecznym tonie, lecz Malecki w każdym słowie widział związek z przeczytanym listem do księcia Razza, a podejrzliwość i wstręt rosły. Malecki, namyśliwszy się dobrze, postanowił nie zrywać ostatecznie z Aurą, aby nie zdradzić Orliczówny i nie narazić jej na zemstę Włoszki. Widział jeszcze jedną okoliczność, wymagającą od niego odroczenia kategorycznego zerwania z byłą kochanką. Prowadząc dalej grę, mógł być blisko Orliczówny i przyjść jej z pomocą w chwili potrzeby. Często zadawał sobie pytanie, dlaczego właściwie tak bardzo obchodzi go los tej dziewczyny?
— Jest moją rodaczką... — myślał, lecz natychmiast czuł, że jest jeszcze coś, co zmusza go do opiekowania się nią. To „coś“ wzbudzało jakieś ciepło w sercu i zniewalało Maleckiego do przymykania oczu, a wtedy widział przed sobą estradę, oświetloną fioletowemi lampkami, wiotką postać czarno ubranej kobiety z koroną złotych włosów; pochylała się nad klawiaturą i wydobywała z niej dźwięki, które zasłaniały sobą zgiełk i mieszczańską szarość Carltonu. Czuł się dziwnie rozdwojonym. Myślał o Halinie często, lecz nie wiedział, czy ją kocha; chwilami czuł przy sobie myśl dziewczyny, biegnącą za nim, lecz znowu wpadał w niepewność, przypominając sobie zachwycone oczy Razzy i pełne znaczenia i trucizny słowa Aury.
Postanowił więc wyjechać, aby w samotności rozejrzeć się w swoich nastrojach i zbadać samego siebie. Wysłał więc list do pani Orliczowej, prosząc ją, aby powiadomiła córkę, że wyjeżdża na kilka dni z Pekinu. Postanowił w ten sposób uniknąć tym razem spotkania z hrabiną, usprawiedliwiając to tem, że bilecik przyszedł podczas jego nieobecności.
Naradziwszy się z Wolfem, Malecki tegoż dnia wyjechał do Nankinu.
Pociąg dowiózł go do stacji Pukow, skąd pasażerów przesadzono na angielski parowy prom — olbrzymi statek, mieszczący prócz kilku tysięcy ludzi, wielką ilość towarów i całe wozy ze zwierzętami pociągowemi. Prom przecinał wartki prąd największej chińskiej rzeki Jan-Tse-Kiang. Olbrzymi żółty potok pędził, tworząc wiry, zrywając brzegi, złożone z „lossu“ — żółtej, porowatej i miękkiej ziemi, gwarantującej skrzętnym, pracowitym gospodarzom dobre urodzaje. Rzeka niosła porwane gdzieś daleko od ujścia drzewa, belki zburzonych budynków, trupy ludzi i bydła domowego. Statek dość długo płynął, lawirując pomiędzy znakami ostrzegawczymi i wyłaniającemi się z wody mieliznami, więc Malecki miał sporo czasu do obserwacji. Wielkie okręty morskie czerniały zdaleka. Wchodziły do ujścia olbrzymiej rzeki i sunęły powoli naprzód, docierając aż do Nankinu, jako ważnego punktu handlowego. Mniejsze statki rzeczne kursujące pomiędzy Szanchajem, Suczou i Nankinem, oraz promy parowe rozcinały żółtą, wzburzoną powierzchnię rzeki; ślizgały się niby duże ptaki skrzydlate, czarne krypy chińskie o olbrzymich pofałdowanych żaglach, żółtych, czerwonych lub prawie czarnych; na szczytach masztów i na wysoko podniesionych sterach powiewały na cienkich drążkach czerwone flagi, przypominające smoki o rogach i wąsach. Półnadzy chińczycy uwijali się na pokładzie lub wytykali ogolone głowy z głębokich luk i szczerzyli zęby w niezmiennych uśmiechu wschodnich ludzi. Od czasu do czasu z tych kryp-dżonek, a za nimi i na mostku promu rozległ się okrzyk: „Tin-faj“. Małecki zauważył, że po tym okrzyku wszyscy rzucali się do portu i przyglądali się czemuś w wodzie. Długo nie mógł zrozumieć o co chodzi, gdyż nic w żółtej, mętnej rzece nie widział. Raz tylko wydało mu się, że niewyraźny czarny kształt przemknął na głębinie obok statku. Malecki wpatrywał się uważnie i naraz drgnął. Ujrzał topielca. Płynął rozdęty z rozrzuconemi i poruszanemi przez prąd rękami, wypływając na chwilę na powierzchnię lub pogrążając się głęboko. Gdy trup wynurzył się na dłuższą chwilę, Małecki dojrzał, że topielec miał odrąbaną głowę.
Widząc zdumienie pasażera, stojący obok marynarz-Anglik mruknął:
— Jakiś bandyta, któremu z wyroku sądu odrąbano głowę. Zwykła to rzecz!
Wkrótce statek zaryczał i zaczął, borykając się z prądem, zawracać. Po kilku minutach zatrzymał się przy dużej przystani, gdzie już się zaczynały szyny kolejowe. O jakie trzysta kroków stał duży gmach dworca.
Malecki zabrał swoją walizkę, usiadł do małego wózka i kazał popychającemu go Chińczykowi zawieść się do hotelu. Chińczyk radośnie kiwnął głową, zaśmiał się i pomknął. Przywiózł go do dobrego angielskiego hotelu „Bridge“. Po śniadaniu, Małecki wynajął przewodnika i poszedł zwiedzać miasto, które nieraz było stolicą Chin, gdy najeźdźcy zagrażali Pekinowi od północy. Stare to miasto, gdyż figurowało w historji Chin w ciągu przeszło 2500 lat pod różnemi nazwami: Ki-Ling, Tan-Jang, Kiang-Nan i Szeng-Czou. Istniejące obecnie mury miasta były wzniesione około 500 lat temu. Dogodne strategiczne położenie Nan-Kinu, z powodu broniącej go rzeki i górzystych okolic, czyniło go zwykle miejscem ucieczki i obrony cesarzy, porzucających przed nawałnicą wrogów północną stolicę. Tu też dążyły wojska powstańczych wodzów i stąd groziły Pekinowi — na północy i Kantonowi — na południu. Ta droga, która łączyła Nankin z Kantonem przez Nanczeng, nosiła nazwę „szlaku buntu“. Nankin po upadku dynastji Mingów i zajęciu tronu bogdochanów przez Tao-Cynów był zdobyty przez wodza piratów Koksinga, który chciał zwrócić tron, zagarnięty przez Mandżurów, chińskiemu królewskiemu szczepowi Mingów. Wojska Mandżurów zwalczyły jednak piratów i w pień wycięły około 100.000 mieszkańców Nankinu. Podczas krwawego powstania Tajpingów Nankin był w ich ręku przez 11 lat[2], odpierając ataki rządowych wojsk. Wreszcie niedawno, a mianowicie w 1911 roku republikanie zajęli miasto, ogłosili tu rząd czasowy i odnieśli ostateczne zwycięstwo nad bogdochanem i partją konserwatystów z generałem Lao i księciem Tun na czele. Tu, w Nankinie stare Chiny słyszały słowa przysięgi pierwszego prezydenta rzeczypospolitej chińskiej — doktora Sun-Jat-Sena, co zadało straszliwy cios mistycznym manifestom dawnych władców — półbogów ze świątyni Nieba lub z „zakazanego grodu“.
Powstańcy Tajpingowie zburzyli najbardziej starożytne gmachy Nankinu, lecz te, które pozostały, wymownie świadczą o jego świetności i wspaniałości.
Malecki starannie zwiedził wszystkie te pamiątki pięknej, a zarazem burzliwej przeszłości miasta. Przewodnik, oprowadzający go, był dość oczytanym człowiekiem i chętnie cytował różnych autorów, a w tej liczbie Longfellow‘a.
W pobliżu północnej bramy zatrzymał Maleckiego i, wskazując na niewielką sadzawkę, napełnioną brudną wodą z pływającemi w niej kaczkami, zadeklamował:

„And yonder by Nanking, behold
The tower of porcelain, strange and old,

Uplifting to the astonished skies
Ist ninefold painted balkonies...[3].

Malecki przerwał mu deklamację pytaniem:
— Widzę kałużę cuchnącej wody, lecz nie widzę żadnej porcelanowej wieży?
Przewodnik wskazał ręką na pływające kaczki i odparł:
— To wszystko co po niej pozostało! Tajpingowie zburzyli porcelanową pagodę, a jej kopułę przewrócili, wkopali do ziemi i zrobili z niej sadzawkę. Rewolucja, panie, jest zawsze rewolucją! Piękna to rzecz, ale nie zawsze piękne są drogi, któremi dąży. Cesarz Jung-Lo zbudował najcudowniejszą w Chinach pagodę z porcelany jako pomnik swej matce. Cała baszta, składająca się z 9-ciu galerji, była złożona z białej emaljowanej porcelany. Kopułę stanowiły zielone porcelanowe płyty. Z gzymsów galerji zwieszało się 115 porcelanowych dzwonków, które wydawały dźwięk przy najsłabszym powiewie wiatru. W tej pagodzie modliły się matki stroskane o szczęście dla swych synów.
Malecki ze swym przewodnikiem dotarli samochodem hotelowym do potężnej z olbrzymich głazów złożonej baszty, zwanej „basztą Bębna“, a zbudowanej w 1092 r. po N. Ch. Wzniesiono ją jako fort obronny przeciwko powstańcom.
— Na tej wieży — opowiadał przewodnik — umieszczano duży bęben: grzmiące dźwięki, wydobywane z niego, można było słyszeć na wielką odległość, co zachęcało, podobno, żołnierzy do walki.
Tu też specjalni kapłani studjowali wpływy duchów ziemi na ludzi i zestawiali horoskopy astrologiczne. Marco Polo wspominał o tej wieży w swoich pamiętnikach w r. 1214.
Po zwiedzeniu tej miejscowości samochód sunął wązkiemi ulicami tatarskiej dzelnicy Nankinu. Ślady wojny domowej widniały wszędzie. Zburzone domy, świątynie, pagody, mury obronne; zapadłe mosty nad kanałami świadczyły o ciężkich przejściach miasta. Niedaleko od wschodniej bramy Malecki obejrzał grobowiec pierwszych Mingów-cesarzy. Do grobowców zaprowadziła podróżników aleja z dużych figur, wyobrażających różne zwierzęta i ludzi. Pierwszy prezydent chińskiej rzeczpospolitej odwiedziwszy ten grobowiec wielkich patrjotów-cesarzy po pewnej ceremonji oznajmił cieniom sławnych Mingów, iż są pomszczone, gdyż dynastja Mandżurów została obalona.
Chińczyk — szofer powiedział coś przewodnikowi, ten skinął głową i samochód ruszył dalej. Zatrzymali się wkrótce przed malowniczem „jeziorem lotosów“; tu na brzegu stało kilka świątyń, a w jednej z nich pokazano im największy z istniejących dzwonów. Ten olbrzym z bronzu posiada dziwny, jęczący, pełen rozpaczy głos.
Chińczyk bonza, kalecząc angielskie słowa, opowiadał:
— Ten dzwon jęczy i łka, a są to łkania córek majstra, który go odlał z rozkazu cesarza Hungwu. Dzwon ten po wykończeniu nie chciał wydać dźwięku. Wtedy kochające córki aby pomóc ojcu, rzuciły się do roztopionego metalu, z którego odlano nowy, wspaniały i brzmiący donośnie dzwon.
— Taką wzruszającą legendę opowiedzą panu z powodu też innych chińskich dzwonów! — zauważył, uśmiechając się przewodnik.
Po powrocie do hotelu Malecki miał zamiar wypocząć po dość męczącem zwiedzeniu miasta samochodem, miotającym się w różne strony na pełnych wyrw ulicach i jeszcze bardziej okropnych drogach, gdy wszedł przewodnik.
— O ile rozumiem — rzekł — pan z amatorstwa zwiedza Chiny? Myślę, że nadarza się panu doskonała sposobność poznania kraju i ludzi. Grupa bogatych kupców jedzie dziś wieczorem statkiem do Hańkou, a stamtąd będzie się przedzierała przez front, obsadzony wojskami południowej republiki chińskiej. Kupcy ci mówią po angielsku i mogą służyć panu jako najlepsi przewodnicy. Z nimi pan niezawodnie dotrze do Kantonu i pozna to dziwne miasto, o całkiem oryginalnym składzie życia.
Malecki bardzo się ucieszył i poszedł razem z przewodnikiem do dużej firmy, gdzie się zapoznał z kupcem Du-Sajem, otyłym, łysym Chińczykiem — o szyderczej lecz wesołej twarzy. Mówił dobrze po angielsku, więc się szybko i szczegółowo umówili co do podróży. O godzinie siódmej Malecki był już na pokładzie chińskiego statku „Tung“, ładującego towary szanchajskie i nankińskie, wysyłane do Hańkou, gdzie miał zabrać ze sobą herbatę dla Anglji. Malecki wraz z Du-Sajem umieścili się w małej, dość czystej kajucie pierwszej klasy. Trzech innych kupców jechało drugą klasą. Około 8-ej wieczorem „Tung“ ryknął trzy razy i odbił od brzegu. Posuwał się bardzo wolno, borykając się z szalonym prądem i robiąc fantastyczne wprost zwroty i zygzaki, gdy omijał mielizny lub wyślizgiwał się z labiryntu czerwonych i zielonych znaków ostrzegawczych. Chwilami przepływali tuż przy brzegu, widzieli czarne kontury małych chińskich zabudowań i otaczających je wysokich grabów, słyszeli odgłosy rozmów mieszkańców wiosek. Gdy księżyc wypłynął, srebrem lśnić zaczęła pomarszczona falami i wirami powierzchnia Jan-Tze-Kiangu. Na tle jasnego nieba majaczyły nieruchome czarne cienie żagli płynących dżonek. Niektóre przepływały tuż przy statku, a wtedy dochodziły odgłosy chrapliwej mowy chińskiej.
Od rana Malecki był już na pokładzie i przyglądał się okolicy.
Brzegi były płaskie i urwiste. Żółtą ziemię, złożoną z „lossu“, ustawicznie podmywały fale rzeki. Większe i mniejsze bryły obrywały się i z pluskiem padały do wody; gdzieniegdzie razem z osuwającą się ziemią padały krzaki i drzewa, prąd porywał je natychmiast i, kręcąc gniewnie w swych wirach, niósł ku morzu. Prawie ciągle widniały wioski o budynkach — „fantze“ z szaro-żółtej nieopalonej cegły. Tuż ciągnęły się pola chińskie, — małe zagony, starannie uprawione. Maleckiego uderzyła ta okoliczność, że prawie nigdzie nie widział bydła w polu. Chińczyk objaśnił mu, że w kraju tak rolniczym, jak rdzenne chińskie prowincje, wcale nie ma miejsca na pastwiska.
Statek zatrzymał się na godzinę w dość dużym mieście Ankingu. Niegdyś to była stolica księstwa Wan, obecnie jest głównem miastem prowincji Anhui i centrum wyrobu tuszu. Malecki zwiedził fabryki tuszu, widział szeregi pokoi, w których się paliły olbrzymie kopcące lampy olejne. Robotnicy zbierali osiadający wszędzie drobny węgiel, mieszali go z klejem i za pomocą prasy ręcznej zmieniali w cegiełki lub laseczki tuszu.
Inną osobliwością tego, zburzonego przez Tajpingów miasta była wysoka wieża-pagoda o siedmiu piętrach. Wszystkie gzymsy miały girlandy z dzwonków, ciągle wydających dźwięki przy najlżejszym nawet wietrze. Chińczycy twierdzą, że pagoda jest elastyczna i chwieje się w czasie silnej burzy.
Gdy Malecki z kupcem powrócili na statek, Chińczyk, dotykając jego ręki, zawołał:
— Niech pan spojrzy, jak to miasto jest podobne do okrętu! Mur stanowi kadłub, przy bramie umieszczono nawet dwie kotwice. Pagoda zaś — to maszt tego okrętu. Była jakaś myśl w wykonaniu planu budowy Ankiangu. Jaka — tego nikt nie wie, lecz zato istnieje legenda, która twierdzi, że jeżeli na czele administracji staną ludzie o imionach związanych z żeglugą, miasto osunie się do rzeki i popłynie z prądem do oceanu. Wobec tego śród urzędników nie można tu znaleźć ludzi o imionach, naprzykład, Peng, co oznacza żagiel, lub Cziang — wiosło.
Wkrótce Ankiang — „miasto-okręt“ pozostał na miejscu, natomiast statek „Tung“ ruszył dalej. Po południu dopłynął do Kiukiangu, gdzie rzeka przecina północną część olbrzymiego jeziora „Pojang“. Podczas popasu w tym mieście, Malecki widział całe szeregi mniejszych dżonek, płynących od południa.
Towarzysz opowiedział mu, że położone na południu najbardziej konserwatywne, iście chińskie miasto Nanczang, wysyła tu olbrzymią ilość wyrobów z porcelany miejscowych największych i najlepszych w Chinach fabryk.
Na zachód od jeziora Pojang podróżnicy ujrzeli dość znaczne lasem pokryte góry, zbliżające się coraz bliżej i bliżej do Jan-Tze-Kiangu, był to grzbiet Han, po okolicach Nankinu uważany za najlepszy do polowania, gdyż tu nie trudno było spotkać bażanty, sarny, jelenie, wilki, a nawet dziki. Przed podziałem Chin na dwie rzeczpospolite: północną z Pekinem i połódniowa — z Kantonem, Anglicy z Honkongu i Portugalczycy z Makao zwykle jeździli tu na polowanie. Ten górski grzbiet przedzielał dolinę Jan-Tze-Kiangu od doliny rzeki Han. Przy ujściu tej rzeki leżą trzy miasta, nader ważne w znaczeniu przemysłowem — Wuczang, Hańkou i Hanijang, znane pod ogólną nazwą „Wu-Han“.
Statek stanął w Wuczangu, lecz Malecki z grupą znajomych Chińczyków pojechał do Hańkou, gdzie mieszkał w dobrym angielskim hotelu.
Du-Saj zapowiedział odjazd nazajutrz koleją do Czangszi, miał więc Malecki trochę czasu dla zwiedzenia trzech miast, przytulonych do siebie przy złączeniu się Jan-Tze-Kiangu i Han. Wszystkie te miasta posiadały bogate dzielnice europejskie i chińskie, jeszcze bogatsze, chociaż ucierpiały one bardzo podczas rewolucji r. 1911, skierowanej przeciwko ustrojowi monarchicznemu. Przez grupę „Wu-Han“ przechodzi kolej Pekin-Hańkou-Kanton. Hańkou oddawna słynie jako ośrodek handlu herbatą z Rosją i Anglją i doszedł był przed rewolucją do wielkiego dobrobytu. Chińska dzielnica składała się ze złoconych chińskich domów, gdzie mieściły się sklepy, składy i prywatne lokale. W Hańkou można było znaleźć wszystko, co wyrabiały i sprowadzały Chiny cesarskie, a nazwa „człowiek z Hańkou“ oznaczała „bogacza“. Malecki odnalazł tylko parę złoconych domów, gdyż reszta zginęła podczas walk rewolucyjnych w r. 1911, gdy hasła republikańskie były rzucone z Wuczangu, który pierwszy podniósł czerwony sztandar. Chociaż od chwili tych walk przeszło już 10 lat, Malecki wszędzie widział ich ślady, a także poważne roboty nad odrestaurowaniem zburzonych gmachów, handlowego portu i całych dzielnic. W Hanijangu oglądał wielkie zakłady metalurgiczne, które obsługiwały całe Chiny, a przed 15 laty wywoziły sporo żelaza i stali do Stanów Zjednoczonych, pomyślnie konkurując z przemysłem amerykańskim. Konserwatyzm chiński, nie dopuszczający do przejmowania nowych form życia i przemysłu od cudzoziemców, od tych „białych djabłów“, pokrzyżował wszystkie plany chińskich przemysłowców. Stany Zjednoczone zaczęły wyrzucać ze swych fabryk tańszą i lepszą stal i żelazo i szybko zalewać niemi chiński rynek.
Malecki, zwiedzający miasto samotnie, spotkał tu Du-Saja, który szedł do Wuczangu, więc przyłączył się do niego i nie pożałował tego. Lubił historję i legendy, w Wuczangu zaś kupiec opowiedział mu coś, co zainteresowało go.
— Miasto jest podzielone na dwie równe części przez „Wężowe wzgórza“, — mówił Chińczyk. — Kilkanaście lat temu te pagórki przecięto nową drogą kołową, i jednocześnie miejscowy gubernator zaczął chorować na wrzody na szyi. Chińscy lekarze oznajmili, że przyczyną choroby mandaryna jest przecięcie drogą grzbietu i szyi węża, ukrytego w pagórkach. Gubernator kazał natychmiast zasypać drogę i... powrócił do zdrowia.
Du-Saj uśmiechnął się szyderczo i ciągnął dalej:
— Jednakże republikanin-gubernator nie tylko przeciął te wzgórza szeroką drogą, lecz przewiercił je tunelem i do dnia dzisiejszego cieszy się wspaniałem zdrowiem. Właśnie będę go za chwilę widział w swoich sprawach...
Czekając na swego chińskiego towarzysza, Malecki wstąpił do herbacianego domku. Był to rodzaj kawiarni, czy baru, gdzie można było napić się doskonałej herbaty z chińskiemi ciastkami lub angielskiemi biszkoptami, dostać lekką zakąskę i kieliszek anyżowej wódki — „majgało“, koniaku francuskiego lub amerykańskiej „whisky“. Malecki zupełnie przypadkowo trafił do najdroższej instytucji tego rodzaju, noszącej nazwę „Fantze baj-chao“ co miało oznaczać „domek białej rzęsy“. Posługiwały tu młode dziewczęta, wiotkie, przystojne, jak malowane laleczki ubrane we wspaniałe stroje różnych epok. Z wdziękiem usługiwały gościom, sunęły powiewnym, tanecznym krokiem, od czasu do czasu wchodziły na niewysoką estradę i rozpoczynały tańce i śpiewy, piskliwe i nierytmiczne, przygrywając sobie na gitarze o długim wykrzywionym gryfie... Po pewnym czasie jedna z usługujących dziewcząt podeszła do Maleckiego i rozpoczęła angielską rozmowę, wypytując się o niego i cel jego podróży. Po chwili usiadła i, częstując gościa, opowiadała o pełnym upokorzenia życiu kobiet w Chinach. Mówiła o zbrodniach dokonywanych na nieszczęśliwych ofiarach przez mężów i świekry, głos jej drżał tragicznie, twarz kurczyła się w bolesnym uśmiechu. Nareszcie zaczęła szlochać. Malecki zaczął ją uspakajać i pytać, czyżby była mężatką. Odpowiedziała, że jest dziewczyną, ale z chwilą, gdy opuści ten zakład, jej matka wyda ją zamąż, skazując na poniewierkę i śmierć.
— Nie kocham swego przyszłego męża, nie chcę losu zwykłej chińskiej kobiety! Biali dżentlemeni nauczyli mię, jak się należy obchodzić z kobietami...
Wciąż szlochała, zanosząc się od bezdźwięcznego płaczu.
— Biedna, mała kobietko! — powiedział wzruszony Malecki i pogłaskał jej rękę.
Chinka chwyciła jego dłoń i przycisnęła do piersi, szepcząc:
— Dobry, bardzo dobry panie! Kup pan mnie u mojej matki. Tylko 500 dolarów...
Malecki, który nie oczekiwał takiego końca, nie wiedział co ma mówić i robić, lecz na szczęście przyszedł Du-Saj. Dowiedziawszy się o co chodzi, zaśmiał się głośno, a później powiedział po chińsku kilka słów do dziewczyny. Ta parsknęła śmiechem i pobiegła do swoich towarzyszek, które siedziały przy oknie. Zaczęła im opowiadać, skacząc i klaszcząc w dłonie. Dziewczęta pokładały się od śmiechu i wskazywały gości palcami.
— Co to ma znaczyć? — spytał zdumiony Malecki.
— Zwykła historja! — odparł Chińczyk. — Tu znają dobrze europejczyków i stosują do nich system „squeeze“ czyli wyzysku. Ta mała chciała „skwizować“ pana, jeżeli nie na 500 dolarów, to chociażby na 50, 10 lub pięć.
— Ale zagrała całą scenę artystycznie! — zawołał Malecki.
— No, to daj jej pan dolara, będzie szczęśliwa! — rzucił Du-Saj, zapalając fajkę.
Malecki dał małej, wiotkiej „si-fe“ papierek dwudolarowy. Nizko się mu ukłoniła i odrazu cała czereda zaśmiewających się dziewcząt umilkła i zaczęta oglądać banknot.
— Zabawna przygoda! — myślał Malecki. — Ale to dziwne, że kobiety, często obcujące z mężczyznami, są na całym świecie jednakowe. Spotykałem takie śród „dames soupentes“ w Paryżu, śród „midday girls“ w Londynie na Picadilly, w domkach japońskich gejsz, a teraz tu — o jakie 300 mil od najbardziej chińskiego i konserwatywnego Nanczangu!
Przemknęły przed nim postacie hrabiny del Romagnoli i Orliczówny, podniósł ramiona i uśmiechnął się. Jednak wspomnienie o Orliczównie wzbudziło w nim inne jeszcze myśli i jakieś przeczucia niepokojące.
— Co się z nią dzieje? Jak się ułożyły jej sprawy? — myślał, a później zaczął wyrzucać sobie, że pozostawił tę taką swojską dziewczynę w rękach Aury, o instynktach zbrodniczych i mściwych; przypominał sobie błyski nieuchwytne w pięknych oczach Aury i niepokoił się coraz bardziej. Oderwał go od tych myśli Du-Saj, który nagadał się z kupcem, siedzącym przy sąsiednim stoliku, wypalił kilka fajek i oznajmił, że pora na spoczynek, gdyż jutro muszą ruszyć dalej.


Nazajutrz zrana Malecki był już w pociągu w towarzystwie swoich chińczyków. Pociąg ruszył. Z okna przedziału Malecki widział kwadraty pól ryżowych, zalanych wodą, a na miejscach wyższych — plantacje herbaty.
— Wjeżdżamy do prowincji Hunań, jednej z najbogatszych w kraju — odezwał się do Maleckiego któryś z kupców. — Stąd rolnicy wysyłają ryż i najlepsze gatunki herbaty do największych miast i zagranicę. Tu mamy kopalnie węgla i różnych metali a szczególnie antymonu, miedzi i złota. Hunań ma wspaniałą przyszłość przemysłową i handlową!
Mówił to z zachwytem, wskazując na plantacje i wychylające się w oddaleniu wieże nad szybami kopalni. Wreszcie po paru godzinach pociąg stanął na stacji Joczou przy brzegu jeziora Tung-Ting.
— Joczou słynie ze specjalnego gatunku herbaty znanej pod marką „Zielony liść“. Przed rewolucją cały urodzaj tej herbaty podług prawa był wysyłany do cesarskiego dworu! — zawołał z zachwytem młody kupiec. — Teraz lada urzędnik spija ten specjał, a więc trudno o niego obecnie w Pekinie lub Szanchaju.
Westchnął i zamyślił się.
— Znowu wina rewolucji? — spytał z uśmiechem Malecki.
Chińczyk tylko podniósł ramiona.
— W Wuczangu rewolucja zniszczyła wrzody na szyjach gubernatorów a w Joczou dała pospólstwu „zielony liść“: Trudno wszystkim dogodzić!
Du-Saj śmiał się na głos, Chińczycy wtórowali mu.
Tegoż wieczora stanęli w Czangszi. Byli zmuszeni spędzić tu około doby, gdyż należało zaopatrzyć się w papiery na przejście granicy południowych Chin. Ponieważ około tej sprawy kręcili się Chińczycy, Malecki użył tego czasu na zwiedzenie stolicy prowincji Hunań, gdzie najdłużej opierano się europejczykom, żądającym założenia tu swoich misji i składów handlowych. Ludność miejscowa przechowuje z wielkim rygorem stare tradycje i jest bardzo zimno lub nawet wrogo do białej rasy usposobiona. Stąd właśnie najpierw rzucono hasła walki z „białemi szatanami“ i podniesiono powstanie „wielkiej pięści“ czyli bokserów, które z zawrotną szybkością opanowało całe Imperjum w r. 1899—1900 i dotoczyło się do granic Rosji, Korei i Tybetu.
Niechęć do europejczyków Malecki niezawodnie odczułby na sobie, gdyby nie to, że miał za towarzysza jednego z podróżujących z nim chińskich kupców, młodego ruchliwego Tao-Dziania. Przeszli z nim razem dwie największe ulice miasta, świadczące o dobrobycie i kulturalności mieszkańców. Malecki podziwiał piękne domy, sklepy i liczne ogrody, otaczające rządowe i prywatne gmachy. Szczególnie spodobała mu się ulica Tajpingów, zabudowana domami starej chińskiej architektury, tonącemi w doskonale utrzymanych, jakgdyby małych botanicznych ogrodach, gdyż tu obok sosen, cedrów, grabów i dębów rosły tamaryski, rododendrony, cyprysy, palmy i bambusy. Małe sadzawki były obramowane chińskiemi papirusami, trzciną cukrową i prawie zupełnie znikały pod kobiercami ze szmaragdowych liści lotosów. Siedem starożytnych, wzniesionych w trzecim wieku przed N. Chr. bram, w broniącym miasta potężnym murze, prowadziły do Czangszi, lecz w nowszych czasach dodano jeszcze pięć nowych, znacznie już lżejszych i zmodernizowanych. Ponieważ miasto długo i pomyślnie opierało się Tajpingom, których odparto zapomocą wielkiej armaty, stojącej niezmiennie na murze, Czangsza znana jest jako „miasto o bramach z żelaza“; ta nazwa stanowi punkt honoru każdego mieszkańca, urodzonego w walecznym grodzie z nad brzegów wartkiego Siangu, płynącego do jeziora Tung-Ting. W różnych punktach Czangszy Tao-Dziań pokazał Maleckiemu kilka tryumfalnych ark, monumentów i małych świątyń, wzniesionych ku uczczeniu pamięci sławnych mandarynów i bohaterów.
Chińczyk objaśnił, że mieszkańcy Czangszi, jak też i całej prowincji Hunań, należą do szlacheckich rodów, mając w liczbie swoich przodków sławnych wodzów, mandarynów, wice królów, gubernatorów i generałów.
— Tu odbywa się w piąty dzień piątego miesiąca „święto Smoka“, jedyna w całych Chinach bardzo wystawna i piękna ceremonja, poświęcona pamięci najsławniejszego naszego poety, — opowiadał Maleckiemu jego uprzejmy towarzysz. — Był to Czu-Juań, autor wzruszającej elegji Li-Sao. Poeta pochodził z Czangszi i gdy nie mógł się pogodzić z polityką bogdochana, żądającego od niego moralnego wpływu na ludność, zakończył życie samobójstwem, skoczywszy ze skały Jołu-Szan do nurtów rzeki. Ku czci jego wzniesiono na górze kilka świątyń i pomników, a także uniwersytet, który zarówno jak i góra, podług naszych astrologów, znajduje się „pod gwiazdą literatury“. Góra była znana i czczona oddawna. Jeszcze w 2205 r. przed chrześcijańską erą cesarz Ju-Wang zbudował z potężnych głazów pomnik dla przebłagania bóstwa rzeki Siang, nawiedzającego cały kraj powodzią.
W samem mieście przy ulicy Tajpingów, Malecki długo oglądał dziwny monument, pozostały po „królu Czangszi“ sławnym księciu Wu-Jui. Jest to głaz marmurowy z 3-go wieku przed N. Chr. niegdyś polerowany i z pewnością rzeźbiony, dziś pokryty szczelinami i wżerającemi się coraz głębiej czerwonemi plamami rdzy. Na tej płycie z marmuru niegdyś wypoczywał pod promieniami południowego słońca przyjaciel i opiekun księcia, wielki filozof Czia-J, późniejszy doradca „synów Nieba“ władców Chin.
Poza temi zabytkami zamierzchłych wieków, Czangsza imponowała Maleckiemu, jako ożywiony przemysłowy punkt. Liczne zakłady hafciarskie słyną na cały świat. Haft białym jedwabiem na czarnej tkaninie jest specjalnością Czangszy i został doprowadzony tu do wysokiego artyzmu. Białe żórawie w Tung-Tingu śród oczeretów lub nad powierzchnią jeziora są ulubionym tematem artystów i majstrów hafciarzy. Wyroby lniane, bambusowe oraz z żółtej miedzi są powszechnie znane w całym państwie, a na dalekich kresach — w Tybecie, Dżugarji, Urianchaju, mosiężne naczynie z Czangszy jest uważane za dowód najlepszego smaku i wielkiego dobrobytu.
Przy ulicy „Białego Konia“ Malecki na dużym bazarze oglądał wyroby miejscowych majstrów i podziwiał ich artyzm. Wszystkie sąsiednie miasta, jak Siangtan i inne, słyną z podobnych wyrobów, jednak głównym rynkiem dla nich od wieków jest Czangsza.
Chińczycy, po uzyskaniu potrzebnych przepustek, zaprosili Maleckiego do restauracji na obiad, obiecując mu dużo niespodzianek i wspaniałych potraw, gdyż miał to być słynny zakład na całe Chiny, a nosił bardzo obiecującą nazwę „Radość sytego człowieka“.
Gdy towarzystwo weszło na salę, nikogo z gości w niej nie zastali. Biało ubrani lokaje nieruchomo stali przy ścianie, wcale do przybyłych klijentów się nie zbliżając, lecz gdy jeden z kupców głośno klasnął w dłonie, cały tłum usługujących wybiegł i powrócił po chwili — prowadząc otyłego, czerwonego jak piwonja chińczyka-maître d‘hôtelu. Ten zbliżył się z niskiemi ukłonami, wyrzucając z siebie razem z głośnem sapaniem potoki najbardziej wyszukanych komplimetów, co później objaśnili Maleckiemu jego towarzysze.
Maître d‘hôtel rozpoczął długą odę na cześć swego zakładu. Rozpoczął od wymienienia przeróżnych znakomitości, które przez 200 lat istnienia „Radości sytego człowieka“ raczyły się przysmakami chińskiej kuchni. W tej liście najbardziej znanych gości bez ustanku się powtarzały słowa „syn tanga“, co miało oznaczać mandaryna[4], oraz „tuczun“ czyli dygnitarz lub wódz. Po tej mowie, cierpliwie wysłuchanej przez gości, otyły dyrektor „Radości“ zaczął wyliczać potrawy, jakie mógł polecić klijentom. Chińczycy, gdy wymieniał dania, od czasu do czasu klaskali w dłonie, co oznaczało zamówienie, a wtedy jeden z lokai w pochylonej postawie natychmiast wybiegał z sali, i pędził do kucharza. W taki sposób było zestawione „menu“ z kilkunastu dań. Malecki podziwiał organizację przedsiębiorstwa, dowodzące zwykłego u Chińczyków nieposzanowania czasu i zatrudnienia niepotrzebnej ilości pracowników.
Nie upłynęło kwadransa, gdy okrągły stół był zastawiony przerażającą wprost ilością małych miseczek i półmisków z różnemi potrawami. Pośrodku stało coś nakształt rosyjskiego samowaru, tylko z basenem na górze. W tym basenie leżały, prażąc się nad parą, długie, czarne kawałki, przypominające skrawki tłustej skóry wieprzowej. Te skrawki drżały i ruszały się jak galareta. Były to słynne „trepangi“, rodzaj robaków morskich, najeżonych miękiemi kolcami. To danie jest szczególnie poszukiwane przez smakoszów chińskich i istotnie mogło zadowolnić najwybredniejsze wymagania. Zalane słodkawym, dość ostrym sosem, bardzo się podobało Maleckiemu, który będąc dobrze obznajmiony z japońską kuchnią, śmiało probował wszystkie kreacje chińskiego kucharza. Umiał doskonale posługiwać się laseczkami z kości, zastępującemi noże, widelce, a nawet łyżki. Więc szło mu gładko. W głębokiej niebieskiej miseczce Malecki zauważył ryż, polany z góry ciemno brunatnym gęstym sosem. Były to rozgotowane płetwy rekina, podawane razem z ryżem, specjalnie przyrządzonym z jarzynami. Płetwy, zmienione w gęsty klej, nie miały dobrego smaku i przypominały bardzo buljon „Maggi“. Natomiast smaczną potrawę stanowiły cybulki lilji „sarana“, świeże latorośle bambusu i grochu, pstrągi z jeziora „Tung-Ting“, gotowana i zalana chińską „soją“ morska kapusta czyli wodorosty z rodzaju „fungi“ marynowane ostrygi, grzyby, rosnące na gnijących konarach dębów z Chinganu lub Sichota-Alin, oraz gotowana wieprzowina, zalana słodkim sosem z miodu i tartych migdałów.
Gdy obiad, jak się zdawało Maleckiemu, był skończony, Du-Saj wyciągnął swoje potężne ręce i zawołał:
— No teraz zaczniemy jeść!!
Okazało się, że była to dopiero zakąska. Obiad zaś, podług tradycji chińskiej, składał się z ryżu. Podawano go w różnych odmianach — gotowany w słodkiej wodzie, w wodzie słonej, gotowany z jarzynami, rybami, grzybami, miodem i migdałami. Każda poszczególna odmiana ryżu stanowiła osobną potrawę. Na stole zjawił się makaron z ryżu, placki i różne zupy z ryżu. Na ostatku wniesiono olbrzymią wazę napełnioną białym, jak śnieg ryżem, rozpadającym się na oddzielne ziarnka.
Był to sygnał końca obiadu. Natychmiast wniesiono tacę z małemi imbryczkami, napełnionemi aromatyczną herbatą — czarną, zieloną, kwiatową i mieszaną, a do niej różne konfitury, powidła, suszone owoce, miód, brunatny cukier trzcinowy i cegiełki szybko rozpuszczającego się cukru zwykłego. Milczący przedtem Chińczycy zaczęli rozmowę i zapalili swoje zabawne, wystarczające tylko na jedno, najwyżej na dwa pociągnięcia fajki, w zasadzie podobne do tureckiego „kaljanu“.
Malecki zauważył, że chińczycy upijali się herbatą, tak samo jak europejczycy upijają się winem. Pili po 20—30 małych filiżanek nadzwyczaj mocnej, działającej na mózg i serce herbaty. Jedni wpadali w stan silnego podniecenia, drudzy odczuwali zupełny zanik sił, znużenie i prawie zasypiali.
Uczta trwała bardzo długo. Gdy powracali do domu, niektórzy z Chińczyków trochę się zataczali. Malecki przypisywał to działaniu herbaty, lecz w hotelu Du-Saj, swoim zwyczajem, śmiejąc się szyderczo, rzekł:
— Herbata nawet najmocniejsza nie jest temu winna. Pan wie, że w Chinach obecnie nie wolno palić opjum. Musimy kryć się w tajnych norach, gdzie się zbierają nałogowcy. Lecz nie jest to całkiem bezpieczne! W norach mogą ich ograbić a nawet zamordować „chunchuzi“ — bandyci, lub też wykryć i zaaresztować policja. Dla szanujących się ludzi jest to rzecz ryzykowna. Mamy na to inne sposoby! Używamy mocno opjumowanego tytoniu. Nie jest to tak przyjemne jak czysta żywica maku, lecz w każdym razie sprawia to nałogowcom pewną rozkosz. Po niej zaś następuje owa chwiejność kroku, na którą pan zwrócił uwagę...
Du-Saj, wciąż się śmiejąc, pożegnał Maleckiego, a, ponieważ on też gorliwie szukał rozkoszy w opjumowanym tytoniu, wyszedł, zataczając się.


Około 7-ej zrana jeden z Chińczyków obudził Małeckiego, gdyż pociąg do Kantonu odchodził za parę godzin. Po śniadaniu wszyscy poszli na dworzec i wkrótce byli już w wagonach. Pociąg ruszył, i Malecki znowu miał przed sobą przesuwającą się przed nim panoramę miejscowości. Przez okna widział pola ryżu i prosa i tłumy pracowitych rolników, uwijających się na swoich minjaturowych zagonach, gdzie znali każde ździebełko, każdy kłos ryżu, każdą kitę „kaoljanu“ — prosa, każdy krzak herbaciany. Im dalej posuwali się na południe, tem częściej spotykali górzyste miejscowości. Góry były o płaskich wierzchołkach, pokrytych polami, pola widniały na spadkach, czepiając się ich tarasami. Na stacji Hengczonfu do wagonu weszli mali, ruchliwi, o ostrych rysach twarzy urzędnicy i żołnierze Południowej Rzeczypospolitej, obejrzeli dokumenty i rzeczy i przeszli dalej rewidować pociąg. Około godziny trwały czynności pograniczne, poczem pociąg ruszył dalej.
Nazajutrz w południe stanęli w Kantonie, w stolicy prezydenta południowo-chińskiej Rzeczypospolitej, d-ra Sun-Jat-Tsena.
To rdzennie chińskie miasto ma trzech bardzo potężnych sąsiadów — portugalskie Makao, angielski Hongkong i japońską Formozę, co zostawia tu głębokie ślady. Rząd Kantoński jest bardzo postępowy, dąży do europeizacji, a więc sąsiedzi walczą o wpływy cywilizacyjne, a każdy ma swoje na to historyczne prawa. Portugalczycy — jako najstarsi koloniści, Anglicy — jako najpotężniejsi, Japończycy — związani pochodzeniem i cywilizacją z Chinami — jako naród, hołdujący azjatyckim ideałom, a przejęty materjalną praktyczną cywilizacją Europy.
Kupcy obliczyli swój pobyt w Kantonie na cztery doby i pożegnali na ten czas Maleckiego, który stanął w angielskim Victoria-Hotel, gdzie mógł wynająć pewnego i dobrego przewodnika.
Siedząc przy oknie hotelowym, Malecki widział Kanton i myślał o jego dziwnej historji odwiecznego rewolucjonisty. Na stole leżała pośród różnych informacyjno-reklamowych broszur oprawna w czerwoną skórę książeczka „Guide trough Canton“[5].
Na wstępie odrazu były przytoczone historyczne dane. Malecki dowiedział się, że Kanton był założony daleko później od większych północno-chińskich miast, a mianowicie o jakie 500—600 lat przed N. Chr. Powstanie miasta, jak zwykle miało mistyczną historję.
Na miejsce, gdzie obecnie stoi Kanton, przybyło kilku czarowników z północy. Jechali, siedząc na grzbietach baranów i mając w ręku gałązki prosa i tablice z rozkazem bóstwa, aby mieszkańcy przyszłego miasta żyli w dobrobycie i pokoju. Kantończycy spełnili wolę bóstwa, — miasto doszło do wielkiego bogactwa, lecz pokoju nigdy nie zaznało. Czarownicy znikli, a barany pozostały, zmieniwszy się w kamienie, które bonzowie chińscy ukazują w różnych miejscach. Kanton w związku z tą legendarną historją nosi nazwę „miasta baranów“, co jednak zupełnie nie jest uzasadnione, gdyż Kantończycy słyną ze swego sprytu, energji, i przedsiębiorczości, która rzuciła ich do Ameryki, na Filipiny, Jawę, do Sjamu i na północ.
Obok tych cech charakteru Kantończyków zaznaczyć należy ich miłość do wolności i niepodległości. Dynastje najeźdźców nie mogły się obejść bez mężów stanu, pochodzenia kantońskiego, lecz zawsze się ich obawiały, czując w nich naturalnych i niebezpiecznych wrogów. Za panowania Mandżurów, Tao-Cynów, gdy najlżejsza krytyka dynastji była surowo karana, na ulicach Kantonu otwarcie śpiewano i sprzedawano piosenki, wyśmiewające barbarzyńców- bogdochanów. Tu też zostały ześrodkowane główne siły powstańcze w r. 1911 i umiejętnie kierowane w walce z Pekinem.
„Wszystko, co nowe, — pochodzi z Kantonu!“ — głosi przysłowie chińskie.
Dążenie południowców do postępu, dopomogło Arabom, Portugalczykom, Anglikom i Francuzom wedrzeć się drogą pokojową do Chin od południa i stanąć tu mocno na wieczne czasy.
Zwykle utarło się mówić, że Portugalczycy pierwsi przybyli do Kantonu. Nie jest to jednak ścisłe. Najpierw Arabi około tysiąca lat temu przybyli tu z towarami i szybko nawiązali zażyłe stosunki z Chińczykami, zbudowawszy tu świątynię Proroka z wysokim minaretem; handel arabski zniknął bez śladu, pozostał jednak minaret, z którego chiński „muedzin“ wzywa prawowiernych na modlitwy do Allacha i Mahometa, jego proroka; pozostała także krew arabska, zmięszana z krwią południowych Chińczyków, a nadająca im nie chińskie cechy: poczucie honoru i waleczności.
Wypocząwszy po uciążliwej podróży pociągiem, Malecki wynajął sobie przewodnika Anglika i samochodem pojechał obejrzeć miasto. Zdziwiły go równe, doskonałe asfaltowe lub brukowane ulice, po europejsku zbudowane i urządzone domy, gdyż czytał, że Kanton słynął ze swych nadzwyczaj wązkich ulic. Zapytał o to przewodnika, który objaśnił:
— To nowy Kanton, urządzony podług europejskiego planu, na przedmieściach zaś można jeszcze znaleść stare ulice, gdzie nie mogą się rozminąć dwa wózki, popychane przez ludzi. Ale z każdym rokiem coraz mniej już tego pozostaje. Kanton szybko się europeizuje i za jakie 20 lat nie będzie miał w sobie nic chińskiego. Ale zato nazewnątrz! Co się tyczy samego życia, ustroju pewnych warstw ludności pozostaje ono bardziej chińskiem, niż nawet Pekin, lub Nanking. Stare, bardzo stare Chiny i europejska cywilizacja płyną tu równoległemi a od siebie niezależnemi łożyskami.
Jadąc ulicami miasta, Malecki często spotykał europejskie rezydentki, a wtedy myśl jego biegła do Pekinu, gdzie pozostawił dwie tak niepodobne do siebie kobiety. Piękną i bujną, jak róża wychodowana w cieplarni, obcą mu duchem włoską arystokratkę i wdzięczną i delikatną, jak kwiat polny, taką swojską, zrozumiałą i blizką z każdego odruchu serca i myśli — Polkę. Po raz setny porównywał obie, a wtedy pozostawała tylko jedna — o złotych włosach, wesołych niebieskich oczach i delikatnie wykrojonych ustach — Orliczówna. Zaczynał tęsknić do niej, a niepokój ogarniał go coraz silniej i ściskał mu serce. Tu na asfaltowych ulicach Kantonu po raz pierwszy zastanowił się nad tem, że mógłby pokochać tę złotowłosą, taką śmiałą i prostą dziewczynę, i że jego miłość mogłaby znaleść oddźwięk w jej sercu. Przymknął oczy i zobaczył jak na jawie miłą, pogodną twarz artystki, posłyszał już dźwięczny głos, i doszła go jakaś melodja granego przez nią utworu Liszta. Odczuwał wyraźną przyjemność na te wspomnienia i uśmiechał się na myśl o spoliczkowaniu przez Orliczównę pięknego Adonisa, umiejącego tak bezwstydnie uciekać.
— O, gdyby mię pokochała! — szepnął do siebie i zdumiał.
— Czy już? — zapytał siebie i powtórzył: — O, gdyby!
Dla sprawdzenia swoich uczuć do Haliny i zbadania siebie samego postanowił nie śpieszyć się z powrotem do Pekinu.
— Im dłużej będę bez niej, tem lepiej przekonam się, czy kocham ją i jak kocham! — myślał. — Zresztą ta podróż pozwala mi poznać Chiny, a to z czasem może być z korzyścią dla Polski. Nie wiele ona posiada ludzi, którzy znaliby Chiny, a tymczasem ten kraj pociąga wszystkie europejskie państwa, bo jest bogaty i politycznie interesujący. Dlaczegóż Polska nie miałaby z czasem stanąć do szeregów białych konkurentów na terenie chińskim?
Jakiś głos wewnętrzny jednak podszeptywać zaczynał:
— A cóż się stanie z Haliną? Może jest w niebezpieczeństwie i biedzie?
Postanowił więc nie śpieszyć się i gruntownie poznać Chiny. Tegoż dnia zwiedził Kanton, zaczynając od środka, gdzie się mieściły gmachy rządowe i głównie zabytki przeszłości, a więc Pagodę kwiatów, gdzie jeszcze niedawno kobiety i dziewczęta składały romantyczne ofiary z kwiatów, zupełnie podług tego samego rytuału, jaki był ustalony na Cyprei, poświęconej Wenus-Afrodycie; pozostały po Arabach minaret, gdzie jest zazdrośnie przechowany stary, niczem nie zepsuty Islam; świątynie trzech wielkich Buddhów. Posągi te nosiły cechy etnograficzno-religijne, gdyż Malecki poznał śród nich Buddhę lamaistów, Buddhę z kultu buddyzmu indyjskiego oraz Buddhę o cechach sjamskich, zbliżonych do japońskiej sztuki rzeźbiarstwa religijnego.
Długo stał Malecki z przewodnikiem przy wielkim „dzwonie klęski“. Odlany z brozu, ozdobiony wypukłemi rysunkami i hieroglifami, dzwon ten wydawał swój smętny głos tylko w chwilach klęsk narodowych. Podług legendy wisiał niegdyś na szczycie wysokiej wieży, skąd strzeżono miasto od strony morza. Po raz pierwszy jęknął dzwon wtedy, gdy z morza wypłynął potworny smok i zagrażał mieszkańcom. Odpędzono go jednak fajerwerkiem, wynalezionym przez kantończyka. Jęczał, gdy na Kanton napadali piraci, gdy dżuma porywała tysiące ofiar, gdy groził wylew rzeki lub bałwany morskie, a później w różnych okresach wojen i powstań. Dłużej pozostawał Malecki w „świątyni zgrozy“, poświęconej złym duchom z kultu Lao-tze. Przed kilkunastu laty odbywały się tu procesje bonzów w maskach potworów lub ludzi o przerażających ekspresją strachu i cierpienia twarzach. Obecnie pozostały po demonach w znacznym stopniu zniszczone zbiory masek i ubiorów rytualnych.
Chińczyk kustosz, patrjota kantoński, z dumą opowiadał, że te „zabobony północy“ nie utrzymały się tu długo i były raczej widowiskiem teatralnem niż obrządkiem lub ceremonjałem religijnym.
Następny dzień Malecki spędził w chińskiej handlowej dzielnicy, gdzie dopiero mógł ocenić specjalny charakter Kantonu. W wąskich i ciemnych, jak tunele, uliczkach było ciasno i gwarno. Ruchliwy tłum przelewał się z jednej ulicy na drugą z hałasem, śmiechem i okrzykami. Bogate Chinki ledwie posuwały się na swoich „złotych liljach“, jak poetycznie nazywają swoje pokaleczone przez modę nogi. Mężatki miały duże fryzury z fantastycznym węzłem z tyłu, upiększonym szpilkami, dzwoneczkami i kwiatami dziewczyny nosiły grzywki, spuszczone na czoło i długie warkocze. Przekupnie uliczni, kulisi i bogaci Chińczycy stawali na ich widok i w zachwycie odprowadzali je pałającemi oczami.
Malecki zatrzymywał się przed wystawami sklepów i przed oknami drobnych fabryczek, podziwiając pracujących majstrów i czeladników. W małych ciasnych pokojach pracowali prawdziwi artyści. Jedni z nich rzeźbili dostarczane z Singapuru drzewo santalowe, robiąc z niego wspaniałe meble. Santał na powietrzu nabierał bardzo ciemnej barwy i twardniał, z wyglądu przypominając heban. Lekkie mebelki z prawdziwego hebanu i różanego drzewa, szafki oszklone, fantazyjne półki i parawany są wyrabiane w tych ciemnych pokojach i cieszą się wszechświatową sławą. W sąsiedniej fabryczce robiono przedmioty z lakieru chińskiego. Lakier ten przyrządzają z soku lakowego drzewa, rosnącego w południowych Chinach. Czeladnicy pokrywali warstwą lakieru cienki arkusz papieru, po wyschnięciu nakładali coraz to nowe warstwy, aż się tworzyła deska na cal lub dwa grubości. Z tych desek robią meble, szkatuły, wazy, okładki dla książek, wachlarze i cały szereg innych rzeczy. Deski z lakieru za pomocą ostrych noży rzeźbiono, i przy tych czynnościach cierpliwość i artyzm Chińczyków przejawiały się w całej pełni.
Idąc dalej, Malecki zaglądał do zakładów, gdzie robiono najdelikatniejsze przedmioty ze słomy ryżowej i bambusu, z perłowej masy, szyldkretu, emalji i szkła. Podziwiał cudownie piękne połączenia barwnych piórek zielonych i niebieskich zimorodków ze złotem lub srebrem, co przypominało najdroższą emalję, wyroby z piór bażantów i sójek, tabakierki, wazy i posążki bogów z chryzoprazu, agatu, selenitu i jaspisu.
Na jakimś małym placyku mieściły się zakłady, wyrabiające konfitury z imbiru, konserwy z ryb, ostryg i ślimaków roślinnych, suszarnie dla ryb, krabów, gniazd jaskółczych, trepangów, płetw rekinów, grzybów dębowych, kapusty morskiej i innych chińskich przysmaków. Kilka ulic zajmowały większe budynki, gdzie pracowali tkacze bawełny i jedwabiu, i skąd wychodziły na rynek najdroższe i najwspanialsze tkaniny jedwabne.
Na rynku położonym w pobliżu ujścia „rzeki Pereł“, Malecki widział wystawę wszystkich bogactw naturalnych południa chińskiego. Stosy drzewa hebanowego, różanego, ananasów, mangustanów, moreli, gruszek i jabłek; place, gdzie składano trzcinę cukrową i bambus; handlowe spichrze dla ryżu, herbaty, prosa i bobów; baseny cementowane, napełnione olejami roślinnemi; składy różnych artykułów, pochodzących z małych fabryczek z wąskich ciemnych zaułków chińskiej dzielnicy.
Malecki po tej wycieczce powrócił zupełnie wyczerpany. W oczach kręciły mu się setki, tysiące widzianych przedmiotów, w uszach huczały zgiełkliwe ulice i hałaśliwy bazar kantoński, przez który przechodzili przed tysiącem lat czarni Arabowie w białych burnusach, szepcąc swoje „Allach Bismillach“ i spoglądając na niezliczone bogactwa miasta. Myśleli z pewnością o tem, że gdyby zebrać wszystkie żaglowe feluki, pływające wzdłuż brzegów morza Omana, to i wtedy nie starczyłoby ich na zabranie bogactw, zgromadzonych na rynku kantońskim.
Rynek ten pociągnął o sześć wieków później przedsiębiorczych Portugalczyków — ówczesnych władców oceanu. Założyli pod bokiem Kantonu swoje Makao, miasto o niebieskich, różowych i żółtych, napół europejskich, na pół chińskich domach ze wznoszącą się nad niemi potężną fasadą katedry św. Pawła i najwspanialszą na wschodzie ulicą — Praia Grandę. Na początku byli piratami i bandytami, a „dzwon klęski“ nieraz trwożnie jęczał, ostrzegając przed zbliżającemi się żaglowcami konkwistadorów Mendeza; później stali się sprzymierzeńcami i znośnymi sąsiadami, nieraz nawet pomagając kantończykom w różnych opresjach, a szczególnie w walkach z piratami „Rzeki Pereł“.
Później przypłynęły brygantyny angielskie i rzuciły kotwice około wyspy Honkong, nad którą obecnie dumnie powiewa flaga Wielkiej Brytanji, — nowej władczyni mórz na całej kuli ziemskiej.
Cudzoziemskie kolonje zaczaiły się i mają na oku brzeg kantoński i ujście rzeki, a ich emisarjusze zbudowali sobie domy i składy w przedmieściu „Szamin“ o wspaniałych gmachach i zacienionych kasztanami i palmami ulicach, gdzie mkną, wyrzucając kłęby dymu benzynowego i hucząc dziwacznie, samochody o żółtych, wściekłych od pośpiechu oczach — latarniach.
Tę dzielnicę handlu europejskiego, europejskich wpływów i intryg politycznych przebiegał Malecki na trzeci dzień swego pobytu w Kantonie. Nic go tu nie zajęło. Widział takie kolonje — „setllementy“ setki razy w Tokio, Jokohamie, Kobe, Nagasaki, Szanchaju, Tientzinie, ostatnio — w Pekinie. Znał z pierwszej swojej podróży na wschód — Suez, Aden, Kolombo i Honkong i nic nowego, pociągającego w Szaminie kantońskim nie dojrzał. Ten sam wygórowany przepych, kupiecka arogancja i rozpanoszenie się potężnych przybyszów, pogoń za złotem i używaniem, wyzysk, hypokryzja, a obok tego jakiś odcień, nieuchwytny koloryt niepewności i nietrwałości, mniej lub więcej spokojne oczekiwanie dnia, kiedy bieg wypadków politycznych i społecznych zmusi białych kupców do podniesienia żagli dawnych brygantyn, brygów i wraz z cieniami dawnych konkwistadorów opuszczenia ziemi „Synów Han“.
Maleckiego pociągała rzeka i jej ujście do morza, zapchane tysiącami wielkich i małych dżonek, samapanów, jula, czyli łódek o jednem wiośle, umocowanem z tyłu, tratw, statków parowych, motorowych łodzi i jachtów żaglowych. Właśnie była pora obiadowa. Gdy po wyjściu z angielskiej restauracji na Bundzie w Szaminie, Malecki powiedział, iż chce zwiedzić „rzekę Pereł“, o której tyle dziwnych opowiadań słyszał od swoich towarzyszy podróży — nankińskich kupców, przewodnik oznajmił mu, że jest to wycieczka niebezpieczna i że towarzyszyć Maleckiemu nie może. Natomiast zaprowadził go do urzędu policyjnego, pomówił z jego kierownikiem, poczem Malecki wręczył chińskiemu urzędnikowi 10 dolarów. Po chwili stał już przy nim olbrzymiego wzrostu agent policyjny w ubraniu cywilnem i pytał go po angielsku, czy ma przy sobie rewolwer. Gdy Malecki dał twierdzącą odpowiedź, policjant skinął głową i stentorowym głosem rzucił angielskie „Well!“.
Malecki rozstał się z przewodnikiem i oddał się w opiekę policjantowi, który zaprowadził go do małej restauracyjki, tłumacząc to tem, że jeszcze za jasno i że z tego powodu muszą przeczekać gdziekolwiek, zanim zapadnie zmrok. Malecki wlał w swego olbrzymiego towarzysza niezliczoną ilość filiżanek herbaty i z niecierpliwością oczekiwał wieczoru.
Nareszcie zciemniało zupełnie. Policjant podniósł się.
Wkrótce byli przy brzegu, gdzie stały uwiązane do drewnianego pomostu łodzie do wynajęcia. Wzięli jedną. Policjant ujął w potężne dłonie wiosła, Malecki został przy sterze. Ruszyli śród ciemności. Łódka chyżo ślizgała się powierzchnią zatoki i sunęła bez szmeru. Wiosłujący przewodnik umiał widocznie skradać się nocami do podejrzanych dżonek, stojących długiemi szeregami przy brzegu Szamina, około piasczystych wydm Fati i wzdłuż samego prądu rzeki. W zatoce umocowane na dużych kotwicach lub przy pływających beczkach kołysały się wielkie krypy, popychane podczas żaglugi długiemi drągami przez schylonych robotników, jękliwie i żałośnie krzyczących dla dodania sobie sił. Krypy były naładowane koszami jaj kurzych i gęsich, lub klatkami z kurczętami i kaczętami. Tysiące tych drobnych istotek pokrywały niby śniegiem pokłady kryp.
Dalej kołysały się żaglowe dżonki ze stosami bambusów, trzciny cukrowej, worami z mąką, pierzem, muszlami, piętrzyły się bele bawełny i jedwabiu, przykryte żółtą nieprzemakalną tkaniną. Mniejsze łodzie, o karbowanych czerwonych żaglach, miały ładunek, składający się z koszów, napełnionych olejem, brył sadła, zawiniętego w pęcherz; suszonych ryb, stosów krabów, ostryg i wiązanek ciemno brunatnych wodorostów. W odległości kilometra od przystani skończyły się szeregi handlowych żaglowców i kryp, przybywających tu czasami z daleka — z Lappy i Kwangczou; natomiast połyskiwać zaczęły długie szeregi papierowych latarek na mniejszych sampanach i łodziach.
— Wjeżdżamy do wodnego Kantonu! — oznajmił policjant i dodał: — 300.000 ludzi mieści się w łodziach na rzece. Tu upływa nieraz całe ich życie — od urodzenia aż do śmierci...
Gdy czółno Maleckiego wpłynęło do środka mrowia mniejszych i większych łodzi ze zbudowanemi na nich domkami lub szałasami z bambusowych prętów i słomy ryżowej, wydało mu się, że jest gdzieś na ożywionej, tłumnej ulicy Kantonu. Zewsząd rozlegały się głosy, okrzyki, śmiechy, nawoływania. Pluskały wiosła małych łódeczek-dorożek, przewożących mieszkańców od jednego pływającego domku do drugiego. Kręciły się wszędzie ozdobione barwnemi szyldami łódki przekupniów, na cały głos zalecających swoje towary; małe czółenka dziwacznej formy o maszcie z kołyszącą się na nim mosiężną tacą, co miało oznaczać golarza i fryzjera; prawie zupełnie okrągłe czółna policji, mające za oznakę trzy czerwone latarnie na małym maszcie, umieszczonym na dziobie; długie i szerokie łodzie rybaków, z siedzącemi na pokładzie sennemi ptakami.
Policjant objaśnił Maleckiemu:
— Te czarne ptaki — to kormorany! Mieszkańcy rzeki tresują je od dzieciństwa, wprawiając do połowu ryb. Kormoran na sygnał właściciela rzuca się do wody i ściga ryby. Gdy schwyta zdobycz, przynosi ją rybakowi. Ptak nie może połknąć ryby, gdyż ma założone na szyję dość ciasne kółko mosiężne. Dobrze zgrane stado kormoranów daje właścicielowi znaczny dochód.
Wszystkie drobne stateczki, uwiązane do palów, wbitych w dno, lub stojące na kotwicach, były rozmieszczone w ten sposób, że stanowiły ulice i węższe od nich zaułki. Temi ulicami sunęły z głośnym pluskiem wioseł i gwarem ludzkim małe czółenka, stanowiące niby tłum przechodniów, lub szeregi powozów na bardzo ożywionych ulicach wielkich miast europejskich lub amerykańskich.
Policjant z trudem lawirował w tym potoku łódek i czółenek.
Malecki mógł swobodnie obserwować obrazki z życia tego dziwnego miasta, oświetlonego miljonami papierowych, różnokolorowych latarek. Praca dzienna nie była jeszcze ukończona i wrzała na pokładach łodzi. Szewcy, krawcy, tkacze, rzemieślnicy innych fachów, małe fabryczki konserw, wyrobów ze szkła i metalu — wszystko to mieściło się w tem pływającem mieście. Liczne rodziny roiły się na pokładach swoich domów ruchomych, zajęte sprawami dziennemi. Mężczyźni pracowali w swoich warsztatach, kobiety przyrządzały strawę i herbatę. Dzieci biegały po pokładzie, wskakiwały do wody, pływając jak ryby, czepiały się sznurów i łańcuchów łodzi i kryp, napełniały całą rzekę wrzawą i śmiechem.
Środkiem rzeki stały lub wolno posuwały się z prądem długie, wąskie, rzęsiście oświetlone łodzie, przybrane kwiatami i latarkami. Niektóre miały nawet elektryczne światło i motory. Były to tak zwane „łodzie kwiatowe“ lub „domy błogości“, posiłkując się zaś nie tak wyszukanemi wyrazami, — pływające restauracje i do tego bardzo drogie.
Malecki kazał zatrzymać się przy jednej z takich łodzi i wszedł na pokład. Służba tu była wyłącznie kobieca. Bardzo ładne, bogato ubrane dziewczyny barwnym rojem rzuciły się do gościa, ogłuszając go swem szczebiotaniem. Każda ciągnęła do swego stolika, coś z ożywieniem opowiadając. Jedna z najbardziej śmiałych posadziła Maleckiego na miękkiej, wygodnej kanapce przy swoim stoliku i, wyjąwszy z włosów sztuczny kwiatek, przypięła go do klapy jego tużurka. Było to oznaką, że gość jest obsługiwany przez właścicielkę kwiatka.
Malecki zażądał herbaty. Mała „Si-fe“ znikła i po chwili powróciła z tacą, zastawioną różnej wielkości imbryczkami, misternemi pudełkami z herbatą, jakiemiś słoikami i jedną drobną nie większą od kieliszka do likieru filiżanką z cienkiej, jak bibułka, porcelany. Zaczęła się długa i zawiła ceremonja przyrządzania najlepszej mieszaniny różnych gatunków herbaty, opłókiwanie i zaparzanie, dodawanie wyszukanych specjałów w rodzaju wanilji, skórki aromatycznych pomarańcz, ekstraktu z pestek brzoskwiń. Trwało to dość długo, ale przez ten czas Chinka bawiła gościa wesołą rozmową, śmiejąc się srebrzystym śmiechem i coś dyskretnie pośpiewując. Po długich zachodach Malecki dostał nareszcie filiżankę herbaty, istotnie doskonałej. „Si-fe“ wybiegła i przyniosła małą karafkę dziwnego kształtu z dwoma kieliszkami, przypominającemi kwiaty na długich i cienkich łodygach. Napełniła kieliszki złocistym płynem i zaczęła pić sama, trzymając dziwaczne naczyńko cienkiemi, długiemi palcami wypieszczonych rąk, ozdobionych bransoletami z chryzoprazów, nefrytu i kości słoniowej. Palce były zakończone odpolerowanemi i na szkarłatny kolor wymalowanemi paznokciami, tak długiemi, że niezawodnie odrazu złamałyby się, gdyby nie były umocowane w cieniutkich złotych futerałach. Chodząc i biegając po grubych i miękkich kobiercach, „Si-fe“ zabawnie kołysała się na cienkich nóżkach, gdyż posiadała „złote lilje“. Rzeczywiście stopy miała drobniutkie, ostro zakończone, jak kopytka, gdyż nogi były od dzieciństwa pokaleczone. W Chinach służy to za dowód wysokiego pochodzenia lub bogactwa i jest najwięcej cenione. Lecz podróżnik, zwiedzający kraj, ukryty przed światem za wielkim murem, omyliłby się niezawodnie, gdyby wszystkie posiadaczki „złotych lilij“ uważał za arystokratki. Obok kobiet z dawnej tytułowanej szlachty lub z rodzin wyjątkowo bogatych istnieje jeszcze jedna kasta, gdzie ta cecha jest niezbędna. Są to „kwiaty wesołości“ — artystki i „kielichy słodyczy“ — kapłanki miłości. Do tej właśnie kasty należała mała „Si-fe“, z pewnością sprzedana przed kilku laty przez rodzinę specjalnym przedsiębiorcom, którzy obdarzyli ją „złotą lilją“ i rzucili zatem w wir rozpustnego życia na „łodziach kwiatowych“.
Malecki znał mandaryński język chiński, więc coś niecoś rozumiał z tego, o czem opowiadała mu mała, umalowana niby laleczka porcelanowa „Si-fe“.
Był zdziwiony wyuzdaniem tego dziecka o niewinnych ustach i nie mrugających, nie rozumiejących, zdawałoby się, grzechu czarnych oczach, obramowanych pozłoconemi długiemi rzęsami.
Zapraszała go bezwstydnie do gabinetu. Odmówił, ale zaproponował wzamian, aby się napiła przyniesionego przez nią trunku. Było to słynne w Chinach, chociaż bardzo drogie i rzadkie „wino różane“. Nie jest to likier, lecz spirytus, przyrządzony z fermentujących owoców bananów, moreli i płatków bardzo wonnych, białych róż.
Rozmawiając z „Si-fe“, zauważył, że ona bacznie przygląda się czemuś, co się działo poza jego plecami. Obejrzał się i spostrzegł, że w końcu łodzi za przezroczystą żółtą kotarą coś dziwnego się odbywało.
— Co tam się mieści? — spytał.
— To gabinet... — szepnęła z namaszczeniem.
Malecki zaczął się przyglądać. W Chinach nie znają wstydu, dlatego zapewne „cnotliwym i skromnym“ stawiają pomniki po świątyniach Konfucjusza, który nie pochwalał wyuzdania swoich rodaków.
Towarzystwo chińskie, zabawiające się w „gabinecie“, nie odczuwało też wstydu, ani też unikało spojrzeń obcych ludzi.
— Już czwarty dzień tu mieszkają — objaśniła dziewczyna. — Są to bogaci kupcy i bankier z Fuczou.
Towarzystwo bawiło się hucznie, wrzaskliwie, a obiecywało być bardziej wrzaskliwem i hucznem, gdyż małe posługaczki wnosiły coraz to nowe karafki mocnego wina różanego, butelki konjaku i szampana.
Na małej estradzie trzy „si-fe“ śpiewały i tańczyły taniec erotyczny. Doskonała dykcja śpiewaczek, akcentowanie przez nie pewnych słów i zdań i cyniczne, plastyczne, niczem nie zamaskowane ruchy — objaśniały treść muzycznego opowiadania, coś na kształt historyjki z „Dekamerone“.
Uważając, że widział wszystko, co widzieć można w „łodzi kwiatowej“, Malecki uregulował dość znaczny rachunek i odpłynął.
Przedtem jednak był zmuszony długo budzić policjanta, który wyciągnął się na dnie czółna i spał na dobre. Zdziwił się, że Malecki już odjeżdżał, gdyż, jak mówił, goście tych pływających „restauracyj“ zwykle nie tak prędko opuszczają gościnne gabinety i barwne, jak motyle południowej dżungli, „si-fe“.
Długo jeszcze krążyli pośród nagromadzonych wszędzie sampanów, jula i większych łodzi. Księżyc wypłynął i zalał srebrem gładką powierzchnię rzeki.
Pływające miasto już zasypiało. Rzadziej rozlegały się odgłosy rozmów, śmiechu lub kłótni. Zgasły latarki i kopcące lampki olejne w domkach i szałasach. Zrzadka tylko spotykali samotne łódki, ślizgające się w zmroku, czającym się pod burtami większych kryp. Przy spotkaniu z niemi, policjant rzucał krótkie pytanie. Czasami odpowiadano mu, a wtedy atletyczny Chińczyk objaśniał: „Policja!“ Gdy z samotnego czółna nie było odpowiedzi, policjant zaczynał wpatrywać się w mrok i uważnie się oglądać.
— Mogą być piraci... — szeptał wtedy. — Szczególnie dziś, gdyż w zatoce stoi dużo ładowanych towarami żaglowców.
Jak gdyby odpowiadając na te obawy, około jednej z kryp, ze stosami towarów na pokładzie, wszczął się hałas, krzyki i odgłos bójki.
Policjant przestał wiosłować i nadsłuchiwał.
Na dziobie krypy błysnęło światełko, za niem drugie i trzecie, a w parę minut później świetlane punkciki latarek migotały wszędzie na pokładzie.
Rozległy się nawoływania i słowa komendy, oddawanej basowym głosem, spokojnym i stanowczym. Hałas i zgiełk wzmagały się.
Malecki widział jak kilka czarnych czółen otoczyło krypę; na pokład, gdzie się już kotłowało od ciemnych sylwetek walczących, wbiegali coraz to nowi ludzie, aż padło kilka strzałów. W oka mgnieniu nastąpiła głucha cisza. Zmącił ją głuchy plusk wpadających do wody ciał, a w chwilę potem tupot nóg, wskakujących do łódek piratów, skrzypienie wioseł, nowe strzały, przekleństwa i słowa groźby. W domkach na sampanach i dżonkach też wszczynał się ruch. Zbudzeni ze snu mieszkańcy wychylali głowę i pytali o wypadek. Prędko jednak wszystko się uspokoiło, i policjant ruszył dalej, objaśniając:
— Tamta krypa ma ładunek jedwabiu. Łakomy to kąsek dla piratów! Spora ich paczka wybrała się na tę wyprawę, lecz nieudanie. Któryś tam popłynął z prądem do morza, do rekinów.
Zaśmiał się szyderczo.
— Dlaczego nie skończą z piratami? — spytał Malecki. — Rząd ma wojsko i policję?
— No tak! — odpowiedział Chińczyk. — Lecz nie jest to rzeczą łatwą. W jaskiniach na wybrzeżu morskiem, na wyspach i w galerjach podziemnych tu, u brzegu „rzeki Pereł“ piraci mają swoje kryjówki, gdzie składają broń i zrabowane towary. Trzeba ich złapać na robocie w nocy, gdyż w dzień zjawiają się do miasta, jako kulisi, posłańcy, popychacze wózków lub tragarze; często się zdarza, że służą jako lokaje, kucharze i stróże przy sklepach i składach, nie wzbudzając żadnych podejrzeń; bywały wypadki, że dostawali się nawet do policji, lub do załogi większych statków. W nocy zaś uprawiali swój proceder. Trudna z nimi sprawa! Niedawno napadli na statek angielski, pozabijali marynarzy i zdobyli cały ładunek i kasę. Nieraz za dawniejszych czasów zdobywali nawet Kanton i przetrząsali kieszenie kupcom. Nie wiem dokładnie, ale myślę, że nie mniej, niż 50.000 piratów grasuje na rzece i na morzu w pobliżu naszego miasta.
Tymczasem łódka sunęła dalej i dalej. Już nic nowego i ciekawego Malecki nie widział, gdy nagle spostrzegł kilka światełek, przegradzających cały bieg rzeki.
— Jakie to sygnały? — spytał.
— Za temi latarkami leży pływająca dzielnica trędowatych, — odpowiedział wesołym głosem policjant. — Szkoda, że teraz ciemno! Gdybyśmy płynęli w dzień, napatrzyłby się pan ciekawych rzeczy! Potwory, powiadam panu, nie ludzie! Bez nosów, uszu, ust i powiek, z wykrzywionemi nogami i rękami — są podobni do strasznych bogów. Głosy mają ochrypłe, świszczące. Są zawsze źli, mściwi, każdego wymyślają, przeklinają, nawet biją, jeżeli ktoś wpadnie w ich ręce. Mieszkają swoją gromadą i niewolno im wychylać się poza obręb wyznaczonych dla nich granic.
Łódka powróciła i z prądem szybko popłynęła z powrotem.
— Czy można w dzień zwiedzić miasto trędowatych? — zapytał Malecki.
— Można w towarzystwie lekarza, za przepustką władz — odrzekł policjant — ale to nie będzie ciekawe, bo mieszkańcy, gdy dojrzą białe fartuchy przybywających, pochowają się. Najlepiej będzie, jeżeli pan zwiedzi osadę trędowatych na lądzie, tuż przy cmentarzu. Tam się pan napatrzy na te poczwary! A chytry to naród! Wynaleźli sobie popłatne zajęcie. Szukają i wyławiają topielców i za wysoki okup wydają krewnym. Gdy nikt topielca nie poszukuje, obdzierają go z ubrania, a samego krają na kawałki i rozrzucają na brzegu. Serce i wątrobę pozostawiają i sprzedają niektórym lekarzom. W czasie głodu, nawiedzającego kraj, trędowaci zawsze zjadają topielców. Dlatego czujemy dla nich pogardę. Potwory!
Mówiąc to, policjant zamaszyście splunął i zaczął energiczniej wiosłować.
Około drugiej po północy powrócili do przystani na Szaminie. Malecki dał suty napiwek policjantowi i udał się do swego hotelu.


Nazajutrz do hotelu zjawił się jeden z kupców i zaproponował mu przechadzkę po mieście. Natomiast Malecki namówił go do zwiedzenia cmentarza. Pojechali wózkami, popychanemi przez dwóch kulisów każdy. Na południowo wschodniej stronie, już za miastem wznosił się malowniczy „grzbiet białych obłoków“. Pomiędzy murami i górami ciągną się szeregi nagich pagórków, z leżącym śród nich cmentarzem. Bogate i biedne grobowce lub sklecone z grubych kloców drzewa i przytłoczone z góry ciężkiemi kamieniami trumny długiemi szeregami wspinają się na spadkach pagórków i zapełniają wszystkie jary pomiędzy niemi. Tu znalazły miejsce wiecznego spoczynku setki, tysiące Chińczyków, lecz, nim matka-ziemia utuliła ich, nawet po śmierci musieli przejść pewną etykietę, stanowiącą treść chińskiej psychologji.
Chińczyk, towarzyszący Maleckiemu, opowiadał o ostatniej włóczędze nieboszczyków, mających szczęście lub nieszczęście być urodzonymi na chińskiej ziemi:
— Teraz po rewolucji, szczególnie tu na południu, stare obrządki uległy wielkiej zmianie, chociaż na północy zachowują je ściśle. Z nieboszczykami rodzina ma zawsze kłopot i niemały! Oddać ziemi ciało zmarłego można tylko w „szczęśliwy dzień“. Prawie nigdy nie wypada on jednak wtedy, gdy rodzina ma zamiar grzebać swego nieboszczyka. Zmuszona więc jest złożyć trumnę z jego zwłokami w „mieście zmarłych“. Zbliżamy się teraz do niego.
Malecki ujrzał w dolinie pomiędzy pagórkami spory gaj, otoczony murem z bramą, przy której wznosił się wykrzywiony, pomarszczony w fałdy dach świątyni ku czci duchów ziemi. Na gałęziach jakichś ciemnych, niby żałobą okrytych drzew, przypominając potworne owoce, siedziały czarne kruki.
W świątyni stały złocone posągi boga Czeng-Hwanga i duchów ziemi, a dozorca buddyjski bonza-kapłan za dolara chętnie podjął się wszystko pokazać i objaśnić.
Malecki ujrzał długie ulice, otoczone setkami większych i mniejszych domów murowanych, były tu wspaniałe wille, zwyczajne domki i jakieś rudery, ledwie się trzymające na rozsypujących się fundamentach z zapadającemi dachami.
— Jeśli rodzina życzy sobie, aby wszystkie trzy dusze zmarłego były ucieszone, to musi drożej zapłacić, żeby trumnę umieszczono w najładniejszym domu, gdzie stoi ołtarzyk dla duchów ziemi, gdzie się palą lampki i wonne świece i gdzie kapłani stawiają potrzebne nieboszczykom przedmioty — wachlarz, naczynie dla strawy, fajkę, parasol. Ci zaś, którzy mniej płacą, muszą kontentować się gorszemi lokalami.
— W tych zaś ruderach stoją i oczekują pogrzebu trumny, za które krewni nic nie płacą! — szepnął kupiec.
— Gdy po wróżbach kapłani oznaczą szczęśliwy dzień dla pogrzebu, krewni przenoszą trumnę do rodzinnych grobów — zakończył opowiadanie bonza.
Zbliżając się do ostatnich szeregów grobowców, Malecki zauważył jakieś postacie, czołgające się śród suchej trawy i porozrzucanych kamieni. Gdy był o jakie 40 kroków od nich, zrozumiał, że byli to trędowaci, o których opowiadał mu policjant.
Tuż za cmentarzem, jak się dowiedział Malecki od bonzy, mieściła się osada trędowatych. Około 600 chorych na straszliwą formę „elephantiasis tubercularis“ mężczyzn, kobiet i dzieci wykopało sobie w zboczach nagich pagórków nory, gdzie się gnieździli jak wstrętne, trujące robactwo. Tu w tych brudnych ohydnych norach jedni umierali, drudzy wstępowali w związki małżeńskie pomiędzy sobą, inni przychodzili na świat, przynosząc ze sobą swoje przekleństwo parjasów na całe życie — trąd.
Rząd nic nie może z nimi poradzić, gdyż trędowaci nie chcą iść do szpitali lub sanatorjów, wybierają dla siebie życie wyklętych wyrzutków społeczeństwa, lecz życie na wolności z prawem zmiany miejsca chociażby w obrębie rzeki Pereł lub w okolicach „miasta zmarłych“. Od czasu do czasu wysyłają do miasta najmniej zniszczonych przez chorobę mieszkańców straszliwej osady, i ci nabywają bele włókna kokosowego. Z niego chorzy wiją liny i sznury, które sprzedają na targu kantońskim, lub w porcie na dżonki, krypy i statki.
Jednak nie ten przemysł stanowi podwalinę ich dochodów. Zdeformowane, gnijące za życia, do ludzkich istot niepodobne potwory robią zasadzki na kondukty pogrzebowe. Gonią je, wyjąc, skomląc, łkając, żądając zapłaty za to, aby nie dotknąć swemi choremi, pełnemi ran rękami trumny nieboszczyka i odejść, nie przerażając swym widokiem odprowadzającego kondukt orszaku krewnych i znajomych, o ile otrzymają zapłatę. Chińczycy wierzą, że trzecia dusza zmarłego, a mianowicie ta, która po pogrzebie powróci do domu i usiądzie przy swojej pamiątkowej tablicy na ołtarzyku, może się zarazić trądem i straszną chorobę wnieść do rodziny.
Trędowaci więc otrzymują wykup, czasami dość znaczny, i z tego wyżywia się cała osada. Poza tem okradają nieraz bogate groby, za co nie są karani, gdyż Chińczycy są przekonani, że za krzywdę uczynioną trędowatemu zły duch zarazy rzuci ją na krzywdziciela.
Trzecie jeszcze przedsiębiorstwo przynosi dobre zyski kolonji trędowatych potworów. Wiedząc o pogardzie dla siebie społeczeństwa i czując ją na każdym kroku, trędowaci odrzucili wszelkie przepisy moralności społecznej, uważając siebie za nawiedzonych przez złych duchów, za ludzi, jakgdyby innej wrogiej dla reszty ludności rasy, i nie liczą się z nikim i z niczem, walcząc o swoją wolność i byt. Pogardą odpowiadają na pogardę, zemstą i nienawiścią odpłacają za swoje życie wyrzutków społeczeństwa. Malecki przypomniał sobie opowiadanie kapitana angielskiego statku, gdy płynął z Europy do Japonji. Anglik nie pozwalał zbliżać się do swego okrętu w żadnym azjatyckim porcie żebrakom, którzy zwykle podpływali do parowców małemi łódkami i wyciągali do pasażerów długie bambusowe tyki z uwiązanemi doń workami.
— To — trędowaci! — mówił do Maleckiego. — A te poczwary przez zemstę dla zdrowych, pokrywają zwykle swoją zaraźliwą śliną worki, aby szerzyć zarazę!
Mściwość i niemoralność wyklętej osady powołały do życia pewien proceder, uprawiany przez trędowatych w Kantonie. W okolicach „miasta zmarłych“ leży „dolina sprawiedliwości“ czyli miejsce kaźni. Tu kat ścina głowy chunchuzom, piratom i zbrodniarzom, skazanym przez sąd na śmierć. W okresach częstych walk politycznych w „dolinach sprawiedliwości“ umierały od ręki katów setki i tysiące przeciwników tego lub innego rządu, a wtedy w ponurej dolinie lała się krew.
W Azji śród trędowatych istnieje zabobon, że choroba znika bez śladu po przyjęciu kąpieli ze świeżej krwi ludzkiej. Jak wiadomo, ten przesąd od czasu pierwszej wyprawy krzyżowej rozpowszechnił się także w Anglji i Francji, gdzie krwi używano dla leczenia trędowatych. W Chinach, nawiedzeni tą chorobą poszukują krwi, a w tym celu nieraz porywają małe dzieci i mordują je w najokropniejszy sposób. Naturalnie, że „dolina sprawiedliwości“ dostarcza dużo materjału dla tak straszliwej kuracji.
Chińczyk opowiedział Maleckiemu, że trędowaci czają się przy miejscu kaźni i czyhają na trupy straconych. Podług prawa ciała zabitych pozostawiane są na trzy doby na miejscu stracenia, więc mieszkańcy podziemnych legowisk natychmiast po wykonaniu wyroku i odejściu urzędników rzucają się do trupów, napełniają naczynia ich krwią i biegną do swych nor, gdzie o północy odbywa się kąpiel.
Malecki z kupcem i bonzą wyszli na szczyt pagórka, uwieńczonego wysokim czerwonym masztem. U stóp jego leżało ponure pole kaźni. Zgraja czarnych psów biegała na przeciwległym końcu pola, odstraszana kamieniami, rzucanemi niewidzialną ręką z otaczającego rowu. Na skrwawionej ziemi leżało dwanaście postaci ludzkich. Leżały do góry plecami niby bezkształtne worki, wypełnione czemś miękkiem.
Bonza, szczerząc swoje duże, żółte zęby, zawołał:
— Dziś zrana stracono tych ludzi! Byli to bandyci, których złapano podczas napadu na sklep w śródmieściu.
Gdy zbliżono się do trupów, Malecki nie mógł się wstrzymać od dreszczu zgrozy. Głowy były odrąbane, z przeciętych szyi płynęła jeszcze krew, wsiąkając w piasek. Tuż leżały głowy straconych o mocno zaciśniętych wargach i zsiniałych powiekach, jakgdyby znużonych śmiertelnie i ciężko opadłych na oczy.
— Niech pan zauważy, — uśmiechając się, zawołał kupiec. — Mamy przed sobą dwunastu ściętych przez kata, a głów tylko dziesięć. Wie pan co się z niemi stało? Trędowaci dowiedzieli się z pewnością, że dwóch bandytów miało zamożne rodziny. Skradli więc głowy i ukryli je. My uważamy za straszne nieszczęście dla duszy nieboszczyka i całej rodziny, jeżeli ciało zostanie bez głowy złożone w trumnie. Trędowaci wezmą za te dwie głowy sowity okup! Może już nawet wzięli i teraz bronią ciał przed psami. A tych dziesięciu biedaków, co nie mają nikogo, ktoby mógł o nich upomnieć się, będą również wyeksploatowani przez trędowatych. Wypatroszą ich jak wieprze, wnętrzności ich sprzedadzą lekarzom, lub nawet zjedzą.
— To straszne! — szepnął przerażony Malecki, Chińczycy jednak obojętnie przyglądali się trupom. Kupiec, który posłyszał szept Maleckiego, rzekł:
— Teraz już lepiej, bo rewolucja przyniosła ze sobą postęp! Ścinają głowy zbrodniarzom, lecz nie torturują ich przed śmiercią, przynajmniej tu, w południowej rzeczypospolitej. Przed kilku laty przy wielkiem zgromadzeniu ciekawych odbywały się tortury. Ze skazanego zdzierano skrawek po skrawku skórę, wycinano wnętrzności i zmieniano go w kawał krwawego mięsa, które długo jeszcze drgało. Te czynności katów najczęściej spełniali trędowaci, otrzymując za to ubranie i serce skazańca.
Malecki już nie mógł słuchać więcej i prawie biegł w stronę „miasta umarłych“ z ponuremi krukami na żałobnych grobach cmentarza i przeklinał policjanta za jego radę zwiedzenia okolic „gór białych obłoków“, tego tak poetycznego miejsca, do którego droga prowadziła przez cmentarz z wyzyskiwanymi nieboszczykami, osadę trędowatych i „dolinę sprawiedliwości!“
Malecki miał za dużo wrażeń tego dnia. Czuł zawrót głowy, kurcz ściskał mu szczęki, dreszcz przebiegał po grzbiecie i nagle zapalał ognie w oczach i płomień w mózgu.
— Znowu atak! — myślał z przerażeniem i pędził, ile mu sił starczyło, do wózka, gdzie, usadowiwszy się wygodnie, spokojnie spał kulis popychacz, być może, jutrzejszy kandydat do krwawego dramatu w „dolinie sprawiedliwości“.
Zaledwie Malecki zdążył wpaść do hotelu, dostał ataku febry, wstrząsającej nim aż do wieczora. Na szczęście atak był słabszy niż zwykle i już nad ranem opuścił go zupełnie. Blady i wyczerpany Malecki mógł jednak w południe pojechać na dworzec i w kwadrans później już siedział w wagonie w towarzystwie swoich nankińskich znajomych.


Powróciwszy do Nankinu, Malecki natychmiast przywołał znajomego przewodnika z hotelu „Bridge“ i zaczął umawiać się z nim o wycieczki do bliższych i dalszych okolic Nankinu. Anglik poradził mu, aby zapoznał się z nieliczną kolonją cudzoziemską, rezydującą w starej stolicy i razem z paru Amerykanami-sportowcami udał się do prowincji Anhui, gdzie miała się odbyć wyprawa myśliwska na jezioro Czon-hu.
— Tam pan zobaczy starożytne, nie tknięte postępem życie chińskie! — mówił przewodnik. — Tam też łatwo o spotkanie z bandami chunchuzów i jeszcze bardziej niebezpiecznemi tłumami bezrobotnych kulisów. Jest to bardzo barwny i charakterystyczny objaw dla Chin! Epoka wielkich władców przed wiekami i okres republikański współczesny w niczem nie zmieniły cech narodowych.
Wieczorem Malecki, czując się po ostatnim ataku choroby niedostatecznie silnym, postanowił wypocząć w Nankinie przez parę dni. Zaproponował sympatycznemu Anglikowi kolację w chińskiej restauracji i polecił mu zaprosić Du-Saja i jeszcze dwóch towarzyszy wspólnej wycieczki. Chciał w ten sposób odwdzięczyć się im za opiekę i przy tej sposobności miał zamiar wypytać o prowincję Anhui.
O godzinie 9-ej całe towarzystwo zgromadziło się w małej, na czerwono pomalowanej sali „Pałacu Wielkiego Smakosza“ jak głosiły olbrzymie złocone hieroglify na szkarłatnej, wypolerowanej desce szyldu.
Malecki prosił Chińczyków, aby zamówili kolację podług swego gustu, i, dzięki temu, miał sposobność spróbować zupy z jaskółczych gniazd.
Nie była to smaczna potrawa, gdyż przypominała zwykły klej stolarski, rozpuszczony w wodzie. Reszta dań już była znana Maleckiemu z doświadczenia pierwszego chińskiego obiadu. Skończyło się też wszystko jak wtedy. Jednak Malecki doskonale wykorzystał ucztę i dowiedział się wielu ciekawych rzeczy.
Du-Saj i jego przyjaciele, posłyszawszy, że Małecki jedzie do Anhui i chce poznać organizację Chińczyków, ku wielkiemu jego zdziwieniu, obiecali mu dać do wodzów bandyckich listy polecające.
— Niech się pan temu nie dziwi! — zawołał ze śmiechem jeden z kupców. — My przecież mamy rozległe interesa z prowincją Anhui, wysyłamy tam całe karawany wozów, naładowanych towarami, i wieziemy z powrotem do Nankinu surowce. Gdybyśmy nie mieli stosunków z chunchuzami, nic nie moglibyśmy robić poza granicami naszego obwodu!
— Ależ przecie chunchuzi są bandytami-rabusiami i rozbójnikami? — pytał Malecki.
— No tak! — zgodził się opowiadający. — Lecz to nie są jacyś luźni bandyci, czy wypadkowe grupy zbrodniarzy. Chunchuzjada — jest to uprawniona przez tradycję organizacja. Wódz tworzy bandę i zaczyna grasować w pewnym obwodzie. Gdy jest słaby, ludność broni się zawzięcie, ściga oddział bandyty i oddaje jego partyzantów w ręce władz, te zaś katom, którzy ścinają im głowy w „dolinach sprawiedliwości“. Gdy jednak chunchuzi nabiorą sił, wtedy trzymają w swych rękach cały obwód. Rolnicy, kupcy i fabrykanci płacą im podatki znane pod nazwą „inkin“. Wobec czego chunchuzi nie czynią krzywdy mieszkańcom obwodu i bronią ich przed napadami innych bandytów. Rząd nieraz posługiwał się chunchuzami podczas walk domowych, a nawet podczas wojen na granicach. W wojnie rosyjsko-japońskiej Chiny brały udział nieoficjalny, posławszy cały korpus chunchuzów na pomoc Japończykom. Na czele chunchuzów stanął wtedy znany wódz bandytów — Dżan-Dżo-Ling. Za usługi, oddane rządowi, wódz otrzymał amnestję i rangę generała armji chińskiej. W kilka miesięcy później został mianowany marszałkiem i wicekrólem Mandżurji. Dżan-Dżo-Ling jest rdzennym Chińczykiem. Młodość jego przeszła pośród kulisów. Los wyniósł go tak wysoko, iż nie mógł nie uważać się za wybrańca bogów. Stąd jeden krok do myśli o tronie bogdochanów w „zakazanym grodzie“ za szkarłatno-złocistym murem! Kto wie?.. Być może, nieoględni republikańscy kierownicy Chin skończą swe życie w „dolinie sprawiedliwości“, a na stopnie tronu możnych „synów Nieba“ z brzękiem ostróg wejdzie wódz bandytów o twardej ręce i śmiałem sercu. Kto wie?... My — ludzie starego Pe-Siniu nie będziemy zbytnio zdziwieni i... nie wpadniemy w nieutuloną niczem rozpacz...
— Jesteście panowie wrogami republiki? — zapytał Malecki.
— Bynajmniej — nie! — odpowiedział za wszystkich Du-Saj. — Rozumiemy, że postęp współczesny, europejska cywilizacja są potrzebne dla wzmocnienia kraju, lecz młodzi o awanturniczych charakterach ludzie, którzy rządzą nami, doprowadzili kraj do ruiny. Tymczasem jest ich tylu, że nie wiemy komu naród ma ściąć głowę. Gdy Dżan-Dżo-Ling przywdzieje żółte szaty bogdochana, będziemy mieć zawsze przed oczyma głowę, która odpowiada życiem swojem za ojczyznę...
W takich rozmowach płynęły godziny, i Malecki późno powrócił do domu. Gdy usiadł przy biurku, aby zapisać do swego dziennika wrażenia ubiegłego dnia, uczynił spostrzeżenie, że wcale tego dnia nie wspomniał hrabiny ani Orliczówny.
— Może to ku lepszemu! — pomyślał. — Nic mnie nie wiąże, jestem wolny, wolny zupełnie! Mogę każdego dnia porzucić Azję bez cienia żalu i goryczy!
Był szczęśliwy z uczynionego spostrzeżenia. Nie mógł zrozumieć w jaki sposób i kiedy to przyszło. Zaczął badać siebie. Jeszcze tak niedawno kochał hrabinę del Romagnoli, szalał za nią, czołgał się u jej stóp, dawał się poniewierać, czekając pokornie i cierpliwie jak niewolnik, chwili, gdy stawała się jego kochanką. Przypomniał sobie uczucie zniewagi, głębokiej, palącej obrazy, gdy po tej chwili odchodziła spokojna, wyniosła, prawie nie widząca go. Brzmiały mu jeszcze dalekie echa jej zdawkowych słów pieszczotliwych i szczególnie często powtarzanego „jo t‘amo“, a w tym frazesie wyczuwał zawsze zimne szyderstwo. Domyślał się dawniej, że był dla niej tem, czem są dla mężczyzn różne kategorje łatwo zdobywanych kobiet. Gdyby był biedny, myślał nieraz, kupiłaby go; gdy znajdzie innego, który bardziej potrafi działać na zmysły, porzuci go bez wspomnień i żalu. Wszystko to wiedział i rozumiał, a jednocześnie czuł, że Aura ma na niego wpływ nieograniczony, a tak silny, jaki może mieć tylko kobieta, która porwała mężczyznę na wyżyny pożądania. Odbywał się w nim jednocześnie proces bardzo zawiły, ale zwykły w takich wypadkach. Wszystko się w nim burzyło i krzyczało przeciwko tej kobiecie i swemu poniżeniu. Starał się wynaleźć w hrabinie cechy odpychające. Szukał, bo widział w tem jedyną przed nią obronę, jedyny ratunek. Jednakże nie mógł znaleźć dostatecznie silnych i przekonywających przejawów jej natury, co mogłoby wznieść pomiędzy nimi ścianę do nieprzebycia.
— Zginąłbym niezawodnie — myślał Malecki, — doprowadziłaby mnie do nędzy i upodlenia, gdyż już byłem na tej drodze. Uratowała mnie jedynie Orliczówna, tak cudownie wprost przechowująca czystość duchową w wirze życia, w surowej walce o byt. Ona pokazała mi list hrabiny i otworzyła oczy na zbrodniczą treść duszy tej kobiety, wprost strasznej w egoizmie swoim i bezwzględności. Gdym odczytał ten list, wszystko się zmieniło nagle. Już nie było miłości i tęsknoty pożądania, zniknął wstyd własnego upokorzenia, ale rozproszyły się też bez śladu zachwyt, ubóstwienie i szacunek. Zjawiło się zrozumienie, że nie kobietę miałem przed sobą w ciągu tych paru miesięcy, lecz zwierzę, głodne używania, pełne dzikich i poziomych, a wyrafinowanych zarazem instynktów.
Malecki przypomniał sobie, że w chwili, gdy włożył odczytany list do koperty, wydało mu się, że składa do trumny swój zachwyt dla niej i uczucie.
— Umarła wtedy dla mnie! — szepnął i zaczął wywoływać w pamięci twarz i postać hrabiny del Romagnoli, pozostającą teraz dla niego minionym epizodem życiowym, marą dawno przeżytego snu.
I naraz jak zjawa stanęła przed nim Aura. Drgnął z przerażenia. Stała jak żywa. Zdawało mu się, że słyszy jej oddech i szmer sukni.
— Halucynacja? — błysnęła mu myśl. — Czyżby to był początek nowego ataku?
Zjawa pozostawała na dawnem miejscu, a nabierała coraz wyraźniejszych kształtów. Hrabina del Romagnoli stała blada, z wykrzywionemi od wściekłości ustami. Oczy miała spuszczone, jakgdyby patrzyła na dół, na coś, co leżało na ziemi. Oczu nie widział, lecz czuł znane mu niedobre zimne błyski w tych zmiennych źrenicach i nieubłaganą zawziętość.
Malecki już nie rozumował, lecz skoncentrował wszystkie swoje siły, całą swoją wolę, aby zobaczyć coś więcej, gdyż czuł, że zachodzą straszne wypadki.
Wpatrywał się w twarz Aury i nagle usta jej się poruszyły i padło jedno słowo:
— Oddaj!...
Coś niejasnego zasnutego mgłą leżało u stóp Aury. Dojrzał ledwie zarysowane kształty ludzkie, ale w tej chwili ktoś zapukał do pokoju Maleckiego.
Zjawa pierzchła, znikło naprężenie nerwowe, pozostała tylko trwoga, okropna, męcząca trwoga o kogoś bardzo bliskiego i drogiego.
Wszedł przewodnik, oświadczając, że już porozumiał się z odjeżdżającymi do Anhui myśliwymi, którzy uprzejmie zapraszają Maleckiego ze sobą.


Tymczasem w Pekinie zaszły niesłychanie ważne wypadki. Od kilku dni po mieście krążyły pogłoski, że rząd pekiński ma wielkie trudności z potężnym marszałkiem Dżon-Dzo-Lingiem. Rada najwyższa postanowiła posłać armję do Mongolji, która w r. 1921 oddzieliła się całkowicie od Chin i prowadziła propagandę w celu złączenia wszystkich ludów Centralnej Azji w jedno państwo. Mogło się ono stać groźnem dla starych osłabionych wojną domową Chin. Przebąkiwano nawet, że żywy Buddha ze swej stolicy i Dalaj-Lama w tajemniczej Lhasie zamierzają zwrócić tron „synów Nieba“ dynastji Tao-Cynów, należącej do pobratymczego szczepu Mandżurów. Chcąc uprzedzić wypadki, rząd uplanował zadanie ciosu Żywemu Buddzie i Mongolji i w tym celu posyłał za „wielki mur“ swoje wojska. Marszałek Dżan-Dzo-Ling kategorycznie sprzeciwiał się temu a gdy dostał ponowny surowy rozkaz z Pekinu, pchnął swoje wojska od północy do stolicy Chin, grożąc rządowi aresztem. Wrażliwi na wszelkie zamieszki polityczne kulisi, oraz ukrywający się wśród nich chunchuzi przebiegali ulice, jak wypuszczone z klatek dzikie zwierzęta, i upatrywali dla siebie zdobycz na wypadek rozruchów.
W tym burzliwym czasie hrabina del Romagnoli leżała na białej sofie, podczas gdy zręczna francuska garderobiana starannie odrabiała jej rubinowe paznogcie. Hrabina była milcząca i w głębokiej zadumie marszczyła czoło. Wyrwała dłoń z rąk Francuski i ostrym tonem rozkazała:
— Zawołać do mnie pannę Orliczównę!
Po chwili weszła Halina. Aura spojrzała na nią przenikliwie i badawczo.
— Dziś po śniadaniu czytać nie będziemy! — rzekła. — Proszę, aby pani nie wchodziła dziś do mego buduaru. Będę zajęta ważną sprawą. Niech pani czeka, aż jej poproszę.
— Słucham pani! — odezwała się Orliczówna i, zabrawszy ze sobą książkę, wyszła.
Od pewnego czasu zauważyła zmianę w stosunku hrabiny do siebie. Objaśniła to sobie przykrem zajściem z księciem Razza, lecz wrogie usposobienie pięknej pani rosło. Pewnego razu Aura wysłała ją po sprawunki wraz z matką, a gdy Halina powróciła, jedna ze służących przerażonym głosem opowiedziała jej, że widocznie hrabinie coś skradziono, gdyż przerzuciła dziś w pokoju Orliczówny wszystkie rzeczy, zaglądała pod dywan, do pieca, szukała nawet w meblach.
Wtedy dopiero Halina zrozumiała przyczynę niezadowolenia Włoszki. Niezawodnie szukała listu, pisanego do Razzy, a tak nieostrożnie pozostawionego w książce. List ten Orliczówna miała nadal w torebce i nie wiedziała, co ma z nim zrobić, żeby się nie zdradzić.
Gdy Orliczówna wyszła od hrabiny, Francuska dokończyła tualety swojej pani, a gdy odchodziła, Aura rzekła:
— Po śniadaniu będę miała w dużym buduarze rozmowę z księciem Razza, Marietto; gdy usłyszysz głos mój i księcia, natychmiast biegnij do pokoju panny Orliczówny i powiedz, że proszę jej do siebie. Rozumiesz?
— O, tak pani! — odparła Francuska, dokładnie oznajmiona z życiem, a nawet niektóremi planami swej pani.
Po śniadaniu Orliczówna powróciła do swego pokoju i zaledwie zdążyła zasiąść do roboty, gdy przybiegła Marietta i oznajmiła, że hrabina na nią czeka w buduarze.
Orliczówna natychmiast wzięła książkę i poszła. Książka była nowa, nierozcięta, więc też Halina, idąc powoli, rozcinała karty szpilką do włosów, a gdy zbliżyła się do drzwi buduaru, doszły ją wzburzone głosy Aury i księcia.
— Pan powinien nalegać na pojedynek z Maleckim! Książę z najstarszego rodu rycerskiej szlachty nie może puścić płazem słów tego mieszczucha. W przeciwnym razie wstęp do mego domu będzie panu wzbroniony. To — hańba!
Orliczówna nieraz mimowoli przyłapywała urwane rozmowy Aury z kochankiem. Mówili do siebie zwykle na „ty“, oficjalny ton słyszanej teraz rozmowy zdziwił ją a zastanowił bardzo. Stała przy drzwiach i wahała się, co ma zrobić.
Spostrzegłszy służącą, szepnęła do niej:
— Pani jest zajęta, gdy się zwolni, wtedy przyjdę!
Już odchodziła, gdy drzwi buduaru gwałtownie się otworzyły i wybiegła hrabina, blada i drżąca; oczy jej mrocznie połyskiwały; palce kurczowo zaciskała w pięści.
— Pani ośmiela się podsłuchiwać pode drzwiami! — krzyknęła. — Kazałam pani czekać w swoim pokoju. Po co pani przyszła tu?
Krzyczała coraz głośniej, ordynarniej i tupała nogami.
Orliczówna przybladła, w jej oczach zamigotały błyskawice gniewu. Wysoko podniosła głowę iż spokojnym głosem powiedziała:
— Będzie pani łaskawa nie zapominać się w rozmowie ze mną! Nie jestem przyzwyczajona do takiego tonu. Przyszłam tu, bo Marietta powiedziała mi, że pani wzywa mnie.
— To kłamstwo! To wykręty! Marietta nie mogła tego powiedzieć! — krzyczała wciąż hrabina, ściskając pięści. — Szpieguje mnie pani dla swego kochanka, pana Maleckiego. Śliczne zajęcie! Piękna moralność!
Orliczównę już porwał niczem nie pohamowany gniew i oburzenie.
— Nie myślę, żeby dla pani był odpowiedni temat o moralności, hrabino! Co do pana Maleckiego, to myślę też, że lepiej nie mówmy o nim, bo zadaleko zaprowadziłoby to nas! Nie lubię wtrącać się nie w swoje rzeczy.
— Po co pani tu przyszła? — histerycznym głosem wykrzyknęła hrabina.
— Już powiedziałam pani, — odparła Orliczówna. — Dłużej rozmawiać z panią nie mogę i nie chcę. Za godzinę opuszczam ten dom.
Zwróciła się i chciała odejść, gdy nagle z buduaru doleciały nowe krzyki i hałas. Po chwili wypadł przerażony książę Razza, a za nim stary hrabia z rewolwerem w ręku.
Zobaczywszy żonę i Orliczównę, zatrzymał się na chwilę. Skorzystał z tego wspaniały, lecz niebardzo odważny Adonis i znikł, jak kamfora.
Hrabia Heronimo skłonił się Orliczównie i, z trudem łapiąc powietrze ustami, wyjąkał:
— Niech pani ucieka, ucieka od tej kobiety... inaczej splami pani swoją moralność i reputację...
Orliczówna nic nie odpowiedziała i skierowała się ku wyjściu. Słyszała, jak starzec wzburzonym głosem powtarzał w kółko:
— Basta! Basta!
Spakowawszy swoje rzeczy, Orliczówna z matką przeniosły się do Hotelu des Wagons Lits, gdzie zmuszone były czekać na pociąg do dnia następnego.
— Musimy wracać do Szanchaju, — mówiła Orliczówna do matki. — Tam łatwiej o zarobek. Tu dla artystki nic znaleźć nie podobna. Ani teatrów, ani koncertów, ani dużych kino w Pekinie nie widziałam. Nawet dzienników tu nie sprzedają na ulicach.
Wieczorem rozmawiając o swoich sprawach i wypadkach dnia, uradziły zostawić list do Maleckiego, aby go uprzedzić o możliwym pojedynku z Razzą, o ile hrabina potrafi wzniecić odwagę w zajęczem sercu tchórzliwego Włocha. Napisały do Maleckiego dwa listy. Jeden z nich miały doręczyć przy odjeździe portjerowi w hotelu, drugi zanieść do austrjackiej ambasady, gdzie pozostawał jeszcze jakiś urzędnik, ochraniający gmach i archiwa.
Z tym listem poszła do dzielnicy legacyjnej pani Orliczowa. Halina tymczasem doprowadzała do porządku niekróre bagaże, gdy nagle otworzyły się drzwi.
— Kto tam? — spytała, nie odwracając głowy Orliczówna i, myśląc, że wszedł służący. Nikt się jednak nie odezwał, Halina obejrzała się i zerwała na równe nogi. Na progu stała hrabina del Romagnoli. Zapanowało ciężkie, trwożne milczenie. Pierwsza odezwała się Orliczówna.
— Co pani sobie życzy? — spytała.
Hrabina postąpiła kilka kroków naprzód i szepnęła:
— W pani rękach znajduje się jeden z moich listów... żądam zwrotu... natychmiast!
W głosie jej zabrzmiała groźba.
Orliczówna już uczyniła krok naprzód, aby spełnić żądanie hrabiny, gdy nagle spojrzała w twarz stojącej przed nią kobiety. Hrabina zauważyła ruch i zrozumiała jej myśl. W oczach hrabiny Orliczówna dojrzała radosne ognie, lecz natychmiast znikły za zasłoną zimnych błysków, mściwych i zdradliwych.
Halina instynktem poczuła, że z chwilą, gdy odda kompromitujący dokument, dostanie się w ręce tej kobiety, która potrafi zemścić się na niej w sposób okrutny i niezawodny. Zatrzymała się i odpowiedziała stanowczo.
— Nie!
— To ostatnie słowo? — spytała hrabina, mrużąc oczy.
— Ostatnie...
Ledwo zdążyła je wymówić, hrabina rzuciła się do niej i nagłym ruchem pchnęła ją do kominka. Porwała ciężki kandelabr bronzowy i uderzyła swoją ofiarę, mierząc w głowę. Orliczówna upadła, oblewając się krwią i wołając na pomoc. Hrabina uderzyła ją raz jeszcze i, gdy ta zemdlała, zaczęła wyrzucać z otwartej walizki rzeczy, oglądając każdą i szukając listu.
W sąsiednim pokoju za ścianą rozległy się głosy. Hrabina trwożnie podniosła głowę i nadsłuchiwała. Po chwili bez szmeru otworzyła drzwi i wyślizgnęła się z pokoju.
Orliczówna wkrótce oprzytomniała. Spostrzegła, że krew coraz silniej płynie z rozbitej głowy, doczołgała się do drzwi, robiąc ostatni wysiłek, podniosła się i wyszła do korytarza. Wielka słabość ogarnęła ją znowu i z krzykiem upadła... Obudziła się, gdy ją badał i bandażował doktór Belley. Obok stał sędzia śledczy. Orliczówna otworzyła oczy i przytomniej rozglądać się zaczęła.
— Kto napadł, kto skrzywdził biedną, złotowłosą panienkę? — pytał dobrotliwie stary Anglik, głaszcząc jej rękę.
— Hrabina del Romagnoli... — szepnęła.
Zdumienie odbiło się na twarzach lekarza i sędziego. Ten chciał natychmiast rozpocząć dochodzenie, lecz Belley wstrzymał go i rzekł:
— Zbyt wielki upływ krwi. Czaszka cała, lecz rana głęboka. Zdąży pan ze śledztwem. Ofiara nigdzie się nie ruszy, a zbrodniarka jest zbyt potężna, żeby obawiała się sądu.
— Potężna, ale do czasu, doktorze! — szepnął sędzia.
Wkrótce wyszli; przy łóżku chorej pozostała zgrzybiała, zrozpaczona postać staruszki matki.
Orliczówna przez kilka dni borykała się ze śmiercią. Gorączka nie porzucała jej. Majaczyła prawie stale, chwilami tylko uspakajając się i zasypiając. W malignie miotała się na łóżku, usiłując zedrzeć z siebie bandaże, lecz pilnowała jej staruszka matka i nie odstępujący chorej Malecki, który, ogarnięty nagłym niepokojem, przybył nazajutrz po wypadku. Z bezwładnych i obłędnych słów Haliny wybierał niektóre, rzucające światło na całą sprawę, a szczególnie na myśli samej Orliczówny. Zaczynał domyślać się prawdy, ale jeszcze nie chciał i nie mógł wierzyć, czuł tylko, że ta dziewczyna, taka śliczna i dumna, ta artystka, pełna subtelności i porywu, starała się odwdzięczyć mu za opiekę. W tej wdzięczności dopatrywał się jednak głębszych i cieplejszych pobudek. Zdawało mu się chwilami, że dostrzega je, więc się cieszył i fala rzewności zalewała mu serce. Wnet potem przychodziły zwątpienia, ciężkie i męczące.
Nie mógł być pewnym, że Halina, która wiedziała o jego przeszłości najbliższej, wybaczyłaby mu to tak prędko i bezboleśnie; czasem przychodziły inne wątpliwości: książę Razza i jego poufałe zachowanie się względem Orliczówny, nareszcie napad Aury, co Malecki mógł sobie tłumaczyć wybuchem kobiecej zazdrości. Miotał się więc, nie mogąc znaleźć dla swej myśli stałego i logicznego łożyska.
Pewnego poranku usłyszał imię, szeptem wymówione przez gorączkującą wciąż Halinę.
— Anselmo...
Nie wiedział co to miało oznaczać, ale natychmiast zatelefonował do wszechwiedzącego w Pekinie Wolfa.
— Anselmo... Anselmo... — odezwał się Niemiec. — Zaraz... A, już wiem! Jest to książę Razza, rzymski arystokrata. Kiedyś przyłączył się do nas podczas jednej z naszych wycieczek. Przypomina sobie pan? Taki wysoki, piękny mężczyzna?
Malecki natychmiast przerwał rozmowę i wybiegł do swego pokoju. Nie zdając sobie sprawy z tego, co nim kieruje, napisał krótki list, zamaszystem, energicznem pismem, włożył do koperty i na niej wypisał adres „Książę Anselmo di Razza-Modena. Willa Hrabiego del Romagnoli“.
Zadzwonił i posłał służącego z listem. Chodził po pokoju ze ściągniętemi brwiami i zaciśniętemi pięściami, od czasu do czasu wyrzucając słowa:
— Będę się bardzo starał... dobrze obmyślone! Zobaczymy czy wytrzyma głowa greckiego boga... Będę się starał!
Malecki przez cały dzień był bardzo podbudzony i, widocznie, na coś oczekiwał.
Nawet niespokojna o zdrowie córki pani Orliczowa spostrzegła zdenerwowanie Maleckiego i spytała go o to.
— Chcę zlikwidować swoje tu sprawy, — odpowiedział.
Urwał, a wzrok jego pobiegł ku leżącej Halinie.
Orliczowa instynktem zrozumiała myśl Maleckiego i przyłapała jego wzrok. Spochmurniała i więcej o nic nie pytała. Malecki długo chodził po pokoju, wreszcie zatrzymał się przed staruszką i zaczął się jej pilnie przyglądać.
Orliczówna jednak milczała, siedziała i głaskała wychudzoną bladą rękę córki, która od paru godzin wydawała się być spokojniejszą.
— Chcę panią zapytać... — zaczął Malecki.
Staruszka podniosła na niego oczy.
— Jestem serdecznie oddany pannie Halinie... paniom.... — szepnął.
— Dziękuję panu bardzo! Wiem o tem — odpowiedziała. — Chciał pan zrobić dla nas jaknajlepiej. Nie pana wina w tem, co się stało.
Malecki znowu przeszedł się kilka razy i po chwili ciągnął dalej:
— Nie mam żadnego prawa... ale to żadnego! — pytać o to, o co chcę zapytać panią.
— Proszę! — rzekła spokojnym głosem.
— Chcę wiedzieć... czy panna Halina nie jest z kimkolwiek związana uczuciem, czy obietnicą?.. Może pani mi na to nie odpowiadać, bo, powtarzam, nie mam prawa o to pytać...
Orliczowa pomilczała chwilę, a potem odpowiedziała:
— Nie! Nic nigdy mi o tem nie mówiła, a jest ze mną bardzo szczera. Zawsze przez całe życie ciężko pracowała. Jest dumna i, gdyby zechciała połączyć z kim swoje życie, uczyniłaby to tylko w jednym wypadku, jeżeli mogłaby coś swego wnieść do nowej rodziny.
— Panna Halina jest artystką, wniosłaby swój talent, co daje samodzielność i stanowi prawdziwy nie podlegający katastrofom kapitał! — z wybuchem zawołał Malecki.
— Niezawodnie! — zgodziła się Orliczowa. — Lecz Halina dopiero niedawno skończyła konserwatorjum, zaledwie rozpoczęła karjerę artystyczną, gdy wybuchnęła rewolucja, która zmusiła ją do grania w Karltonie i nawet do sprzedawania dzienników...
Umilkła i pokryjomu wytarła oczy chusteczką.
Malecki milczał, zbierając rozbiegające się myśli. Z trudem szukając słów, zaczął szeptać.
— Jeszcze mam jedno pytanie... Nie jest ono zasadnicze bynajmniej... niech pani tego źle nie tłumaczy... Ale dla mnie ta kwestja ma znaczenie osobiste... przez wzgląd na moje własne błędy... grzechy, o których panna Halina wie... Chciałem się zapytać... Czy panna Halina... Nie! nie mogę! Nie mogę...
Malecki zerwał się z fotelu i skierował ku drzwiom.
— Rozumiem pana! — rzekła. — Chciał pan zapytać, czy moja córka ma przeszłość... Pytanie całkiem uzasadnione, gdyż jasny jest dla mnie tok myśli pana. Dziewczyna, która przeszła piekło w zdziczałej Rosji, która ciężko walczyła o jutro w obcem, pełnem pokus i zdrady mieście, łatwo mogła mieć przejścia i przygody, stanowiące tę przeszłość, o którą zapytuje pan. Czy dobrze zrozumiałam?
— Tak...
Orliczowa uśmiechnęła się, patrząc na zaniepokojonego Maleckiego, i wymówiła tylko jedno słowo:
— Nie!
Malecki rozpromieniał cały, rzucił się do rąk staruszki, lecz po chwili podniósł na nią smutne oczy.
— Źle ze mną! — rzekł niespokojnym tonem, już nie zważając na to, że się zdradza. — Źle! Ja z moją wstrętną, rozpustną przeszłością omal że na oczach panny Haliny, nie mogę, nie mam prawa marzyć o takiej żonie.
Staruszka milczała, więc Malecki pytająco spojrzał na nią.
— Tego ja nie wiem, — rzekła. — Na to tylko Halina może panu odpowiedzieć.
Malecki chciał jeszcze rozmawiać z Orliczową, gdy wszedł doktór Belley. Zbadał chorą, nałożył świeże bandaże i później przeszedł do pokoju Maleckiego.
Usadowiwszy się wygodnie na kanapie i popijając whisky z zimną wodą, oznajmił, że kryzys minął, i że Orliczówna, posiadając młody organizm, szybko powróci do zdrowia. Malecki, posłyszawszy to, wybiegł do pokoju pań, aby uspokoić Orliczową. Gdy powrócił, zastał Belleya, uśmiechającego się filuternie.
— Well! well! — powtarzał, mrużąc oczy. — Cieszy mnie to niepomiernie! Widzę, że jestem dobrym psychologiem!
— Nie rozumiem doktora! — rzekł zdziwiony Malecki.
— To też dobrze, że pan mnie nie rozumie! — zaśmiał się Anglik. — Ale ja rozumiem i spodziewam się niedługo dostać zawiadomienie o ślubie dwojga bardzo dla mnie sympatycznych ludzi.
Malecki podszedł do doktora, dolał mu whisky, nalał sobie i zawołał, trącając się z Belleyem kieliszkiem:
— Oby w dobrą godzinę pan wymówił te słowa!
Doktór ścisnął mu dłoń i powiedział poważnym głosem:
— Wymówiłem to w dobrą, szczęśliwą godzinę, nie wątpię!
Po tej rozmowie Belley szczegółowo opowiedział o przebiegu wypadków politycznych w Pekinie, gdzie po trochu stosunki pomiędzy rządem a marszałkiem Dżanem uległy znacznemu złagodzeniu, poinformował Maleckiego o plotkach, co do zajścia w pałacu del Romagnoli, wypalił grube i długie cygaro i wyszedł.
Malecki powrócił do pokoju rodaczek. Staruszka krzątała się, Halina po opatrunku spała głębokim, spokojnym snem. Malecki wkrótce wyszedł na miasto i przyniósł duży bukiet białych róż w prześlicznej wazie z chińskiej porcelany.


Nazajutrz Orliczówna obudziła się znacznie silniejsza. Gorączki nie było. Leżała z otwartemi oczami, na bladych ustach miała zwykły pogodny uśmiech. W południe przyszedł Malecki i schylił się nad nią, zaglądając jej w oczy. Powitała go serdecznie. Gdy Malecki całował jej rękę, szepnęła:
— Dziękuję za śliczne kwiaty, a jeszcze bardziej za opiekę i troskę o mnie!
— O kogo miałbym się troszczyć! — zawołał. — Zresztą oddawałem dług. Pani mnie pielęgnowała, ja chciałem dopomóc paniom.
— Pan więcej uczynił dla nas, niż ja dla niego...
— Odwrotnie! — rzekł. — Pani przeze mnie mogła zginąć! Ja tego nigdy nie zapomnę! Nigdy!
Orliczówna opuściła powieki i umilkła.
Malecki spojrzał na zegarek.
— Pan musi wyjść? — spytała Halina. — Jaka szkoda, bo Mamusia przyrządza kawę!
— Wcale nie wychodzę! — zaprotestował. — Spojrzałem na zegarek, gdyż o tej godzinie mija właśnie termin.
— Co za termin? — spytała, podnosząc oczy.
— Wyzwałem księcia Razzę na pojedynek. W tej chwili minęły 24 godziny. Nie odpowiedział. Wezwanie nie zostało przyjęte. Razza jest tchórz i cham!
Przestraszył się swego wybuchu.
— Niech pani wybaczy mi ten nieprzyzwoity ton...
Orliczówna leżała nieruchoma, zapatrzona w płonącą twarz Maleckiego.
— Jaka przyczyna pojedynku? — zapytała cichym głosem. — Po tem, co zaszło, raczej książę powinien był wezwać pana?
— No tak! — odpowiedział. — Lecz ten Adonis wszystko przełknął, ani się zmarszczył. Więc zaproponowałem mu pojedynek, zaznaczając, że swego zdania o nim nie wyrzeknę się. Zbył jednak i tę obelgę milczeniem piękny Anselmo.
— Jaka przyczyna pojedynku? — powtórzyła pytanie.
Malecki podniósł się. Krew zalała mu twarz, oczy płonęły.
— Ośmielił się całować panią... panią, czy pani rozumie, że mnie to boli, razi i krzywdzi śmiertelnie! Powinien za to oddać życie! Już jabym go nie chybił!
Orliczówna spuściła oczy.
— Swoje rachunki z nim sama załatwiłam, — szepnęła.
— Ale ja — nie! — zawołał Malecki z wybuchem. — Pani była mojem obudzonem sumieniem. Dzięki pani, wyrwałem się z więzów tamtej kobiety, przypomniałem sobie ojczyznę, która przemawiała do mnie pani głosem, jej oczami, uśmiechem, dumnym spokojem, swojskością rzewną, budzącą tęsknotę, która woła do czynu nie dla siebie tylko dla innych... Gdyby nie to, że upadłem tak nisko w oczach pani, zresztą i we własnych oczach, podlegając urokowi zbrodniarki, napisałbym do Razzy nowy list i wie pani — jakiej treści?
Halina poruszyła głową.
— Napisałbym tak: „Pan obraził swoim brutalnym napadem moją narzeczoną, moją przyszłą umiłowaną żonę, żądam pojedynku, w przeciwnym razie palnę w łeb, jak wściekłemu psu!“
Umilkł i patrzał na nią z błaganiem i strachem w oczach.
Orliczówna nie podnosiła powiek. Usta jej zadrgały wreszcie i szepnęły:
— Zapomnijmy o wszystkiem... Niech będzie dla nas zmorą minionej nazawsze nocy: Karlton, teka z dziennikami, hrabina Aura, książę Razza i cała Azja! Ja nie chcę o nich pamiętać i zapomnę nazawsze, nazawsze! Przed nami praca na swojej, wolnej ziemi!
Schwycił jej rękę i przycisnął do niej gorące czoło. Łzy miał w oczach.
— A co dla mnie? — rzucił ciche pytanie i czekał.
Orliczówna długo milczała. Wreszcie poruszyła się i pochyliła ku niemu radosną i szczęśliwą twarz.
— Miłość... — szepnęła tak cicho, że nie sam Malecki, lecz serce jego usłyszało, bo uszczęśliwione i wdzięczne kołatać mu zaczęło w piersi gwałtownie.


KONIEC.






  1. Pielęgniarki, bony.
  2. 1853 — 1864.
  3. Tam około Nankinu, patrz, stoi baszta z porcelany, dziwna i starożytna wznosząc ku zdumionym niebiosom dziewięć rzędów swych malowanych galerji („Keramos“, poemat Longfellow’a).
  4. Mandaryn nie jest słowem chińskiego pochodzenia. Wprowadzili go Portugalczycy, tworząc go od słowa „mandas — rozkazywać.
  5. Przewodnik po Kantonie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.