Za jednę gwiazdkę!...
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Za jednę gwiazdkę!... |
Pochodzenie | Akwarelle |
Wydawca | Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki |
Data wyd. | 1885 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Hej, zimno i mroźno na dworze! Mam jeszcze guldena w kieszeni i gorącą chętkę wypicia kieliszka wódki. Za guldena i tak nic nie zbuduję. Kobieta czeka wprawdzie w domu, ale cóż ona z temi kilkoma szóstkami poradzi. Ani to wilii się nie zgotuje uczciwéj, ani ryby nie usmaży... Co najwięcéj w piecu rozpali i mleka się napije. Bieda człowieka gniecie i gniecie — nawet w to święto uczciwie się posilić nie można. Najlepiéj napić się wódki. Człowiek zapomni o wszystkiém — o kobiecie, wilii, głodzie... Poczciwa wódka! Ta jedna została na pociechę ludzkości. Wierna towarzyszka doli i niedoli... Téj nie braknie nigdy!...
I poszedł do szynku „zalać robaka.” Ale choć wódka była dobra i niezłą miarką odmierzona, robak jakoś długo nie dał się zalać... Długą chwilę stał przed szynkwasem, zanim wychylił kieliszek zapomnienia.
W ciemnéj izdebce pod wschodami wilgotnéj kamienicy zostawił chorą i kaszlącą żonę, drżącą od zimna i głodu. Zarabiał mało, więc nędza jak przemożna pani gospodarowała w pustéj izdebce. Wstrząsała wychudłem ciałem kobiety i śmiała się pleśnią ścian zzieleniałych.
W noc wigilijną niósł do domu jednego guldena. Cóż mógł miéć za to? Wstydził się swéj nędzy i ukrył wstyd swój w szynku. Wolał wrócić do domu nieprzytomny, pijany, aby tylko nie pamiętać o swéj nędzy i nieszczęściu. Gdy upadł koło łóżka choréj, nie słyszał ani jęku, ani kaszlu biednéj kobiety. Blada i zmęczona leżała ona na garstce słomy, a dwa strumienie łez spływały po jéj wychudłych policzkach. Ciemno było jak w grobie, bo izdebka nie miała okna, ale chora kobieta pamiętała przecież, że to dziś noc wesoła, promienna, pełna uśmiechów i szczęścia. Gdy była dzieckiem, matka jéj, choć biedna wyrobnica, z odłamków jedliny wiązała jéj coś nakształt drzewka i ubierała kolorowemi gałgankami lub skrawkami papieru. Była wtedy bardzo szczęśliwa, skakała koło improwizowanego drzewka i śpiewała na całe gardło: „W żłobie leży...” Gdy pierwsza gwiazdka zabłysła, matka zapalała dwie małe woskowe świeczki, przylepione do gałązki, a darowane jéj przez litościwą sklepiarkę. Najwspanialsze oświetlenie elektryczne nie wprawiłoby w taki zachwyt biednego dziecka, jak ten mdły blask dwóch cieniuchnych świeczek kolorowych.
Matka mówiła jéj wtedy, że dobry Jezus zapala także gwiazdeczki w tę noc wigilijną, a pierwsza gwiazdka, to dla najgrzeczniejszego dziecka na świecie. Starała się więc na cały tydzień przed nocą wigilijną być bardzo grzeczną, aby srebrna gwiazdeczka migotała wyłącznie dla niéj na lazurze nieba. Z płonącą twarzyczką czekała téj gwiazdki i przyciskała drobne rączęta do bijącego serduszka. Gdy wreszcie dostrzegła srebrne blaski, klękała w nadmiarze zachwytu i ze łzami dziękowała dobremu Dzieciątku za to wyróżnienie.
Późniéj, gdy matka umarła, a ona poszła na służbę pomiędzy ludzi, starała się zawsze najpierwszą dostrzedz gwiazdkę; stawała na mrozie, narażając się na gniew swoich chlebodawców i śledziła wytężonym wzrokiem ciemny strop niebieski.
Dziś złożona chorobą, w ciemnéj i wilgotnéj komórce, napróżno otwiera załzawione oczy. W czarnéj przestrzeni, która ją otacza, nie błyszczy żadne jaśniejsze światło, nie migoce srebrny blask gwiazdki wigilijnéj.
Konająca kobieta opuszcza głowę zmęczoną i przymyka oczy. W piersi jéj płonie ogień, a brak oddechu prawie ją zabija. Dokoła cisza i ciemność grobowa.
Wilgoć rozpościera swe zimne całuny i tłoczy znękane ciało, wstrząsając je dreszczem konwulsyjnym. A wśród téj męczarni biedna kobieta ma tylko jedno, jedyne pragnienie, jednę myśl, jedno żądanie: chciałaby ujrzéć tę gwiazdkę, którą wskazywała jéj ręka matki, tę jednę gwiazdkę, o któréj marzyła będąc dziecięciem, i przy któréj płakała jeszcze młodą dziewczyną! Gorączka ją trawi, ogień wewnętrzny pożera, kaszel rozrywa piersi, a ona z radością cierpiałaby tak lata całe, aby mogła wśród téj ponuréj ciemności ujrzéć tę jednę, małą gwiazdkę!...
Za jednę gwiazdkę!...
∗
∗ ∗ |
Jan, służący, wyszedł, zamykając drzwi za sobą.
Pan Erazm został sam w saloniku, i uśmiechając się z zadowoleniem, wyciągnął na otomanie nogi, wtłoczone w miękkie meszty tureckie.
Obok niego, na nizkim inkrustowanym stoliku stał przyrząd do herbaty i jasna lampa, rozlewająca dokoła czyste białe światło.
Pan Erazm usiadł na fotelu i nalał sobie herbaty. Miła woń rozeszła się po saloniku i zmieszała się z zapachem wykwintnych cygar. Dokoła cisza, spokój, miękkie portyery, aksamit, bronzy, marmury...
Pan Erazm gładzi białą dłonią rzadkie faworyty i uśmiecha się z zadowoleniem. Doszedł do tego wieku, w którym przyjmuje się z obojętnym uśmiechem miano starego kawalera. Jest starym kawalerem i dobrze mu z tém. Nie kocha nikogo, nie pożąda nic więcéj, żyje na podobieństwo ślimaka, pije herbatę, pali drogie cygara i ściera pył z marmurowéj Wenery. Oko jego z lodową obojętnością błądzi po smukłych liniach posągu, wyschłe palce bez drżenia dotykają się łabędziéj szyi lub gładkich ramion. Wszystko w nim zamarło, na podobieństwo wody w stawie, zmąconéj, brudnéj, pokrytéj zielenią sitowia. Pan Erazm żył dobrze i nie tracił czasu. Umiał korzystać z lat młodych, a teraz odpoczywa. Dopłynął do portu spokojnie — bez nadzwyczajnych burz i przygód.
Jest swobodny, wolny, potargał wszystkie serdeczne związki i czuje się bardzo zadowolonym.
Rozgląda się po saloniku i gładzi faworyty. Wszystko w porządku. Fotele i karły drzémią na swych miejscach, szkice Gersona i Makarta widnieją w jasném świetle lampy — marmurowa Wenus przechyla główkę z zalotną skromnością, odbijając swój marmurowy profil w olbrzymiém zwierciadle. Ład i symetrya starokawalerska. Nagle na tureckim szlaku kobierca dostrzega wprawne oko pana Erazma świstek papieru. To Jan musiał przez nieuwagę rzucić tę białą kartkę. Wstaje tedy stary kawaler, i mrucząc, podnosi zmięty, szary, gruby papier, zakreślony niekształtném pismem.
„Kochany Jasziu!”
Pan Erazm czyta raz jeszcze i powoli śmiać się zaczyna.
„Kochany Jasziu! Pszyjdże na wigliję, tylko fczas — cieszę się okropnie co bendę s tobą. Jezdeśmy sami w tym wielgim mieście i zapłakałabym się gdybym była szama przes ciebie. Pszynieś mi co na gwiastkę...”
Na gwiazdkę!...
Pan Erazm zapomniał zupełnie, że to dziś wieczór taki uroczysty, pełen marzeń, wrzawy i miłości, śmiechów dziecięcych i tęsknoty za szczęściem minioném.
List biednéj służącéj, pisany ołówkiem na kawałku zmiętéj bibuły, roztoczył przed nim cały świat wspomnień, rzucił go w wir minionéj przeszłości, dawno ubiegłych uroków.
I do wonnego, ciepłego saloniku wkradła się cicho i niepostrzeżenie jakaś nieokreślona tęsknota, pragnienie serca, słowa przychylnego, choćby skreślonego nieortograficznie na kawałku pomiętéj bibuły.
Pan Erazm przystąpił do okna i oparł głowę o szybę.
Ponad nim błyszczały miliony gwiazd. Były tam wielkie i małe, świetniejsze i smutniéj płonące — były niektóre tak drobne, że zaledwie je można było dostrzedz, ale było ich tyle, że każdy człowiek na ziemi mógł wybrać jednę dla siebie i uśmiechać się do niéj. Gwiazdka nawzajem mrugała doń figlarnie, jakby powtarzając słowa, które przed chwilą ukochane wymówiły usta.
„Daj mi co na gwiazdkę...”
Biedny i bogaty biegł po zabawkę dla dziecka, po książkę dla syna, po brylanty dla kochanki, po suknię dla żony — słowem biegł cały tłum nędzarzy i bogaczów, aby równo ze światłem gwiazdki zabłysł uśmiech na drogich ustach... i promień w błękitnych lub ciemnych źrenicach. Gorący, długi pocałunek będzie nagrodą za pamięć, pocałunek niewinnego dziecka, lub uścisk kobiecy.
Pan Erazm patrzy na gwiazdy, ale żadna nie posyła mu figlarnego ostrzeżenia. Potargał wszelkie serdeczne związki, został sam wśród ciszy i symetryi starokawalerskiego mieszkania; nikt go nie prosił o coś „na gwiazdkę...”
Radby serdecznie, ale nie ma dla kogo kupić upominku...
Niby mu wygodnie, a jakoś smutno i tęskno. List biednéj dziewczyny do ubogiego chłopca każe mu stać i patrzéć w brylantowe blaski; ręka zaciska kurczowo ten świstek papieru, który mu dłoń pali i każe zazdrościć służącemu...
Oddałby w téj chwili swoje aksamity, bronzy, obrazy Makarta, Gersona i marmurową Wenerę za jednę małą gwiazdkę, którąby mógł nazwać swoją!...
Za jednę tylko gwiazdkę!...
∗
∗ ∗ |
Na miejskim cmentarzu śpią cicho setki zmarłych; śnieg pokrył mogiły białym całunem i otulił nim czarne lub lśniące trumny. Białe anioły stoją na kamiennych płytach, wznosząc ku niebu wysmukłe skrzydła — stoją poważne i ciche, z pieczęcią tajemnicy na marmurowych ustach. Strzegą mogił i nagrobków, przykute do swych podstaw, milcząc jak sfinksy skrzydlate. Gdzieniegdzie między nagiemi gałązkami drzew błyszczy krzyż metalowy, lub mienią się paciorki sztucznéj równianki. Gałęzie, ogołocone z liścia, rozsnuły ciemną koronkę naokoło krzyżów i białych aniołów, u góry czarny lazur nieba zasiany milionami świateł, równie milczących i tajemniczych, jak setki mogił, owiniętych śniegiem.
Jakże tam cicho i spokojnie w tém królestwie zmarłych!...
Ileż tam głów znużonych śpi snem nieprzespanym, wspominając przebyte troski i udręczenia życia! Ileż tam ust zastygłych z bolesną skargą lub jękiem, milczy teraz w sennéj zadumie, drżąc z trwogi, by im kto znów nie kazał cierpiéć!...
Ileż tu nadziei, miłości lub nienawiści znikło ze świata w tych ciemnych, zimnych otchłaniach i poszło na sen wieczny!...
Nie zbudzą się już więcéj — nie mogą ani kochać, ani nienawidziéć. Błyszczące krzyże i biali aniołowie strzegą grobów i nie pozwolą powrócić temu, kto raz poszedł w dal tak ciemną...
Umarli nie powracają...
Gdyby jednak z tém ostatniém tchnieniem, jakie rozdziera pierś konającego, uleciéć mogło i wspomnienie o nim, tęsknota, żałoba trawiąca pozostałą kochającą istotę, to biedna wdowa nie przyszłaby w zimną noc grudniową, klęczéć na zamarzłéj ziemi i tulić twarz spłakaną w zziębnięte dłonie.
A jednak ona klęczy, ta młoda kobieta, na ubogiéj mogile, klęczy już długą chwilę i nie pragnie odejść... Pół roku temu słonecznym rankiem czerwcowym odprowadziła na wieczny spoczynek całe swe szczęście. Brzozy szumiały, a słoneczne promienie paliły dokuczliwie, gdy bezprzytomna upadła z bólu na świeżą mogiłę.
Zostawił ją samą, samą jednę, młodą i pełną chęci do życia... Dziś ona pracuje ciężko na kawałek chleba i żyje wspomnieniem chwil dawnych. Pobladła i zwiędła, jak kwiat kosą ścięty. Nic jéj nie wiąże do ziemi, chyba ta biedna mogiła, na któréj sadzi co wiosnę fiołki, a w jesieni astry.
Pod tą warstwą zimnéj ziemi leży człowiek, którego kochała i kocha do téj chwili. Dziś przyszła na cmentarz, przygnana potrzebą ujrzenia ukochanego grobu. Inni ludzie weselą się w kółku rodzinném — ona nie ma nikogo, nikogo prócz tego, którego pokrywa ta zimna mogiła.
Klęczy więc na ziemi i z boleścią spogląda około siebie. Obok niéj kamienne anioły wznoszą surowe czoła, zdając się gorszyć tą bezmierną boleścią, która przygniata jéj wątłą postać do ziemi. Kobieta zziębniętą ręką odrzuca śnieg pokrywający mogiłę. Z nadmiaru smutku schorzała jéj wyobraźnia przypuszcza, że masy śniegu tłoczą pierś ukochanego i sen mu przerywają.
Potém załzawione jéj oczy wznoszą się do góry. Widzi miliony gwiazd drżących nad swą głową i zdaje się jéj, że to lepsze światy, zkąd zmarli żałują żyjących.
Dawniéj, gdy on żył jeszcze, z pierwszym błyskiem gwiazdki, długi, gorący pocałunek łączył ich usta — słowa gorące, serdeczne, płynęły wśród wieczornéj ciszy. Oczy mieli pełne łez i tulili się do siebie w dziecinném niemal rozrzewnieniu. Była tam jedna, jasna gwiazdka, wschodząca jaśniéj od innych, szybsza, najpierwsza, jakby przodownica w tańcu. Na gwiazdkę tę czekali oboje, patrzyli w lazur nieba, a nie mając za co kupić sobie kosztownych podarunków, równocześnie ze świetlaném zjawiskiem podawali sobie usta do pocałunku. Dziś biedna wdowa klęcząca na zimnéj mogile napróżno szuka téj jasnéj gwiazdy. Jest ich tysiące, miliony, ale téj, która jéj przynosiła pocałunek serdeczny, znaleźć już nie może.
Odeszła od niéj raz na zawsze, poszła świecić komu innemu i zostawiła smutną kobietę wśród mogił i ciszy. A przecież ta kobieta chętnie oddałaby resztę życia swego, gdyby raz jeszcze mogła ujrzéć brylantowe téj gwiazdki promienie, gdyby choć raz jeszcze zamigotało to błękitne światełko wraz z gorącym pocałunkiem i uściskiem serdecznym...
Oddałaby chętnie resztę smutnych dni swoich za jednę taką gwiazdkę...
Za jednę tylko gwiazdkę!...