<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Za mgłą
Podtytuł Obraz z życia wiejskiego
Wydawca Księgarnia A. G. Dubowskiego
Data wyd. 1899
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

N

Na pierwszy rzut oka, znalazłszy się na dziedzińcu w Królówce, można było poznać, że do tego małego dworku weszło nieszczęście ze swym smutnym orszakiem; nigdy bo ono samo nie chodzi, lecz wlecze się za niem płacz, żal, przygnębienie, niepewność, rozpacz.
Zwykły bieg codziennych czynności ustaje, narzędzia pracy leżą porzucone bezładnie, zbiegają się ludzie z sąsiedztwa, jedni przez współczucie, drudzy przez ciekawość bezmyślną, dopytują o szczegóły, wypowiadają swoje wnioski i domysły.
Gdy pan Piotr przyjechał, ujrzał gromadkę włościan na dziedzińcu, a ze dworku wybiegł na jego spotkanie ekonom. Był to człowieczek mały, krępy, łysy, z ogromnymi wąsami. Na szerokiej jego twarzy malowało się przerażenie, w szarych oczach niepokój.
— A, nareszcie! — zawołał. — Pan Bóg wielmożnego pana tu przysłał. Głowy nam trzeba, bośmy swoje stracili. Niechże wielmożny pan wejdzie.
— Żyje?
— Żyje, panie.
— Przytomny?
— Ani trochę.
— Gdzie pani?
— Przy nim, ciągle przy nim. Chciałem odprowadzić ją od tego widoku, ale gdzie tam! Panienki też przy ojcu. Nieszczęście, wielkie nieszczęście!
— Doktor już przyjechał?
— Dobrze, żeby za dwie godziny mógł przybyć. Wiadomo wielmożnemu panu: kawałek drogi, a nasze konie nie ażeby... marne szkapiny... ale felczer już jest, Berek. Udało się go złapać na drodze. Zrobił, co mógł, ranę opatrzył, lód wciąż kładą. Nic, tylko lód, proszę wielmożnego pana; tu, w swoim pokoju, leży biedak na sofie. Pani chciała przenieść na łóżko, ale felczer nie daje poruszyć, boi się bez doktora.
Pan Piotr nie wszedł do chorego, lecz na drugą stronę do saloniku, i ekonoma za sobą pociągnął.
— Przedewszystkiem — rzekł, zamykając drzwi — powiedz mi, panie Pakułowski, ale powiedz prawdę: jak to się stało?
— Albo ja wiem? Ja wtedy w stodole byłem. Dali znać, przybiegłem. Ja miarkuję, co wielmożny pan ma na myśli, ale można tłómaczyć i tak i tak. Juścić wiadomo, że po różach nie stąpał, dzień w dzień zmartwienie było, brakło na wszystko, tu musiał uskubnąć, tu załatać, a, panie, gdzie cienko, tam się rwie. Chodził ci on już od dwóch tygodni jak struty, mało co się odzywał, w ziemię tylko patrzył, więc można niby myśleć, że tak. Ale że torbę miał na sobie niby myśliwską, że rano przepytywał mnie o kuropatwy, więc można myśleć, że i nie tak. Tylko, wielmożny panie — dodał, zniżając głos, — takim grubym śrutem nikt na świecie do kuropatw nie strzela.
— Może właśnie chciał nabój zmienić. Jaka strzelba?
— Stara kapiszonówka, zwyczajna, stemplem nabijana. Ja myślę, wielmożny panie, że prawdy nikt nie dojdzie; chyba jeżeli nasz pan wyzdrowieje, a powiedzieć zechce; ale słaba nadzieja, taki postrzał! Zobaczy wielmożny pan, rana straszna; szyja, twarz, głowa, oka nie znać. Niech Bóg broni!
— Mój panie Pakułowski — rzekł pan Piotr, — trzeba się otrząsnąć, ład zaprowadzić. Powiedz tym ludziom, co są na dziedzińcu, żeby odeszli; niepotrzebni oni tu. Poco to zbiegowisko? Konnego posłańca mi daj, napiszę karteczkę do domu; trzeba wam przysłać ze dwie pary koni, żeby choć doktorów było czem wozić.
— Oj, to, to! wielmożny panie, naszymi nie pośpieszy. Zaraz idę, chłopak konny wnet będzie.
— Czekajże jeszcze, panie Pakułowski. Czy pani pieniądze ma?
— Wątpię bardzo; jeżeli co jest, to u pana w biurku, ale i tam zwykle obrzednio, skręt o grosz zawsze.
— No, jakoś się poradzi.
— Chwała Bogu, że wielmożny pan tu jest. Chwała Bogu, chociaż jedna głowa; bo ja, prawdę powiedziawszy, jak się to nieszczęście stało, tom zgłupiał, że nie wiem, co robić, ani jak się obrócić.
W pokoju rannego była zupełna cisza. Trzy kobiety siedziały przy łóżku, opodal chudy żyd, ze śpiczastą brodą, w okularach, stał nad szaflikiem lodu i, mając duży kawał płótna w ręku, kombinował, jak lód w płótno zawinąć.
Zmrok się już robił, ale jeszcze na poduszce, na której opierała się głowa nieszczęśliwego, widać było duże czerwone plamy krwi.
Pan Piotr wszedł po cichu, na palcach, tak, że go nikt nie zauważył; stał przez kilka minut w milczeniu, poczem zbliżył się do pani Jastrzębskiej i ujął ją za rękę.
Zwróciła na niego oczy pełne łez. Również milczącym uściskiem dłoni przywitał dwie młode panienki, siedzące przy matce.
I stali tak wszyscy czworo, nie zamieniwszy ani jednego wyrazu, nie chcąc przerwać ciszy wybuchami żalu.
Dopiero po dłuższej chwili matka podniosła się z krzesła i, niby cień, posunęła się ku drzwiom, dając panu Piotrowi znak, aby szedł za nią. Szli tak na drugi koniec domu, do ostatniego pokoju.
Tu dopiero nieszczęśliwa przemówiła.
Głos jej rwał się, zamierał w gardle, więznął, drżał, wyrazy nie wiązały się w zdania, lecz padały pojedyńczo, w przerwach.
— Tak... wypadek... wypadek...
— Pani, spokoju, na Boga! spokoju.
— Ten człowiek dużo cierpiał. Za wiele było na jednego. Nie miał już siły.
— Nie traćmy nadziei. On z tego wyjdzie. Damy ratunek, najlepszych lekarzy sprowadzimy.
— Ratunek? To już stracone. Ja za nim pójdę.
— Pamiętaj pani, że dzieci masz, matką jesteś.
— Dzieci... A tak, są sieroty. Panie, rządź tutaj, ratuj, bo ja rozum tracę, w oczach mi się ćmi, cały pokój kręci się koło mnie.
Była blizka zemdlenia. Pan Piotr pobiegł po córki, po służbę. Ułożyli nieszczęśliwą kobietę, jedna córka przy niej została, druga poszła czuwać przy ojcu.
W tym domu, w którym przed kilkoma godzinami jeszcze życie płynęło cichym, naturalnym trybem, teraz rozsiadło się nieszczęście i smutek: domownicy mówili szeptem, nikt głośniej odezwać się nie śmiał; śmiertelną ciszę przerywały tylko coraz rzadsze jęki rannego i tłumione łkania córek.
Noc nadeszła, ciemna, posępna; zapalono światło.
Pan Piotr jeszcze kilka par koni po lekarzy posłał i, oczekując ich przybycia, usiadł na ganku i nadsłuchiwał pilnie turkotu po drodze. Nad przyczyną nieszczęścia, nad pytaniem, czy to było samobójstwo, czy wypadek, zastanawiać się nie chciał. Myślał jedynie o ocaleniu nieszczęśliwego i drżał z obawy, że ratunek przyjdzie za późno.
Upływały długie, męczące godziny; dopiero koło północy dało się słyszeć ujadanie psów we wsi i turkot kół, z początku oddalony, nareszcie chłopski wózek wtoczył się na dziedziniec.
Pan Piotr na spotkanie wybiegł i poznał znajomego lekarza, staruszka, który już bardzo mało zajmował się praktyką.
— Jest już kto z kolegów? — zapytał starowina, wydobywając się z wózka.
— Pan pierwszy.
— To źle, ale prowadźcie. Gdzie chory? Zobaczyć trzeba. Wyobraź sobie, panie Piotrze, chłop na drodze mnie złapał, wracałem z wizyty. Przeraziłem się. Więc to on sam?
— Nic nie wiadomo, doktorze, to się dopiero wyjaśni. Proszę, chory tu leży, zobacz go pan.
Staruszek zdjął palto i na palcach zbliżył się do łóżka, felczer zdawał mu relacyę szeptem. Niedługo trwało badanie.
— I cóż? — zapytał pan Piotr — co pan myśli?
— Źle, źle — powtarzał starowina, — źle i basta.
— Co robić?
— Czekać na młodszych, a przedewszystkiem na chirurga. Ja sam niewiele mogę. Niedowidzę, ręka mi drży, narzędzi z sobą nie mam. Wszak mówiłem panu, że chłop mnie z drogi zabrał. Posłaliście po innych?
— Po wszystkich, jacy są w okolicy.
— To doskonale. Nie jeden, to drugi, nie drugi, to trzeci, czwarty, ale przecież któryś przyjedzie. A gdzież żona?
— Zasłabła, niech pan do niej pójdzie. Za silnie ją, biedaczkę, wstrząsnęło to zdarzenie. Niech doktor idzie, ja tu zaczekam na pana.
Dość długo lekarz bawił przy chorej, a gdy powrócił do pana Piotra, miał minę smutną i zakłopotaną.
— Ten strzał — rzekł — i ją zranił śmiertelnie. Mózgowa sprawa, posyłajcież zaraz po lekarstwa. Ja posiedzę z panem do rana, poczekam na kolegów.
W pół godziny później nadjechał drugi lekarz, niebawem trzeci, nad ranem przybył i chirurg z felczerem, ze skrzynką pełną narzędzi.
Zaczęły się badania, narady. Postanowiono wykonać operacyę, ale nadzieja pomyślnego skutku była bardzo mała.
Ranny jęczał strasznie przy badaniu i przy operacyi, którą wykonano, skoro tylko dzień się zrobił. Cały dom napełnił się ostrym zapachem jodoformu i karbolu.
Po załatwieniu się z mężem, zrobiono konsylium nad żoną; chłopak na najlepszym koniu, jak wicher, popędził do apteki, lekarze odjechali, pozostał tylko ów staruszek, który pierwszy przybył.
— Widzisz — rzekł do pana Piotra, gdy już sami zostali, — mówiłem, że źle, i jest źle, fatalnie jest. Nad tym domem śmierć krąży i będzie wielkie szczęście, jeżeli tylko jedną ofiarę zabierze. On jest stracony bezwarunkowo.
— Przecież robią nadzieję.
— Zachciałeś pan! Młodzi pewni siebie; zdaje im się, że cudów mogą dokonać. My, starzy, nie mamy takich różowych poglądów, wszystko wydaje nam się takiem, jak jest, szarem, kruchem, marnem. Dość było zobaczyć tę ranę, aby stracić wszelkie illuzye. Dogodził sobie, bo dogodził, niema co mówić.
— Więc, według pańskiego zdania?
— Łudzić się niema co. Daj Boże, żebym się mylił! Pomęczy się dzień, dwa, no, niech trzy, i będzie po wszystkiem. Po księdza poślijcie, dla niego i dla niej.
— Czyż i ona?
— Co do niej, nie wiem. Może wyjdzie, może nie, ale prędzej nie. W najlepszym razie czeka ją długotrwała choroba. Obecnie przytomności nie ma. Trzeba tu kobiety koniecznie, bo córki same rady sobie nie dadzą.
— Już pomyślałem o tem — rzekł pan Piotr. — Przyślę tu gospodynią od mojej siostry, Andzia także będzie od czasu do czasu przyjeżdżała.
— To konieczne. Nie można ich w takiem nieszczęściu opuścić. A teraz, panie Piotrze, powiedz szczerze, co o tem myślisz?
— A co pan myślisz? Jakiego zdania są lekarze?
— Są wszystkie pozory wypadku. Można go przypisać nieuwadze, nieostrożności, fatalnemu trafowi; ale ja, mówiąc między nami, w wypadek nie wierzę. Ten strzał za dobrze trafił. Jastrzębskiego od dawna znam, widywałem go często. Ile razy był w mieście, nigdy domu mojego nie minął. Czasem żądał porady, czasem pomocy w jakim kłopocie, a najczęściej przychodził bez specyalnego powodu, tak sobie, na pogawędkę, na szklankę herbaty. Otóż od kilku miesięcy obserwowałem w nim zmianę. Znać było po nim zniechęcenie, zmęczenie. Niekiedy objawiał nienaturalną, gorączkową energię, to znowuż wpadał w apatyę. Coś się psuło — dodał starowina, stukając się palcem w czoło. — Zresztą sekcya nam wskaże, czy zaszły jakie zmiany w mózgu.
Pan Piotr z krzesła się zerwał.
— Dajże pan pokój! — zawołał. — Człowiek jeszcze żyje, a pan o sekcyi mówisz!
— Niema się czego unosić, kochany panie Piotrze; rzecz smutna, ale zwyczajna, w wielu wypadkach niezbędna. Jest to zwykle ostatnia instancya, rozstrzygająca nasze spory fachowe — dodał z westchnieniem. — Żem o niej wspomniał, nie dowodzi to bynajmniej obojętności z mej strony. Wypadek ten boleśnie mnie dotknął, i chcąc, aby ten dom ani na chwilę nie był bez opieki, pozostanę tu aż dotąd, dopóki stałego dozoru nie urządzimy. Pan musisz przecie być u siebie w domu, porozumieć się z sąsiadami, pomyśleć o jakiejś pomocy materyalnej, bo tu, o ile wiem, nie przelewa się. Jedźże tedy, czasu nie tracąc, a za ową sekcyę nieszczęsną nie gniewaj się na mnie. Pragnąłbym z całej duszy, aby się ta katastrofa szczęśliwie skończyła, ale cóż znaczą nasze życzenia wobec nieubłaganych praw natury? Z temi niema żartów.
Pan Piotr uścisnął w milczeniu rękę lekarza, ten zaś pozostał na miejscu. W milczeniu, na palcach, przechodził z pokoju do pokoju, od dogorywającego męża do nieprzytomnej żony, to uspokajał spłakane córki, namawiał, aby się chociaż na krótki spoczynek udały.
Udało mu się przekonać zrozpaczone dziewczęta; posłuchały życzliwej rady i odeszły. Natura upomniała się o swoje prawa i zasnęły wkrótce snem twardym, kamiennym.
Tymczasem doktor posłał po księdza.
Przed wieczorem przyjechały panie z Cieciorki i przywiozły z sobą Sałacką, aby objęła ster gospodarstwa domowego.
Jęcząc, uskarżając się półgłosem na swoje zdrowie stargane i siły nadwątlone, otyła klucznica wzięła się energicznie do rzeczy i, podczas gdy Andzia i jej matka pocieszały panienki, starając się wlać w nie otuchę i nadzieję, ona spenetrowała zaraz cały dom, kuchnię, śpiżarnię, zapoznała się ze służbą i była już jakby u siebie.
Panny Jastrzębskie, Ludka i Nina, szczupłe i wątłe dziewczęta, złamane ogromem nieszczęścia, jakie na nie spadło, z płaczem tuliły się do Andzi i jej matki, odczuwając w tych kobietach szczerą, serdeczną życzliwość i współczucie.
Jakoś im było raźniej i nie tak straszno; zdawało im się, że jeszcze nie wszystko stracone, że świeci drobny promyczek nadziei.
Dobre kobiety nie miały serca odjechać, pozostały w Królówce do północy, a potem, na wniosek Andzi, do rana.
Noc przeszła dość spokojnie, zmiany na gorsze nie było. Nazajutrz przyjechali lekarze, na parę godzin wpadł pan Piotr, a przed samym wieczorem przybył stary doktor. Kazał stangretowi zatrzymać konie przy bramie, żeby turkotu przed domem nie robić, pieszo udał się przez dziedziniec.
Przed domem spotkał ekonoma.
— No, cóż słychać? — zapytał.
— Nie wiem, panie konsyliarzu — odrzekł, — ale felczer jakoś głową kręci i mówi, że trzeba będzie znowu po doktora posłać. Pan niespokojnie leży i trochę czkawka go męczy, nie wiadomo z czego, bo przecie nic nie jadł. Dobrze, że pan konsyliarz przyjechał, przynajmniej wiedzieć będziemy, jak się rządzić.
— Zaczekajże tu na mnie, panie Pakułowski, ja do chorego zajrzę i zaraz tu wrócę.
Nie długo na siebie dał czekać, za kilka minut przyszedł, usiadł na ławeczce, zamyślił się.
— Jakże, panie konsyliarzu — zapytał półgłosem ekonom, jakby go chcąc zbudzić z tej zadumy, — czy będzie się posyłało?
— Nie trzeba, nie! Ja na całą noc zostanę z wami, a pan nie kładź się, konie każ mieć w pogotowiu.
Ekonom otworzył swe małe, szare oczki jak mógł najszerzej; wielkie jego wąsiska zaczęły się szybko poruszać, powieki drgały.
— Panie — rzekł głosem zdławionym, — czyżby, broń Boże?...
— Cicho, cicho. On kona.
— Kona! — szepnął z płaczem.
— Bądźże mężczyzną, mój kochany.
— Ano, juści, że jestem, ale widzi pan konsyliarz, jak się kilka lat służy, jak się przywiąże... Przecież człowiek ma serce, a ono, psia kość, boli!
Ukrył twarz w dłoniach i zapłakał; przez grube, opalone palce ciekły łzy.
— Siądź pan, uspokój się — szepnął doktor.
Ekonom usiadł na ławce z łkaniem tłumionem.
Noc była prześliczna, wymarzona, jedna z najpiękniejszych, jakie jesień dać może. Na lazurowem niebie złociły się gwiazdy, srebrzył się półksiężyc; zmrok i cisza otaczały uśpioną ziemię.
Dwaj ludzie siedzieli na ganku w milczeniu, obaj myśląc o śmierci.
Jeden widział ją już oczyma wyobraźni swej jako przerażająco biały, fantastycznie wysoki szkielet ludzki z błyszczącą kosą śmierci w ręku; drugiemu przedstawiała się ona jako niewidzialna a potężna i nieubłagana siła zniszczenia i rozkładu, jako milcząca wykonawczyni praw niewzruszonych, przedziwnie mądrych, odwiecznych.
Ekonomowi zdawało się, że przerażające widmo wyszło z za lasu, z za góry, że płynie w powietrzu, przesuwa się ponad łąkami, przekracza rzekę, wchodzi już między drzewa i lada chwila wejdzie do tego domu; stary lekarz zaś wyobrażał sobie, jak w konającym człowieku rwą się ostatnie nitki życia, jak zatrzymują się w biegu ostatnie kółeczka tej dziwnie skomplikowanej machiny, powołanej do istnienia i kończącej to istnienie na mocy rozkazów wyższych i praw niezłomnych.
Doktor siedział w milczeniu, zadumany, pogrążony w myślach smutnych; Pakułowski wzdychał i nie śmiał tego milczenia przerywać, chociaż wiele pytań sunęło mu się do głowy.
Ten łudził się jeszcze; zdawało mu się, że niemożebną jest rzeczą, aby człowiek, który jeszcze przed trzema dniami był zdrów, chodził, pracował, kłopotał się, miał tak nagle, zaraz, rozstać się z tym światem.
Strzał, rana ciężka — prawda, ale strzał nie zabił go od razu, a ranę opatrzyło i pielęgnowało kilku lekarzy. Od czegóż oni są, poco istnieją, jeżeli nie potrafią zatrzymać uciekającego życia, wrócić zdrowia?
Rozmyślania te nagle przerwane zostały; na ganku ukazał się felczer, zbliżył się do doktora i szepnął:
— Już!
Rzeczywiście było już wszystko skończone.
Przy łóżku zmarłego stała Sałacka, trzymając zapaloną gromnicę; dwie dziewczyny służebne, klęcząc, odmawiały pacierze.
Doktor do panien się udał; wskazał im matkę chorą, bezprzytomną, i tym sposobem od głośnych wybuchów żalu powstrzymał.
Kilku konnych posłano zaraz z listami: do pana Piotra, do Cieciorki, do najbliższych sąsiadów, a rano Pakułowski wybrał się na drabiniastym wozie do miasta po trumnę, światło i wszystko to, czego potrzeba do smutnego obrządku.
Biedna wdowa, bezprzytomna, nie wiedziała nawet o nieszczęściu, jakie ją spotkało, nie miała pojęcia, że katastrofa, która ją powaliła na łoże boleści, już osierociła ją i córki jej, że do domu weszła śmierć i żałoba.
Nie mogła również wiedzieć, że nad dwiema zrozpaczonemi dziewczętami czuwają dobrzy ludzie i że sąsiadka z Cieciorki wraz z córką w kilka godzin po wypadku przybyła, aby nawiedzonym nieszczęściem nieść pomoc i pociechę.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.