Za winy niepopełnione/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Za winy niepopełnione |
Pochodzenie | Pisma Michała Bałuckiego |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1887 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tego wieczora żyd siedział długo z córką w jéj w alkierzyku. Był to pokoik niewielki; sprzęty w nim proste, ale troskliwość ojcowska umiała go przeistoczyć na prawdziwe pieścidełko. Drewniane ściany i podłoga zakryte były perskiemi dywanami; pięknemi gobelinami zasłonięto drewniany stół, na którym stało mnóztwo kosztownych drobiazgów. Toaleta młodéj żydówki także zaopatrzona była w najwybredniejsze potrzeby, a u powały wisiała alabastrowa lampa. Druga lampa ze szkła mlecznego paliła się na stole, oświecając czerwono-żółtém światłem twarze ojca i córki, pochylone nad szkatułką, z któréj ojciec dobywał jakieś kosztowności i podawał córce. Amelka była ubrana, jak wtedy, gdy ją piérwszy raz Jan zobaczył, tylko głowy jéj nie przykrywał turban, jeno rozczesane włosy rozsypały się szeroko po ramionach. Oczy jéj z dziecinną radością przyglądały się kosztownym podarunkom, które ojciec wyjmował ze szkatułki. Były tam kolczyki w kształcie kół, nabijane rubinami i dyamentami. Takiż sam naszyjnik leżał na aksamitném dnie. Stary wyjął go, zawiesił córce na piersiach i z zadowoleniem przyglądał mu się.
— Będziesz w nim wyglądała, jak księżniczka. Idź, zobacz do lustra, jak ci w nim ładnie.
Wstała i poszła do lustra w pięknych, rzeźbionych ramach, wiszącego w głębi pokoju. Ojciec wziął lampę ze stołu i poszedł za nią, patrząc z dumą i uciechą na swoję jedynaczkę.
— Prawda, że bardzo piękne — mówiła, przeglądając się — zdaje się, że te kamienie ruszają się, że te miliony różnokolorowych szkiełek żyją i skaczą. Musiałeś drogo za to zapłacić.
Żyda twarz, która promieniała radością na widok córki, tak pięknie przystrojonéj, pociemniała nagle i mruknął pod nosem:
— Co ci do tego, co ja dałem.
— I to ma być dla mnie?
— I jeszcze coś więcéj — odezwał się znowu ożywionym głosem.
Poszedł do kuferka, wyjął z niego jakąś paczkę, rozwinął papier i strumień czarnego, lśniącego matowym połyskiem aksamitu wypłynął z pod jego rąk na podłogę, gnąc się w miękkie draperye.
— Aksamit? — zawołała z dziecinną radością.
— Ale jaki aksamit? Patrz! w najlepszym gatunku; prawdziwy lioński.
I wziął delikatnie w dwa palce aksamit, podniósł ku światłu, gładził go i mówił:
— Takiego nie dostał-by u nas nawet za dziesięć reńskich. A jak on na tobie będzie pięknie wyglądał!
Zarzucił jéj na ramiona i ułożył w fałdy; potém odstąpił parę kroków i przyglądał się z upodobaniem, przechylając głowę to na jednę, to na drugą stronę.
— I cóż mi każesz zrobić z tego, ojcze? — spytała, przeglądając się w lustrze.
— Co będziesz chciała; jest go tyle, że nawet na suknią wystarczy.
— A tu właśnie jest krawiec, który bardzo dobrze robi.
— Jakto? chciała-byś tutaj, a to dla kogo? Dla Sury? Jak wyjedziemy z téj dziury do dużych miast, to tam będziesz się stroić. Niech to jeszcze leży w kufrze.
To powiedziawszy, zaczął zwijać i pakować aksamit.
— To może i w naszyjnik nie dasz mi się ubrać? — spytała zasmucona i radosny wyraz zgasł na jéj twarzy.
— Co tobie po tém? Jakby cię w tém zobaczono, to-by może jakiemu złemu człowiekowi przyszła ochota zrabować cię. Wasz dom na uboczu, dwie kobiety w domu same, to o nieszczęście nietrudno. Będzie bezpieczniéj, gdy je dobrze schowam.
— To pocóż zwozisz mi te kosztowności, kiedy się w nie ubrać nie mogę? — spytała nadąsana i chmurna.
— Poco? Abyś wiedziała, że myślę o tobie. Ty pewnie tak o ojcu nie myślisz, jak on o tobie. Gdzie tylko co pięknego zobaczę, to zaraz sobie myślę, jakby w tém było dobrze mojéj Małci, i bierze mię zaraz ochota nabyć to dla ciebie.
— I cóż mi z tego? — mruknęła i, odwróciwszy się, usiadła na kuferku.
— Cierpliwości, moje dziecko. Przyjdzie czas, że te wszystkie kosztowności będziesz mogła pokazywać światu i pysznić się niemi. Tu niech ci się zdaje, że jesteś na popasie w podróży. Niedługo już tego. Może nawet jeszcze przed zimą będę cię mógł ztąd zabrać.
— Już przed zimą? — spytała z przestrachem. — Mnie tu bardzo dobrze.
Żyd ze zdziwieniem spojrzał na nią.
— Przecież niedawno narzekałaś, że tu umrzesz z nudów. Prosiłaś, żebym cię jak najprędzéj ztąd zabrał.
Małka zmieszała się i nie wiedziała, co odpowiedziéć. Rzeczywiście niedawno jeszcze życie w téj mieścinie, na uboczu, w zamknięciu, wydawało jéj się okropném, i niecierpliwie oczekiwała chwili, w któréj ojciec ją ztąd zabierze. Teraz zaś inaczéj jéj się to wydawało, i na samę myśl, że musiała-by ztąd wyjechać, zrobiło się jéj dziwnie smutno. Sama dziwiła się téj zmianie i nie umiała wytłómaczyć się z tego przed ojcem. Zaczęła coś mówić, że się przyzwyczaiła, że takie życie w ukryciu ma także swój powab; ale ojciec nie zdawał się być przekonany tém tłómaczeniem; patrzał badawczo w oczy córki i, biorąc ją zwolna za rękę, odezwał się poważnie:
— Małciu! ty nie jesteś szczerą z twoim ojcem. Spojrzyj mi w oczy. Prawda, ciebie nie samo przyzwyczajenie tak trzyma?
Małka zarumieniła się. Zapytanie ojca rozświeciło nagle tajemnicze ciemności jéj duszy, i przy tém świetle zobaczyła to, o czém nie wiedziała, że jest w niéj. Ojciec widział to zarumienienie, które potwierdziło jego domysły i mówił daléj:
— Wiem; mówiła mi Sura, że do Leszczyców przyjechał ich syn. On może starał się ująć cię pięknemi słówkami? Może ci mówił, że cię kocha?
Dziewczyna, zamiast odpowiedzi, rzuciła się w objęcia ojca, skryła twarz na jego piersiach i wybuchnęła głośnym płaczem.
Żyda przestraszył ten płacz, zmarszczył brwi i spytał surowo.
— Małka, czego ty płaczesz?
— Bo... bo on mi tego nigdy nie powié! — mówiła, łkając.
— Czego ci nie powié?
— No, tego, o czém mówiłeś... — wstydziła się wymówić to słowo. Ojciec musiał jéj pomódz:
— Że cię kocha? — spytał.
— Tak — odezwała się, kryjąc jeszcze bardziéj twarz i płacz jéj wzmógł się.
— Dlaczego?
W tém zapytaniu czuć było obrażoną dumę ojcowską. O ile wprzódy niepokoił się podejrzeniem, że młody Leszczyc bałamuci mu córkę, o tyle teraz czuł się dotkniętym obojętnością jego dla swéj jedynaczki.
— Dumny może? — dopytywał się córki.
— Nie, on jest bardzo dobry dla mnie; ale ja wiem, ja to czuję, że on-by mnie nie mógł pokochać.
— To znajdzie się inny. Nie będziemy go prosić. Będziesz miała w kim wybierać.
— Ja nie chcę nikogo! — i zaczęła znowu płakać.
— No, Małka, nie bądź głupia, nie płacz, niéma jeszcze o co. Jeżeli on ci się podoba, to będzie twoim. Pogadam o tém ze starym, wymiarkuję.
— O! mój ojcze, jakiś ty dobry!
— No, tylko mi nie płacz; ty wiész, że ja tego nie lubię.
Zaczęła się śmiać do niego przez łzy, i całowała go z radością, i powtarzała;
— Ach, gdyby to być mogło! gdyby to być mogło, jak-bym była szczęśliwa!
— Będziesz, będziesz; on przecież nie królewicz, żeby tak trudno było dostać go za męża, i jeszcze tobie.
— Więc myślisz, ojcze, że ja mogła-bym mu się podobać? — spytała nieśmiało.
— Komu-byś się ty mogła nie spodobać, dziecko moje! — mówił żyd z dumą i radością, która, jak brylantowemi iskierkami, błyskała mu w czarnych, ruchliwych oczach. Tulił córkę do piersi, i pieścił ją, i całował, aż wśród tych pieszczot usnęła, zmęczona łzami i bezsenną nocą przy Leszczycowéj.
Ojciec delikatnie złożył ją na sofie; czas jakiś siedział przy niéj, wpatrując się z miłością i zajęciem w śpiącą; potém wstał, zabrał skrzynkę z kosztownościami, paczkę z aksamitem, i wyszedł na palcach z alkierza.
Amelka spała tak parę godzin snem twardym, w którym miała jakieś rozkoszne marzenia. Co jéj się śniło, nie mogła sobie przypomniéć w żaden sposób po przebudzeniu; ale zostało po tych snach jakieś uczucie błogie, i dlatego nie otwierała oczu, chcąc jak najdłużéj utrzymać to rozkoszne wrażenie.
Nagle coś sobie przypomniała i, zerwawszy się z sofy, spojrzała po pokoju, a potém na zegar. Była już dwunasta. Domyśliła się, że ojciec już musiał pójść do siebie i zapewne, jak zwykle, jutro rano odjedzie, nim ona jeszcze się przebudzi. Dlatego chciała go jeszcze pożegnać, podziękować mu; bo téż i miała mu za bardzo wiele dziękować dzisiaj; słowa jego dodały jéj tyle otuchy i wiary w szczęście!
Wstała więc, odgarnęła włosy z czoła na ramię, wdziała niebieski pantofelek, który podczas snu spadł jéj z nóżki, i poszła do pokoju, w którym zwykle ojciec mieszkał, ile razy przybył ją odwiedzić. W pokoju tym jednak nie zastała nikogo; łóżko nawet było nierozebrane. Na stoliku paliła się świeca, a obok niéj leżała fajka niedopalona. Była pewną, że ojciec poszedł do Sury, ale i tam go nie zastała, ani Sury. W pokoju było ciemno i łóżko Sury stało nietknięte. Teraz już nie mogła nic innego przypuścić, tylko, że poszli do ogrodu. Noc była ciepła, pogodna. Amelka tam chciała iść, odszukać ich; ale, przechodząc przez sień, spostrzegła światło przez uchylone drzwi od piwnicy. Zajrzała tam z ciekawością i usłyszała głos Sury, która stała w głębi piwnicy pod ścianą, trzymając lampę nad ogromną skrzynią, okutą żelazem; ojciec zaś jéj pochylał się co chwila do wnętrza skrzyni, wyjmował z niéj jakieś szkatułki, to znowu jakieś jedwabne materye, rozwijał je, oglądał, oczyszczał z kurzu, i znowu, starannie owinąwszy, chował napowrót do skrzyni. Ciekawość Anielki była niesłychanie zaostrzona tym widokiem. Nie była nigdy w téj piwnicy, nie wiedziała nic o téj skrzyni, kiedy ją tu wniesiono. Gdy tu przyjechały na mieszkanie, wszystkie sprzęty i rzeczy ich przywieziono na jednéj furze. Takiéj skrzyni nie widziała wtedy, a potém nie przywieziono nic podobnego. Zdziwienie jéj było jeszcze większe, gdy za poruszeniem światła, które trzymała Sura, zobaczyła w głębi piwnicy jeszcze jakieś kufry. Zkąd się to tutaj wzięło? Tego nie umiała sobie wytłómaczyć. Te kosztowności, które ojciec wydobywał ze skrzyni, przypomniały jéj żywo owe legendy o zaklętych skarbach w piwnicach, o których tyle piastunka jéj gadała nieraz. Zdawało jéj się, że weszła do jednéj z takich piwnic. Sura, z twarzą żółtą, o ostrych rysach, które światło lampy jeszcze w ostrzejsze rzeźbiło linie, sprawiała jéj wrażenie czarownicy, a ojciec — robiła sobie wyrzuty w duszy, że jéj mogło przyjść podobne porównanie — ale ojciec przypominał jéj w téj chwili jednego z owych legendowych rozbójników, tak oblicze jego było w téj chwili ponure, tak dziko patrzały oczy, a sfałdowane zamyśleniem czoło nadawało jeszcze więcéj srogiego wyrazu jego twarzy. Anielka nigdy go takim nie widziała. Ile razy był z nią, twarz ta miała wyraz łagodny, oczy uśmiechały się. Prawie nie poznawała teraz ojca, bała się go w téj chwili i, chcąc coprędzéj zmienić groźny wyraz tych rysów, zeszła po cichu po schodkach do piwnicy, zbliżyła się do niego i, aby zwrócić jego uwagę na siebie, krzyknęła. W téj chwili Sura wzdrygnęła się tak, że lampa wypadła jéj z dłoni i zgasła, a żyd głosem jakimś chrapliwym, okropnym, w którym malowała się śmiertelna trwoga i wściekłość ranionego zwierzęcia, wrzasnął:
— Kto tu? — i, macając wśród ciemności, chwycił córkę silną dłonią za gardło.
Amelka oniemiała z trwogi, straciła przytomność i dygotała cała.
— Kto tu? — powtórzył żyd i silniéj ścisnął rękę, którą trzymał jéj szyję. Nie mogła już oddychać prawie, ani głosu wydobyć przez ściśnięte gardło; szarpnęła się z wysileniem, by wyrwać się z jego ręki, i szamotała się z nim wśród ciemności; gdy wtém uczuła, że jakieś inne ręce z tyłu chwyciły ją mocno i ciągnęły ku ziemi. Rozpacz dodała jéj sił trochę i z całą mocą, na jaką zdobyć się mogła z obawy o życie, wyszeptała przez ściśnięte gardło:
— Puśćcie mnie! ojcze!
W téj chwili palce, ściskające jéj szyję, popuściły, i równocześnie odezwał się głos, wzruszenia i zdziwienia pełny:
— Czy to ty, Amelko?
— Ja — odrzekła zmęczona pasowaniem się i bezsilna potoczyła się na niego.
— Światła! hej, Sura, światła prędzéj! — zawołał żyd przerażony. — Dawaj prędzéj światła, wody!
Sura, klapiąc pantoflami, pobiegła na górę. Żyd tymczasem uspakajał córkę, która dygotała w jego ramionach, jak zraniony ptak.
— Małciu! moje dziecko, uspokój się. Mów, odezwij się, czy ci nie zrobiłem co złego? Nie boli cię co? No, Małciu, nie bój się.
I, nie czekając, aż Sura wróci ze światłem, wziął córkę na ręce i wyniósł z piwnicy. Świeże powietrze i woda, którą podała Sura, wnet orzeźwiły i wzmocniły Amelią, że mogła już utrzymać się na nogach. Ojciec kazał Surze odprowadzić ją do alkierza, a sam wrócił do piwnicy, pozamykał starannie skrzynie na kilka kłódek i zamków, potém drzwi od piwnicy, a zamknąwszy, probował jeszcze parę razy, dla przekonania się, czy dobrze zamknięte. Robił to wszystko z pośpiechem, bo mu pilno było do córki. Idąc do niéj, miał twarz mocno zafrasowaną i głęboko zamyśloną. Nawet uśmiech córki, z jakim powitała go wchodzącego, nie zdołał spędzić chmury, co się rozsiadła na jego czole.
— No, cóż? lepiej ci? — spytał, siadając obok niéj.
— Już mi teraz bardzo dobrze. Ale mało brakło, żebyś mnie był zgniótł, jak kurczę, w rękach! — mówiła z łagodnym uśmiechem. — Czemuż ty taki zły byłeś? Ja cię jeszcze nigdy takim nie widziałam. Bałeś się, że ci zabiorę te skarby, coś tak starannie chował przede mną. Powiedz mi, ojcze, zkąd one się tam wzięły?
Żyd niespokojnie poruszył się na stołku, spojrzał na Surę, która, milcząc, stała w kącie i patrzała mu w twarz, jak pies, czekający na skinienie swego pana. Porozumieli się spojrzeniem, i Sura wysunęła się z alkierza. Córka powtórzyła ojcu ostatnie pytanie, domagając się z dziecinném naprzykrzaniem odpowiedzi. Żyd zdawał się wahać i namyślać.
— Powiedz mi najprzód, zkąd ty się tam wzięłaś? Jak tam trafiłaś? Wszak już spałaś, kiedym odszedł od ciebie.
Amelka z całą szczerością opowiedziała, w jaki sposób odszukała ojca w piwnicy. Opowiadanie to uspokoiło go trochę.
— No, a teraz na ciebie koléj — rzekła, sadowiąc się obok niego i patrząc mu z dziecinną ciekawością w oczy. — Zkąd ty przyszedłeś do tych skarbów? Widziałam jakieś drogie materye, srebrne tace, kubki misternéj roboty, gdy im się przyglądałeś przy świetle i ocierałeś rękawem z pleśni. Zkąd się to wszystko u nas wzięło? Czy to wszystko twoje? nasze?
Zarzucała go pytaniami; żyd nie wiedział, na co piérwéj odpowiadać i widocznie ważył w myślach to, co miał powiedziéć. Po chwili odezwał się:
— Widzisz, to są wszystko rzeczy zastawione. Kiedy się ożeniłem z twoją matką, nie wiedząc, do czego się wziąć, zaczęliśmy pożyczać na fanty. Poszczęściło się nam i zebraliśmy gruby grosz z tego. Wszedłem potém w spółkę z bogatszymi, i już braliśmy większe zastawy, nieraz na parę tysięcy reńskich. A choć późniéj wziąłem się do handlu zbożem, nie porzuciłem jednak tego zyskownego interesu. Więc, uważasz, te kosztowności, coś widziała to nie moje. Ja tylko mam w nich trochę mego kapitału, resztę mają wspólnicy moi.
— A Nuchem jest także twoim wspólnikiem. Teraz rozumiem.
— Co rozumiész? — spytał żyd, patrząc podejrzliwie na córkę.
— Że ci dlatego tak wiele zależy na nim.
— A tak, bardzo wiele. Bo, widzisz, niektóre z tych zastawów leżą już bardzo dawno i nikt się po nie nie zgłasza. Może właściciele poumierali, albo podupadli. Więc to już nasz zysk. A jakby jemu przyszła ochota donieść o tém do sądu, to mogli-by nam to zabrać, i niewiele dostali-byśmy za to. Rozumiesz?
Tłómaczenie było dość niejasne; ale Amelce, która słuchała z dziecinną łatwowiernością i nie znała się wcale na podobnych interesach, wydawało się to aż nadto zrozumiałém. Prosiła tylko ojca, by jéj kiedy pokazał te zastawy, bo to, jak mówiła, musi być bardzo ciekawy zbiór.
Gawędzili tak długo, aż doczekali się brzasku dnia. Żyd radził córce, aby się udała na spoczynek, bo niewiele spała téj nocy.
— To nic, będę mogła naspać się w dzień, a teraz chcę nacieszyć się tobą, dopóki tu jesteś jeszcze tych parę godzin.
— Będziemy mogli jeszcze nacieszyć się sobą — rzekł żyd, głaszcząc córkę po rozpuszczonych włosach — bo ja nie odjadę tak prędko. Zabawię tu z wami parę tygodni może.
Córkę wiadomość ta nie ucieszyła tyle, ile można się było spodziewać po jéj przywiązaniu do ojca; a nie ucieszyła się dlatego, że w téj chwili przyszło jéj na myśl, iż przez ten czas nie będzie mogła bywać tak często u Leszczyców, gdzie ją ciągnęło nie samo już przyzwyczajenie.
Dla tego powodu była drugiego dnia jakaś roztargniona, marudna i niezadowolona. Nie była przyzwyczajona przebywać długo w towarzystwie ojca. Zwykle przyjeżdżał rano, kiedy ona jeszcze spała, zabawił jeden dzień i o zmierzchu, lub w nocy, wyjeżdżał znowu. Tak bywało tutaj, tak samo bywało w Tarnowie i w Jarosławiu, gdzie poprzednio mieszkali. Stosunek jéj więc z ojcem był niezwyczajny, składał się z krótkich chwil, pieszczot, uniesień radości, gorączkowych rozmów, w których sobie wypowiadali z pośpiechem to, co mieli na sercu. Żyli ze sobą więcéj w imaginacyi, niż w rzeczywistości. To téż teraz, kiedy przyszło im dłuższy czas przebyć razem, nie wiedzieli, jak go zapełnić. Przynajmniéj córka była w kłopocie: o czém mówić z ojcem, jak go zabawiać? Nie chciała zostawiać go samego, a znowu, gdy siedziała przy nim, czas się wydawał jéj długim okropnie. Przyczyniało się do tego niemało i to, że myśl jéj wybiegała ciągle do domu Leszczyców; tęskno jéj było bez nich. Rada-by była pobiegnąć tam, choć na krótko, ale nie śmiała powiedziéć tego ojcu; obawiała się, że mu było-by przykro, gdyby go odeszła.
Musiał odgadnąć to życzenie córki, albo może i on potrzebował zostać sam, bo po południu sam jéj zaproponował, żeby poszła odwiedzić Leszczyców. Ucieszyła się tem tak, że z radości rzuciła mu się na szyję, całowała go i powtarzała ciągle:
— Ach, jakiś ty dobry, mój ojcze!
— No, no, dobrze już — mówił z uśmiechem, udając, że się broni przed jéj pieszczotami — ja wiem, że ty już teraz nie do mnie należysz, że tobie niewiele teraz na ojcu zależy.
— O! nie, ja cię teraz będę jeszcze więcéj kochać.
I zaczęła spiesznie się ubierać, ale w pośpiechu nie zapomniała ubrać się starannie, wdziewając, co miała najpiękniejszego.
Ojciec, gładząc sobie brodę, przypatrywał się temu, żartował z niéj i przekomarzał się.
— A wróć przed wieczorem — mówił, gdy już odchodzić miała — bo przecież i mnie się także należy coś za to, że jestem twoim ojcem.
— O, wrócę, wrócę — mówiła ucieszona — będziemy cały wieczór rozmawiać.
Ucałowała go na pożegnanie i chciała już wychodzić, gdy ojciec, jakby sobie coś przypomniał, zatrzymał ją za rękę i rzekł:
— Słuchaj, nie potrzebujesz im wcale mówić, że ja jestem u was. Mogło-by się to roznieść po mieście i miałybyście może z tego powodu jakie nieprzyjemności. Ty wiesz, jak tu żydów niecierpią.
— Dobrze, to nie powiem nic.
— Jestem tu tylko dla was, to jest dla ciebie, i nie chciał-bym, żeby kto więcéj o tém wiedział.
Amelka bez trudności przyrzekła ojcu zachować w tajemnicy jego pobyt, i pobiegła do klasztoru.
W drodze spotkała się z Janem. Szedł właśnie po nią. Matkę bowiem zdziwiło, co to znaczy, że Amelka już drugi dzień nie pokazała się, i posłała go dowiedziéć się.
— Matka moja żyć bez pani nie może — odezwał się Leszczyc, witając ją ukłonem — i wszyscy stęskniliśmy się bez pani.
W oczach jego, w których malowała się żywa radość z oglądania jéj, mogła wyczytać, że to nie był oklepany komplement, i czuła, że serce jéj w piersiach rośnie od tych słów. Oczy jéj błyszczały i twarz była ożywiona, promieniejąca, jakby przez nią jakieś cudowne światło przebijało. Janowi nigdy jeszcze nie wydawała się tak piękną. I stara Leszczycowa, gdy ją ujrzała, po serdecznych powitaniach, wyraziła również zdziwienie swoje z powodu zmiany w jéj twarzy.
— Tak tylko szczęście może opromieniać twarze. Musiało cię coś bardzo dobrego spotkać w tym czasie. Prawda?
Amelka nie odpowiadała nic słowami, tylko całowała starą Leszczycową z uciechy po rękach, a każdy ruch jéj, każde spojrzenie mówiło, jak jest szczęśliwą.
Od owego dnia Amelka czas i serce dzieliła między Leszczyców i ojca. W dzień przesiadywała u nich, a na wieczór wracała do ojca, spowiadała mu się z uczuć i wrażeń swoich, opisywała Jana, zdawała mu dokładną sprawę z tego, co z nią mówił, co robił, jak patrzał, i razem z ojcem wyciągali z tego wnioski i domysły o jego uczuciach. Córka wtedy zwykle wątpiła, a ojciec dodawał jéj nadziei.
Tak było dni kilka.
Jednego dnia Amelka, przyszedłszy po południu, jak zwykle do Leszczyców, zastała tam jakieś, całkiem jéj obce, osoby. Była to pani burmistrzowa z córką. Przyszły one niby odwiedzić chorą. Właściwy zaś powód był ten, iż po mieście rozeszła się pogłoska, że młody Leszczyc został dyrektorem i wspólnikiem jakiéjś wielkiéj fabryki nafty, i niebawem ma wyjechać. Bajeczkę tę wymyślił aptekarz, gdy go zewsząd ciekawi zarzucali pytaniami: co ten Leszczyc porabia? co będzie robił? i tak daléj. Bajeczka wnet rozeszła się po mieście, a burmistrz od Josla przyniósł ją do domu. Wnet tedy stanęło na radzie familijnéj, że trzeba daléj pilnie uprawiać znajomość z Leszczycami i, bądź co bądź, młodych zbliżyć do siebie; a że młody Leszczyc jakoś nie kwapił się z drugą wizytą, więc, ulegając konieczności, trzeba było zrobić wizytę Leszczycom.
Wprawdzie stało temu na przeszkodzie, że dotąd Leszczycowa nie oddała im jeszcze piérwszéj wizyty, ale wytłómaczyły ją tém, że pewnie „chudzina nie ma w co ubrać się i dlatego wstydzi się to pokazać między ludźmi”. I, chcąc uwidocznić jéj ubóztwo, siliły się ubrać na tę wizytę jak najokazaléj. Nakładły na siebie, co tylko miały najkosztowniejszego. Mama, bez względu na dokuczliwy upał, wpakowała na siebie swoję uroczystą, materyalną suknią i przyłożyła to jeszcze aksamitném okryciem, suto wyszywaném. Na głowie, dla większéj ozdoby, przypięła do czepka ciemno karmazynowe pióro, które na wysokiéj fryzurze kołysało się, jak kita na hełmie, za każdém poruszeniem głowy.
Panna Aniela zaś korpulentną postać swoję zasznurowała w biały kolor niewinności, ale cóż, kiedy niewinność tę poplamiła taką kupą różnokolorowych kokard, kokardek, wstążek, szarf, że wyglądała, jak żydowska wystawa sklepowa. Na spoconą twarz nasypała obficie pudru, tłómacząc się tém, że nic tak nie chłodzi, jak puder. Zabrała także parę chusteczek do kieszeni na przypadłości katarowe i jednę chusteczkę od parady, cienką, z ozdobnym haftem, naperfumowaną aż do odurzenia.
Tak uzbrojone, zdążały do mieszkania Leszczyców. Pan burmistrz miał je eskortować na miejsce przeznaczenia; ale, niestety, w czasie, kiedy one były zajęte ubieraniem się, on u Josla ubrał się węgrzynem tak, że go musiano rozebrać i do łóżka położyć. Obiecał swojéj połowicy, jak się tylko trochę przedrzemie, przyjść po nie do Leszczyców. Dyplomatyczna burmistrzowa, chcąc odjąć swojéj wizycie charakter oficyalny, zaraz na wstępie oświadczyła Leszczycowéj, że wyszła sobie z córką za sprawunkami na miasto z „ojcem”, że „ojciec” poszedł się golić, a one tymczasem wstąpiły odwiedzić „kochaną panią” i zapytać o „szacowne zdrowie”.
Leszczycowa z pobłażliwym uśmiechem przyjęła to objaśnienie, które całkiem nie licowało z wyszukanym strojem obu kobiet, i poprosiła je uprzejmie usiąść. Mama, nie chcąc uchybić sobie i dostojeństwu męża, zajęła zaraz kanapę; córka zaś usadowiła się na krześle z winnym respektem dla wszystkich kokardek, wstążeczek i draperyi sukni, których ułożenie niemało zajęło czasu.
Rozmowa rozpoczęła się o chorobie Leszczycowéj, nad którą matka i córka mocno ubolewały. Z oczu im jednak można było wyczytać, że wcale nie myślały o tém, co mówiły; szczególniéj córka była ciągle roztargniona, niecierpliwie poglądała ku drzwiom i uważała rozmowę w nieobecności Jana za stratę czasu. To téż dopiéro kiedy wszedł, zaczęła na dobre brać udział w rozmowie; gadała, jakby ją kto nakręcił, chciała go oczarować darem wymowy. Jan słuchał cierpliwie, sam mało odpowiadał i ziewał skrycie. Pani burmistrzowa, chcąc młodym zostawić czas do bliższego porozumienia, przeniosła się z kanapy bliżéj do choréj.
Właśnie w tym czasie Amelka weszła do pokoju. Ujrzawszy obcych, chciała cofnąć się zażenowana, Leszczycowa jednak zatrzymała ją słowami i zaraz przedstawiła gościom. Żydóweczka skłoniła się nieśmiało, ale z wdziękiem obu paniom, na co one odpowiedziały lekceważącém kiwnięciem głowy, a panna odwróciła się od niéj i chciała prowadzić daléj zaczętą z Janem rozmowę. Ten jednak, nie słuchając jéj wcale, wstał i zakłopotanéj Amelce podał swoje krzesło. Podziękowała mu i usiadła przy Anieli; parę razy zagadała coś do niéj, a odebrawszy za każdym razem odpowiedź krótką i niegrzeczną, zaprzestała rozmowy, posiedziała czas jakiś jeszcze, aż wreszcie, nie wiedząc, co zrobić ze swoją osobą, zdecydowała się usunąć od niegrzecznéj panny, poszła do okna i zaczęła robić w krosnach.
Jan, który z daleka obserwował wszystko i oburzony był postępowaniem Anieli, chcąc wynagrodzić żydóweczce upokorzenie, jakiego doznała, usiadł przy niéj i rozmawiał z nią ciągle. Niewiadomo, czy żydóweczka odgadła intencyą, która go skłoniła do téj rozmowy na boku, ale to pewna, że serce jéj w téj chwili przepełniała radość nieopisana. Nigdy jeszcze Jan nie był tak rozmowny, tak serdeczny, jak teraz. Rozmowa ich przechodziła z wesołych żartów na poważne tony i znowu wracała do śmiechów wesołości. Ożywienie malowało się na twarzach obojga, a bywały takie ustępy w rozmowie, w których twarz Amelki żywszym oblewała się rumieńcem i mocniéj nachylała się nad robotą. Oczy jéj wtedy błyszczały takim blaskiem, jaki rzucają świeczniki weselne.
A tymczasem panna Aniela siedziała sama na środku pokoju, drąc z niecierpliwości i gniewu pajęczą chusteczkę; napróżno chciała zwrócić uwagę Jana: to upuszczała wachlarz, w nadziei, że skoczy podnieść go, to wstawała oglądać obrazy po ścianach, myśląc, że przyjdzie objaśnić jéj, co przedstawiają.
Jan zdawał się nic nie widziéć, nie słyszéć, prócz żydówki. Robił to prawdopodobnie z umysłu, aby ukarać należycie niegrzeczność Anieli. Nawet jéj kichnięcie nie przerwało mu rozmowy. Tu już cierpliwość Anieli się wyczerpała. Rozdrażniona upokorzeniem, jakiego doznała, czerwona od złości, zbliżyła się do matki i oświadczyła jéj szorstko, że tu tak gorąco, iż wytrzymać niepodobna. Matka, która, pomimo gorliwéj niby rozmowy z Leszczycową, bacznie obserwowała wszystko, co się działo, zrozumiała, jak gorąco musiało być córce, kiedy u niéj w sercu aż wrzało wszystko od irytacyi. Wstała więc z pośpiechem żegnać Leszczycową.
— Ależ pan burmistrz miał wstąpić po panie — odezwała się staruszka, zdziwiona tym nagłym odwrotem.
— Musimy iść. Żegnam — odrzekła krótko matka; córka nawet tego nie powiedziała, i obiedwie, jak bomby, wyleciały za drzwi.
Jak dostały się do domu, tego nie wiedziały. Irytacya zastępowała siłę pary i pędziła je z szaloną szybkością. Ofiarą gniewu padł najprzód ulubiony kotek, którego panna Aniela, spotkawszy we drzwiach, kopnęła tak, że odleciał na dwa kroki; potém wpadła do pokoju z takim impetem, że, zahaczywszy się mantylką o kosz z kwiatami, przewróciła go z łoskotem; w końcu, nie mogąc ze spoconych i nabrzmiałych rączek ściągnąć rękawiczek, podarła je ze złości.
Mama zatrzymała się nieco z wybuchami gniewu, dopóki nie uwolniła się od aksamitnego okrycia i materyalnéj sukni. Wtedy dopiéro puściła wodze językowi:
— Nigdy sobie tego nie daruję — mówiła, wywijając obnażonemi rękoma, na których telepały się mankiety — że noga moja przestąpiła próg takiego domu! Piękne mi towarzystwo z żydówkami, niéma co mówić!
— Cóż można wymagać od podobnych ludzi? Ich godny synalek kontent, że może choć z żydówkami rozmawiać, bo pewnie żadna porządna panna z nim-by gadać nie chciała.
— Muszę powiedziéć twemu ojcu, żeby mi tych parchów zaraz wypędził z miasta, bo człowiek potém nie ognał-by się nigdy przed tém plugawstwem! Uważałaś ty? ona ją przedstawiała, jakby jaką damę! A to szkandal prawdziwy!
— Bo najlepiéj było nie chodzić!
— Któż się spodziewał czegoś podobnego? Przez moje głupie serce dałam się namówić do tego. Mówili: chora, chora.
Na łoskot, sprawiony upadaniem wazoników na podłogę, ciocia z kuchni przybiegła przestraszona.
— A tu co się stało? Wszelki duch chwali!
— To ciotka winna temu wszystkiemu! — zawołała panna, rada, że ma na kim wywrzéć swój gniew.
— Ty zawsze tylko z twemi głupiemi radami! — zawołała matka.
— Ciągle nam tylko trajkotała w uszy o tych Leszczycach!
— Żeby nie ona, to-by nam nawet na myśl nie przyszło coś podobnego!
— O cóż wy się tak kłócicie, moje drogie? — spytała ciotka, patrząc zdziwionym wzrokiem to na jednę, to na drugą. — Anielciu! o cóż tobie chodzi? — spytała, zbliżając się do Anieli. Ten naiwny spokój głuchéj ciotki jeszcze do większéj pasyi doprowadził Anielę. Ofuknęła się na nią:
— Niech mi ciotka da święty spokój! — rzekła i wyszła, trzasnąwszy drzwiami.
Pani burmistrzowa téż, zabrawszy suknią w jednę, a mantylkę w drugą rękę, pomaszerowała za córką, a przechodząc koło ciotki wrzasnęła jéj w samo ucho z gniewem:
— Wszędzie musisz wściubić swoje trzy grosze. Mamy cię już póty! — zrobiła ruch nad głową materyalną suknią i wyszła, zostawiając ciotkę z otwartemi ustami i zdziwioném, ogłupiałém spojrzeniem.