Za winy niepopełnione/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Za winy niepopełnione |
Pochodzenie | Pisma Michała Bałuckiego |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1887 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pomimo, że Jan tak przykrego doznał wrażenia za piérwszą swoją bytnością u aptekarza, w parę dni wybrał się znowu do niego, a potém te wizyty powtarzały się coraz częściéj. Przebywał tam zwykle po kilka godzin, to robiąc różne doświadczenia i rozbiory w kuchni chemicznéj, którą znalazł nadspodziewanie zaopatrzoną we wszystkie chemikalia, to zabawiając się rozmową z aptekarzem. Oryginalny ten dziwak stawał się dla niego coraz interesowniejszy, był to dla niego rodzaj książki, w któréj znajdował bez ładu spisywane rozmaite wiadomości, paradoxalne zdania, cenne notatki o ludziach i głębokie prawdy, zdobyte doświadczeniem. Jan z ciekawością i zajęciem zaglądał w karty téj żywéj księgi. A nadto przekonał się, że w tym człowieku, pomimo jego dziwactw, złośliwości i pessymizmu, biło serce szlachetne i litościwe, że robił daleko więcéj dobrego ludziom, szczególniéj biednym, niż ci, co wiele mówią o miłości bliźniego. Aptekarz nie cierpiał ludzi, przynajmniéj tak mówił, łajał ich, drwił nielitościwie; ale podczas kiedy słowami krzywdził i obrażał, rękoma wciskał datek ubogiemu, lub dawał za darmo lekarstwa.
Jan nieraz miał sposobność przez okna z laboratoryum widziéć podobne sceny, i to pociągało go jeszcze więcéj do szorstkiego mizantropa i polubił go, choć i z niego aptekarz drwił sobie nieraz, nielitościwie wyśmiewając, szczególnie jego projekta względem podniesienia przemysłu w Galicyi. Jan z pobłażliwym uśmiechem przyjmował żarty aptekarza, czasem probował tą samą bronią odpierać jego zarzuty; przychodziło nieraz z tego powodu do żywych dysput, które jednak nic psuły wzajemnéj harmonii. Pomimo różnicy zdań i usposobień, a nawet i wieku, obaj lgnęli do siebie, i wizyty Jana w aptece powtarzały się tak często, że aż rodzice poczęli być o to zazdrośni. Chodził tam po południu i najczęściéj dopiéro koło ósméj wracał do domu.
Jednego dnia, wróciwszy nieco wcześniéj, zastał matkę jeszcze przy krosnach, a obok niéj jakąś panienkę, która jéj pomagała w robocie. Jakież było jego zdziwienie, gdy w téj panience poznał owe żydóweczkę z ogrodu. Poznał ją tylko po jéj dużych, czarnych oczach, kiedy je podniosła od haftu i zdumiona wpatrzyła się w niego. Zresztą była prawie całkiem niepodobna do téj, jaką widział owego poranka, nazajutrz po swém przybyciu z Wiednia. Rysy były wprawdzie te same; ale jeżeli tamta, w fantastycznym, wschodnim stroju, z rozpuszczonemi włosami, ożywioną twarzą i błyszczącemi ogniem oczyma, wyglądała jak jaka bohaterka z wschodniego poematu Tomasza Moora, lub obrazu Murilla, to ta, którą teraz miał przed sobą, w skromném ubraniu, gładko przyczesanych włosach, z twarzą spokojną, skromném i łagodném spojrzeniem, przypominała wykończone z drobiazgową dokładnością i czystością mieszczańskie portrety Holbeina. Oczy jéj wyrażały także zdumienie na widok Jana. Oboje byli zakłopotani tém spotkaniem i nie wiedzieli, co mówić.
Wybawiła ich z tego kłopotu matka Jana, która, wskazując na syna, rzekła do siedzącéj:
— Patrz, Malciu, to właśnie mój syn, o którym ci mówiłam.
Żydóweczka skinęła głową nieśmiało i wnet twarz, oblaną silnym rumieńcem, pochyliła nad robotą.
Jan, po tém powitaniu, nie wiedział, co daléj mówić. Nie mógł sobie wytłómaczyć stosunku matki z tą zagadkową dziewczyną, ani bytności jéj tutaj. Byłaż to najemna robotnica, czy téż znajoma? Nie wiedział, jak się zachować ma względem niéj, i czuł się skrępowanym jéj obecnością. Pogadał z matką kilka słów, pokręcił się roztargniony po pokoju, potém zdjął z gwoździa klucz od swego mieszkania i wyszedł. Dlaczego wyszedł, tego sam nie wiedział i miał ochotę wrócić; ale mu brakło powodu. Został więc u siebie zły i niekontent, że się znalazł jak student.
Niemniéj był zaambarasowany, gdy wieczorem usiadł do kolacyi z rodzicami. Nie był pewnym, czy żydóweczka nie wygadała się przed jego matką, że go już znała i przy jakiéj okoliczności się poznali, i w skutek tego nie wiedział, jak zacząć o niéj rozmowę z matką, i czy zaczynać. Dogodniéj mu było nie pytać się o nic, choć ciekawość namawiała go do tego.
Na szczęście matka rozpoczęła sama:
— No, cóż? — spytała go z uśmiechem — jakże ci się podobała moja pupilka?
Jan uczuł, że to niespodziewane pytanie zarumieniło mu twarz; maskując tedy to pomieszanie obojętnością, zapytał:
— Cóż to za jedna?
— To żydóweczka, córka handlarza zboża, Kornbluma.
— I zkąd-że matka przyszła do takiéj znajomości? — spytał nieco drwiącym tonem.
— Smutne było nasze poznanie. Wracaliśmy raz z ojcem ze spaceru, wtém patrzymy, jakieś zbiegowisko, a wśród niego dwie żydówki, blade ze strachu, wylęknione, cofające się przed groźbami kilku napastników, którzy szarpali je i popychali.
— Bo trzeba ci wiedziéć — objaśnił go ojciec — że w miasteczku naszém nie wolno było osiedlać się żydom. Dopiéro Josel piérwszy ośmielił się skorzystać z równouprawnienia i założył tutaj handel. Nie uwierzysz, co wyrabiali tutejsi obywatele z tego powodu. Wybijano mu okna, napastowano na ulicy; były takie zbiegowiska i sceny przed jego sklepem, że aż żandarmerya wdawać się w to musiała i brać żyda w obronę. Żyd jednak przetrzymał to wszystko, a że był przebiegły i zręczny, umiał sobie różnemi sposobami ująć mieszkańców, szczególniéj udało mu się zyskać protekcyą burmistrza, i pod jego opieką siedzi teraz bezpiecznie. Ale innym nie powiodło się tak szczęśliwie. Probowało kilku osiedlić się tutaj i nie mogli się utrzymać. Prześladowano ich tak zawzięcie, takie trudności i przeszkody stawiano im na każdym kroku, że w końcu wynieść się musieli.
— To téż możesz sobie wyobrazić — ciągnęła daléj matka — jakie oburzenie musiało wywołać pojawienie się dwóch żydówek, o których mieszczanie dowiedzieli się, że chcą zamieszkać stale tutaj. Zaledwie pokazały się na ulicy, rzucono się na nie z zawziętością, i to nietylko chłopaki, ale poważniejsi mieszczanie i kobiety wzięły udział w tém prześladowaniu; znęcano się nad niemi, naigrawano, plwano, popychano i rzucano kamieniami. Jeden kamień uderzył młodą żydówkę w czoło i zranił ją. Wtedy ojciec, zobaczywszy to, pośpieszył na obronę nieszczęśliwych i, zasłaniając je sobą, zaczął łajać ostro napastników. Niewiele-by to może pomogło, gdyby nie żandarmi, którzy w téj chwili ukazali się w ulicy. Na ich widok tłum rozbiegł się i pochował do do domów, a my z ojcem odprowadziliśmy żydówki do ich mieszkania. W drodze młodsza, w skutek przestrachu i rany na czole, omdlała. Donieśliśmy ją do domu i tam cucić zaczęli. Kiedy przyszła do siebie i zobaczyła mnie przy łóżku, wyciągnęła do mnie ręce, uczepiła się niemi mego ramienia i całowała mnie biedaczka ze łzami w oczach, i puścić nie chciała od siebie. Musiałam jéj przyrzec, że na drugi dzień odwiedzę ją znowu. Jakoż poszłam na drugi dzień do niéj. Ucieszyła się bardzo, przywitała się ze mną tak serdecznie, jakby matkę rodzoną witała, nie wiedziała, jak okazać mi wdzięczność swoję za to, co dla niéj zrobiłam. I takie to było lube, przytulne, tak garnęło się do mnie, że niepodobna było być dla niéj obojętną. Posiedziałam tam czas jakiś. Biedaczka pytała mię się z dziecinną naiwnością, za co ci ludzie tak ją napastowali, kiedy ona im nic złego nie zrobiła. Musiałam jéj wytłómaczyć tę nienawiść tutejszych mieszkańców do całego jéj plemienia, o ile się dało. Kiedy odchodziłam, obiecałam jéj, że ją znowu odwiedzę. Ale uważałam, że stara żydówka skrzywiła się na to.
— Czy to nie matka jéj? — spytał Jan.
— Nie, jakaś krewna. Wtedy jednak nie wiedziałam jeszcze o tém, i ja także myślałam, że to matka, a widząc jéj obojętne, a nawet niechętne zachowanie się względem mnie, nie śpieszyłam się z następnemi odwiedzinami. Gdy wtém jednego dnia żydóweczka przyszła do mego mieszkania, prowadząc z sobą jakiegoś żyda, którego mi przedstawiła jako ojca. Był to mężczyzna wcale okazały, wyglądał więcéj na zamożnego mieszczanina, niż na żyda, a nawet mówił wcale nieźle po polsku. Podziękował mi za pomoc, jakiéj udzieliliśmy jego córce, i prosił, czy nie pozwoliła-bym, aby córka jego mogła czasem przychodzić do mnie. Domyśliłam się, że prośba ta pochodziła właściwie od córki, bo kiedy ojciec mówił mi o tém, to biedne dziewczątko patrzało na mnie tak błagalnie, a zarazem z taką trwogą, abym nie odmówiła, że w istocie nie miałam serca odmówić.
— To zapewne będzie ta sama — odezwał się Jan, ciągłe udając, jakoby całkiem nie znał żydóweczki, o któréj była mowa — o któréj mi mówiła panna Aniela, że ma się przechrzcić.
— Tak mówią. Powiadają nawet, że ojciec jéj dlatego wywiózł ją tutaj, i ta wiadomość o tyle udobruchała mieszczan, że pozwalają żydówkom mieszkać spokojnie; ale ze mną ojciec nic nie mówił o tém wyraźnie.
— Bardzo słusznie — wtrącił stary Leszczyc — zostawił to widać do woli córki. W takich rzeczach niéma przymusu.
— A dziewczyna nie ma wstrętu do naszéj religii, skoro, jak widzisz, pomaga mi w téj robocie. — Tu wskazała na antepedyum, rozpięte na krosnach.
— Więc ona tu tak często bywa u matki?
— Pokazuje się, że ty rzadko bywasz, skoro jéj dotąd nie widziałeś. Zasiedziałeś się u tego aptekarza.
Był to rodzaj delikatnego wyrzutu dla Jana, a jakkolwiek wyrzut ten osłodziła matka uśmiechem, niemniéj uczuł go syn. I niewiadomo, czy to tak podziałało na niego, czy téż był jeszcze inny powód, ale następnego dnia nie wyszedł, jak zwykle, do aptekarza, tylko pozostał w domu, i to w pokoju matki, i oświadczył się jéj z chęcią czytania jakichś zajmujących podróży, które z sobą przywiózł z Wiednia.
Matka przyjęła to z wielkiém zadowoleniem. Prosiła go tylko, aby wstrzymał się z czytaniem do przyjścia Amelki, która bardzo lubi polskie książki i całą już prawie ich biblioteczkę domową przeczytała.
Jan chętnie zgodził się na to.
Niedługo czekali, bo niebawem drzwi się otwarły i weszła oczekiwana. Ubranie jéj było staranniejsze, niż zwykle. Miała na sobie muślinową sukienkę, w drobne, niebieskie paski, którą w stanie przepasywała także niebieska szarfa, tylko ciemniejszéj barwy. Z téj saméj materyi miała kokardę pod szyją, a na ramionach zarzuconą lekko białą mantylkę. W czarnych włosach rozkwitał pączek róży. Jan spostrzegł odrazu tę zmianę w ubiorze i połaskotało to jego miłość własną. Mógł przypuszczać, że on był przyczyną téj zmiany. I być bardzo może, iż żydówka zrobiła to w myśli, że go dzisiaj spotka znowu, a jednak, gdy go tak niespodzianie zobaczyła zaraz przy wejściu, zarumieniła się mocno i znać było pewne zmieszanie na jéj twarzy.
— Czekamy tu na ciebie z czytaniem — odezwała się do niéj Leszczycowa. — Jan ma nam przeczytać coś bardzo ładnego.
Nowa fala rumieńca przepłynęła po twarzy Amelki; nic jednak nie odpowiedziała; zrzuciła mantylkę z ramion i usiadła do roboty i słuchania.
Jan rozpoczął czytanie, natężona uwaga obu słuchaczek dodawała mu ochoty; czasami przerywał czytanie, dając wyjaśnienia, a wzrok jego wtedy zatrzymywał się na pięknéj żydówce, która od czasu do czasu podnosiła oczy na mówiącego, ale wnet je spuszczała na robotę, gdy się spotkała z jego wzrokiem.
Dziwny był stosunek obojga. Byli niby obcymi sobie, a jednak łączyła ich tajemnica; byli tak blizko siebie, a jednak nie rozmawiali wcale z sobą, ani tego dnia, ani następnych, w których Jan także pozostał w domu, nie chcąc, jak mówił, przerywać czytania.
Ale jednego dnia stało się, że podczas, kiedy tak siedzieli we troje, matkę odwołała służąca do kuchni, do jakichś zajęć gospodarskich, i zostali sami. Samotność ta widocznie obojgu uciążliwą była, bo mieli miny niezdecydowane, zakłopotane i omijali się wzrokiem. Czytaniem nie można było zapełnić tych chwil, bo matka, odchodząc, prosiła, aby z tém na nią czekano; a nie wiedzieli, o czém mówić mieli. Najłatwiej-by im było rozmawiać o piérwszém spotkaniu swojém; ale Janowi się zdawało, że może niegrzecznie by było wszczynać rozmowę o tém, o czém obiecał milczéć. Tymczasem, ku wielkiemu zdziwieniu jego, ona rozpoczęła piérwsza, choć widać było, że ją to dosyć kosztowało.
— Pan nie masz mnie się o nic spytać? — odezwała się nieśmiało, nie patrząc na niego.
— Nie wiem, czy można.
— Owszem, proszę pana. — I, nie czekając, aż pytać ją będzie, rozpoczęła sama:
— Panu pewnie niezrozumiałą była ta scena wtedy w ogrodzie. Ten człowiek, którego pan tam widziałeś, to mój narzeczony.
Przestała, czekając, co powié; ale Jan tak był nieprzygotowany na podobne wyznanie, wypowiedziane ze śmiałością i prostotą, że nie wiedział, co powiedziéć na to. Dziwiło go jednak, że narzeczonego traktowała jak napastnika. Musiała się domyślić powodu jego zdziwienia, bo prędko dodała:
— Mój narzeczony, ale go nie cierpię, mam wstręt do niego. Zrobiłam to tylko dla ojca, że nas zaręczono, bo od tego człowieka zależy los mojego ojca. Co jest między nimi, ja nie wiem, tego mi ojciec nie chciał nigdy powiedziéć. Mówił mi tylko, że ten człowiek może go zniszczyć i zgubić zupełnie; dlatego nie trzeba nam go drażnić. Ojciec przyrzekł mi święcie, że żoną jego nigdy nie będę; ale narzeczoną muszę udawać czas jakiś, dopóki nie uwolnimy się od jego wpływu.
— Czy to jaki bogaty człowiek, że takie ma wpływy?
— Nie, a przynajmniéj ja nie wiem o tém. Jest komisantem jakiegoś domu handlowego, jeździ wiele i ma rozliczne stosunki. Odwiedzał mnie tu kilka razy, ale zawsze z moim ojcem. Wtedy, kiedy go pan widziałeś, pierwszy raz odważył się przybyć sam. Poskarżyłam się za to na niego przed ojcem i chciałam zerwać wszystko; ale przyrzekł, że więcéj już nie dopuści się czegoś podobnego.
To wyjaśnienie żydówki rozwiązało mu w sposób bardzo prosty zagadkę, w któréj fantazya jego i podejrzliwość upatrywały jakieś tajemnice i zawiłości. Cóż mogło być naturalniejszego nad to, że żyd, spekulujący zbożem, był w stosunku pewnéj zależności od komisanta, który miał stosunki z zagranicznemi targami, że chciał z nim utrzymać dobre stosunki i na ten cel poświęcił, a przynajmniéj pozornie ofiarował córkę swoję. Była to czysta spekulacya, nic więcéj. Również wyjaśniła mu się owa nocna scena w karczmie za miastem. Ten drugi, starszy żyd, był zapewne ojcem Amelii i jechali do niéj.
Rozwiązanie to, tak proste, sprawiło, że żydóweczka, którą imaginacya jego ubrała w urok tajemniczości, straciła teraz wiele w jego oczach. Nie mógł zaprzeczyć jéj piękności; ale piękność ta nie miała już dla niego tego interesu, co przedtém. Patrzał na nią, jak na piękny obrazek, ze spokojem i chłodno.
Ale zaszła jedna okoliczność, która zmieniła to usposobienie. Matka jego zachorowała nagle, niebezpiecznie. Był to rodzaj uderzenia apoplektycznego, który sprowadził chorobę mózgową. Leczenie było trudne i wymagało nadzwyczajnéj troskliwości i opieki. Jan z ojcem robili, co mogli; pomimo to, nie dali-by sobie rady, gdyby im nie była przyszła w pomoc Amelia. Rodzona córka nie mogła-by z większém poświęceniem pielęgnować choréj. Bezsenne noce trawiła przy jéj łóżku, odmieniając co chwila zimne okłady na głowę, podając lekarstwa, uspokajając rzucającą się w gorączkowych majaczeniach. W chwilach, kiedy mężczyźni tracili głowy, ona, na pozór wątła dziewczyna, okazywała dziwną przytomność umysłu i umiała sobie radzić w krytycznych wypadkach; i wtedy, kiedy oni upadali ze znużenia i bezsenności, sama jedna czuwała przy choréj. Jan z uwielbieniem i podziwieniem patrzał na tę żelazną wytrwałość i bezgraniczne poświęcenie; uczucie wdzięczności rosło w nim z każdym dniem dla Amelii, i zaczęła znowu urastać w jego oczach nie sztuczną jakąś grą fantazyi, ale rzeczywistą wartością. Wśród nieszczęścia, jakie ich dom nawiedziło, stała się opiekuńczym aniołem. Jeżeli czasem na parę godzin odchodziła od nich, aby wypocząć, lub posilić się, Jan doznawał śmiertelnego niepokoju o matkę, bał się, że w nieobecności Amelii coś złego jéj przydarzyć się może, i z bijącém sercem oczekiwał jéj przybycia. Zdawało mu się, że z jéj przybyciem wraca nadzieja i niebezpieczeństwo minęło. Kiedy jéj raz powiedział o tém, uśmiechnęła się łagodnie i rzekła:
— Gdyby tak było, to gotowa-bym nie odchodzić ztąd wcale, dopóki-by pańska matka nie wróciła w zupełności do zdrowia.
A gdy jéj podziękował za tę troskliwość, z jaką pielęgnuje chorą, i począł unosić się nad jéj poświęceniem, przerwała mu i rzekła skromnie:
— Czyż to warto o tém mówić? Co ja takiego robię? Oddaję tylko mój dług. Wszak pańska matka także mnie ratowała, gdy byłam w niebezpieczeństwie życia.
Ta wstydliwa skromność, z jaką usuwała się od jego podziękowań i pochwał, jeszcze bardziéj podnosiła jej wartość, i coraz więcéj czuł dla niéj wdzięczności i szacunku.
Jednego razu zdarzyło się, że kiedy oboje w nocy czuwali przy choréj, ta zaczęła coś majaczyć o synu, zdawało się jéj, że go ktoś ściga, zerwała się z łóżka i chciała biedz mu z pomocą. Jan i Amelia równocześnie przybiegli do niéj, aby ją powstrzymać. Zaczęła się mocować z nimi i krzyczéć:
— Puszczajcie mnie! Dlaczego mi nie pozwalacie ratować mego syna? Czyście wy nigdy nie mieli syna? serca?
Tu zaczęła bez związku i ładu mówić coś o sercu, o synu, już nieco spokojniejsza, gdy znowu jakieś gorączkowe widzenie ją zaniepokoiło i na równe nogi wyskoczyła z łóżka, wołając:
— Ratujcie! mój syn, mój!
— Ależ, matko, ja tu jestem, przy tobie — mówił Jan słodkim, łagodnym głosem, uspokajając matkę i kładąc ją napowrót do łóżka z pomocą Amelii.
— Gdzie, gdzie syn mój? — powtarzała niespokojnie chora, szukając wkoło rękoma i oczyma.
— Tu jestem, przy tobie.
Chwyciła go konwulsyjnie za rękę i twarz jéj skurczyła się w osłupiały uśmiech.
— Jesteś, jesteś — szeptała ucieszona, gniotąc jego rękę w swojéj — to dobrze. Nie chodź tam do nich, to źli ludzie, tam nieszczęście cię czeka. Zostań tu przy nas, przy matce; ja ci wyszukam jakiéj księżniczki, albo królewny za żonę, pożenicie się i będziecie szczęśliwi, bardzo szczęśliwi.
Urwała nagle, położyła palec na ustach i szepnęła:
— Cicho! słyszysz, już jedzie. W złocistéj karecie, w sześć koni z piórami; patrz, wchodzi, szumi jedwabiami po podłodze. No, witaj-że ją przecie! — mówiła, popychając syna ręką, i zaczęła kiwać głową, układając twarz do powitalnego uśmiechu, i mówić: — Witamy, witamy, piękna księżniczko! to mój syn.
Nagle schmurzyła się i, patrząc ciągłe nieruchomo w stronę, gdzie stała Amelia, odezwała się do syna:
— Cóż to? Nie chce iść do mnie? Dlatego, że ona księżniczka? Ale ja matka, twoja matka — i, zwróciwszy się do Amelii, spytała ostro:
— Dlaczego nie chcesz iść do mnie? Możeś się dowiedziała co o jego ojcu, może ci się wydajemy za biedni? Na nas nie patrz, ale na niego; takiego i na królewskich dworach nie upatrzysz. No, nie przyjdziesz tu do mnie?
W głosie jéj czuć było już rozdrażnienie. Amelia, dla uspokojenia jéj, zbliżyła się do łóżka. Staruszka wnet rozjaśniła twarz.
— A! byłam pewna, że przyjdziesz, bo ja wiedziałam, że ty go kochasz. Oko matki umié poznać tych, co kochają jéj dziecko. Prawda, że ty go kochasz? No, mów, niech usłyszy, bo on matce nie uwierzy może. Czemuż nic nie mówisz? No, powiedz — zawołała gwałtownie — kochasz go?
— Kocham — odrzekła Amelia.
— Bardzo? No, czy bardzo?
— Bardzo.
— To niéma co zwlekać, zrobimy zaręczyny. Daj mu ten błyszczący pierścionek — i poczęła ściągać z palca Amelii piękny pierścionek ze szmaragdem, oprawnym w brylanty, i podała go synowi. Potém zaczęła męczyć się nad zdjęciem ze swego palca jakiegoś starego pierścionka z Matką Bozką, i, kiedy to jéj w końcu się udało, włożyła go Amelii na palec, mówiąc:
— Wybaczcie, piękna księżniczko, że tak ubożuchny pierścionek mój syn ci ofiaruje. Nie świecą w nim brylanty, ani drogie kamienie, ale świeci w nim błogosławieństwo Boże i miłość. Ten pierścionek przez trzy pokolenia już towarzyszy szczęśliwym małżeństwom. Obyście i wy tak byli szczęśliwi. Dlaczego nie podajecie sobie rąk? Janie, podaj jéj pierwszy; wszak ty mężczyzna, bądź-że śmielszy, choć to księżniczka, tyś jéj wart. No, podaj jéj rękę.
Jan wyciągnął nieśmiało rękę ku Amelii, która mu także podała swoję.
— A teraz — ciągnęła daléj chora — przysięgnijcie sobie, że się do śmierci kochać będziecie. No, cóż? dlaczegoż milczycie?
Amelia piérwsza odezwała się głosem pełnym, dźwięcznym: przysięgam, a potém zniżonym głosem szepnęła Janowi: nie drażnij pan choréj uporem. Jan machinalnie powtórzył za nią: przysięgam.
Jakkolwiek robili to wszystko dla uspokojenia choréj, jednak na Janie cała ta ceremonia zaręczyn dziwnie wzruszające, a po części i niepokojące, robiła wrażenie. Kiedy żydóweczka powtarzała za matką to słowo: „kocham”, uczuł wstrząśnienie w całym organizmie, jakby elektryczny prąd przebiegł po jego nerwach. Piérwszy raz słyszał to słowo z ust kobiety, a jakkolwiek wypowiedziała je nie na seryo, to jednak było w niém jeszcze tyle ciepła serdecznego i jakiéjś uroczystéj, świątecznéj powagi, że Janowi w téj chwili na myśl przyszło, ile potęgi i uczucia musiało-by miéć to słowo w ustach, gdyby je na seryo wymawiała, i pod tém wrażeniem mimowoli uścisnął jéj rękę, którą trzymał w swojéj dłoni.
Chora tymczasem, podniósłszy oczy w górę, zaczęła niby błogosławić, mówiąc jakieś modlitwy, które powoli przeszły w ciche szeptanie, coraz niewyraźniejsze, aż przymknęła oczy i ucichła całkiem. Usnęła.
Amelia wysunęła lekko rękę swoję z ręki Jana i podniosła się z klęczek. Na jéj twarzy znać było zmęczenie, zapewne w skutek téj sceny, którą musiała odgrywać. To téż, chcąc ją prędzéj zakończyć, zdjęła z palca ów zaręczynowy pierścionek i oddała go Janowi. Ręka jéj tak drżała, że pierścionek wypadł jéj na podłogę i potoczył się pod okno. Jan pobiegł za nim.
— Ach, jaka ja niezręczna — mówiła zawstydzona.
Z kolei Janowi wypadało oddać także pierścionek. Była to rzecz bardzo naturalna, a jednak trudno mu było zdobyć się na to. Zdawało mu się, że tém ubliża Amelii i staje się winnym względem niéj. Łatwiéj mu było przyjąć, niż oddawać. Chciał przewlec jeszcze tę chwilę, i dlatego oglądał z udaném zajęciem pierścionek, podziwiając jego robotę i ogień dyamentów.
— To od mego narzeczonego. Od prawdziwego narzeczonego — dodała z jakimś dziwnym, przykrym uśmiechem.
Jan w tej chwili oddał jéj pierścień.
Świt niebieskawy zaczął już rozjaśniać okna. Amelia zabierała się do odejścia. Potrzebowała iść do domu, trochę wypocząć i przebrać się. Jan nie zatrzymywał jéj, bo widział, że była bardzo znużoną i senną. Ruchy jéj były, jak lunatyczki, bezwiedne i niprzytomne prawie; idąc, potykała się i zawadzała o stołki. Chciała wyjść bez szala, aż Jan, spostrzegłszy to, pobiegł i podał jéj. Nie oglądając się, ani dziękując mu, wzięła machinalnie chustkę z rąk jego i poszła chwiejnym krokiem ku drzwiom. Nie doszła do nich i z przytłumionym łoskotem upadła zemdlona. Jan, przestraszony, schylił się ku niéj, wziął ją za ręce i wstrząsnął silnie. Ciało zakołysało się bezwładnie na podłodze bez znaku życia. Twarz jéj przy niepewném świetle poranném była silnéj bladości. Po chwili dopiéro, gdy jéj prysnął na twarz kilka kropel wody, dała znak życia ciężkim oddechem. Kiedy przyszła do siebie i spostrzegła, że leży na ziemi, oparta głową na ramieniu Jana, odsunęła się od niego zażenowana i usiłowała powstać. Nie mogła tego zrobić bez jego pomocy, tak była bezsilna.
— Zmęczyłam się trochę — mówiła z wymuszonym uśmiechem, który nadzwyczaj smutnie wyglądał na jéj pobladłych ustach. — Prześpię się, to będzie mi lepiéj.
— Jakto? Chcesz pani wracać do domu przy takiém osłabieniu? Ależ to niepodobna! ja nie mogę pozwolić na to.
Mówiąc to, wziął ją za rękę i usiłował zatrzymać. Od tego dotknięcia, rumieniec, jak błyskawica, przeleciał po jéj bladéj twarzy, cała postać ożywiła się wewnętrzném jakiémś wstrząśnieniem; wyrwała prawie rękę swoję z jego dłoni i odrzekła pospiesznie, z jakąś gorączkową niecierpliwością:
— Muszę, muszę iść... tu duszno, potrzebuję powietrza, chłodu.
— To przynajmniéj odprowadzę panią.
— Nie, nie — broniła się — zostań pan przy matce. Może się przebudzić, i tak już dzień, trafię sama.
To powiedziawszy, wyszła prędko z pokoju, nie spojrzawszy nawet na niego.
To go zastanowiło. Przypomniał sobie, że przybyła wieczorem z zamiarem pozostania całą noc przy jego matce. Tymczasem nagle przyszła jéj myśl wracać do siebie. Zauważył, że od owéj sceny z pierścionkiem była w jakiémś nienaturalném usposobieniu, w jakiémś rozdrażnieniu nerwowém. Po dłuższym namyśle, przyszedł do przekonania, że prawdopodobnie drażliwa rola, do jakiéj zmusiła ją nieprzytomna matka jego, musiała zażenować i zmieszać młodą dziewczynę. Tém tłómaczył sobie wszystko. Więcéj przypuszczać nie mógł, a może i nie chciał. A gdyby nawet miłość własna podszepnęła mu była inne jeszcze jakie przypuszczenia, domysły, to zachowanie się Amelii w dniach późniejszych było-by je z pewnością całkiem usunęło. Nie dostrzegł w niéj bowiem żadnéj zmiany, która-by usprawiedliwić mogła te domysły. Była wprawdzie w piérwszych dniach po owéj scenie nocnéj nieco poważniejszą, nieco sztywniejszą w obejściu się z nim; ale niezadługo ta sztywność roztajała i wnet powrócili do dawnéj, poufałéj znajomości. Tak przynajmniéj Jan sobie tłómaczył ten stosunek. Zdawało mu się, że gdyby kiedykolwiek miał był siostrę, to-by żywił dla niéj właśnie takie przywiązanie, jakie miał dla Amelki. Nie dawno się wprawdzie znali, ale przebyte wspólnie chwile przy łożu matki wystarczyły za lata znajomości, zbliżyły ich do siebie. Jan tak był z nią szczerze i serdecznie, jakby Bóg wié od jak dawna się znali. Przywiązanie jego i wdzięczność dla przybranéj siostry jeszcze więcéj się wzmogły, gdy widział, z jaką żywą radością przyjęła od doktora wiadomość, że chora przeszła niebezpieczeństwo i niezadługo wróci do zdrowia. Był to wybuch radości, graniczący z szałem prawie. Amelka śmiała się i płakała na przemiany, skakała po pokoju, jak dziecko, klaskając w dłonie, to całowała ręce choréj i męża jéj, który, zażenowany, nie chciał pozwolić na to żadną miarą. O mało, że samego Jana nie uściskała: tak radość jéj potrzebowała się wywnętrzyć, podzielić ze wszystkimi.
Jan wdzięcznym jéj był w duszy za to uzewnętrznienie radości, którą i on czuł żywo w duszy, ale jéj objawić nie umiał. Ona była niejako wyrazem jego uczuć. Nie mógł się powstrzymać, by jéj nie podziękować za to, i gdy odchodzącą odprowadzał do sieni, uścisnął jéj rękę i rzekł głosem wzruszonym:
— Pani jesteś bardzo dobrą, panno Amelio, dla mojéj matki, dla nas.
Chciał nawet, przepełniony wdzięcznością i szacunkiem, złożyć pocałunek na jéj drobnéj rączce, ale mu ją wyrwała zażenowana, skoro spostrzegła jego zamiar, i uciekła.
Biegła ku domowi, kierując się więcéj przyzwyczajeniem, niż oczyma, bo nie widziała nic przed sobą, tak odurzona, nieprzytomna była. Jakieś wewnętrzne zadowolenie dodawało jéj lotu. W ogrodzie uderzyła się o coś, była pewną, że o drzewo, i chciała iść daléj, gdy uczuła, że ją ktoś zatrzymał w objęciach swoich. Był to niemłody już, krępy, silnie zbudowany żyd, z rumianą twarzą i szpakowatym, krętym włosem.
— Małka, a ty gdzie tak biegniesz? Jesteś cała spocona.
Mówiąc to, dobył prędko chustki i z troskliwością zaczął obcierać jéj twarz i czoło; a wśród tego mówił daléj głosem rozmiękłym od uczucia:
— Nie rób tego nigdy, Małka! mogła-byś się zaziębić. Mogło-by z tego wyniknąć wielkie nieszczęście. Chodź, usiądź tu, odpocznij sobie.
Chciała coś mówić, czy zapytać się; ale jéj zamknął usta.
— Nie mów, Małciu, bo jeszcze oddechu złapać nie możesz. Wiem, co mi chcesz powiedziéć: że wracasz od Leszczyców. Ona podobno była bardzo chora? Mówiła mi Sura, żeś tam u niéj po całych nocach siadywała. Czy ci to nie szkodziło tylko? Zmizerniałaś trochę.
— To nic; za kilka dni przyjdę do siebie; ale za to ją wyratowaliśmy — mówiła z żywą radością — doktor powiedział, że już niebezpieczeństwo minęło.
— To dobrze, to bardzo dobrze, bo to uczciwa kobieta; szkoda-by jéj było. I cóż to za choroba była?
— Bardzo ciężka choroba — i tu Amelka zaczęła mu z najdrobniejszemi szczegółami opowiadać cały przebieg choroby, jéj najniebezpieczniejsze momenta, przedstawiając mu żywo swoje obawy i troski o zdrowie choréj. Żyd słuchał, a przynajmniéj udawał, że słucha z wielką uwagą, nie spuszczając oka z córki. Więcéj jednak, zdaje się, patrzał, niż słuchał. Kiedy skończyła, pogłaskał ją z uśmiechem po twarzy i rzekł żartobliwie:
— Jak widzę, to ja będę musiał procesować tę panią Leszczycową, że mi cię całkiem zabrała dla siebie, a ojcu nie zostawiła ani kawałeczka serca.
— O, to nie prawda. Ja cię zawsze kocham.
— Ale już tak nie tęsknisz, jak dawniéj, nie wyglądasz z niecierpliwością mojego przyjazdu. A widzisz? A ja, niéma godziny, żebym o tobie nie myślał. No, chodź tu, siądź na kolanach i pobaw się moją brodą, jak to dawniéj zawsze zwykłaś była robić. Widzisz, tak dawnośmy się nie widzieli... trzy tygodnie będzie jutro.
Chciał jeszcze daléj coś mówić, gdy nagle córka zerwała się z jego kolan, spojrzała mu bystro w oczy i zapytała:
— Ale on nie przyjechał, prawda? Niech się nie waży przyjeżdżać! ja go nie chcę więcéj widzieć — i zrobiła twarzą grymas, wyrażający obrzydzenie.
— Małko, co się tobie stało? — spytał łagodnie ojciec, nie mogąc zrozumiéć tego niespodziewanego wybuchu gniewu przeciwko narzeczonemu.
— Wszak wiesz dobrze, że ja go nie cierpię.
— To téż ja nie przymuszam cię, abyś go kochała; ale udawaj chociaż.
— Ja nie chcę ani udawać; nie chcę go znać. Weź i oddaj mu ten pierścionek — mówiła daléj, ściągając z pośpiechem pierścień z palca — ja nie chcę go więcéj nosić.
— Małka, co ty głupia wygadujesz? Chcesz zgubić mnie i siebie?
— To nie prawda. Ten człowiek nie może miéć takiego wpływu, abyśmy się go obawiać mogli. A jeżeli ci idzie o zyski ze wspólnictwa, to ci powiem, że ja wolę być biedną, nic nie miéć, pracować ciężko, aby tylko nie nazywać się więcéj jego narzeczoną.
Żyd w milczeniu słuchał téj gwałtownéj mowy córki, a czarne oczy trzymał sztywnie w nią utkwione; niewiadomo, czy ją badał, czy nad czémś myślał głęboko, a wśród tego niespokojnie przebierał palcami po brodzie. Kiedy córka mówić przestała, on jeszcze namyślał się i dopiéro po jakimś czasie zapytał powolnym głosem:
— Powiedz mi, Małka, kto ciebie namówił do tego?
— Mnie nikt nie namówił.
— Jak ojca kochasz?
— Jak cię kocham, ojcze! tylko ja sama brzydzę się sobą, gdy pomyślę, że ten szkaradny człowiek ma prawo nazywać mię narzeczoną swoją. Zdaje mi się wtedy, żeś mnie sprzedał jemu, i nie mogę się utulić z żalu.
Mówiąc to, zaniosła się spazmatyczném łkaniem.
— Małko, dziecko moje! uspokój się — prosił ojciec, tuląc płaczącą do siebie — no, ty głupia, słyszysz, nie płacz, bo... bo będę się gniewał na ciebie.
Ale, zamiast się gniewać, sam zaczął coprędzéj nos ucierać i osuszać prędko chustką łzy z oczu.
— A widzisz, ojcze, że ty sam czujesz, że to źle, i ty wiész dobrze, że to zły człowiek. O! to musi być bardzo zły człowiek, kiedy ja go tak nienawidzę. Zobaczysz, ojcze, że cię nieszczęście jeszcze spotka jakie, jeżeli nie odsuniesz się wcześnie od niego.
— Ba, żeby to można!
— Dlaczego nie można? Powiedz, co jest między wami?
— Na co ci to wiedziéć — mruknął żyd niechętnie. — To ci powinno wystarczyć, że ten człowiek, jak zechce, może mnie zgubić.
— Taki nędzny komisant jakiegoś handlowego domu?
— Szkodzić może i robak, a pomódz i największy mocarz czasem nie może.
— I cóż ci może zrobić?
— To, że ani-byś ty mnie nie widziała, ani ja ciebie.
Głos mu drżał, gdy to mówił, i był przesiąkły łzami. Córka nie mogła wątpić, że mówił prawdę i z politowaniem poglądała niego. Skorzystał z tego jéj usposobienia i mówił daléj:
— Dlatego, widzisz, nie możemy drażnić jego gniewu. Trzeba jeszcze cierpiéć go czas jakiś.
— Jak długo? — spytała zadąsana.
— Wiem ja? Może jeszcze pół roku, może więcéj, dopóki nie znajdę sposobu pozbycia się go, lub usunięcia się od niego tak, aby nam więcéj szkodzić nie mógł.
— Może-by można zapłacić mu i pozbyć się go na zawsze.
— Kiedy on nie chce nic, tylko ciebie, bo wié, że z tobą weźmie wszystko, co mam.
— O! to trzeba go się pozbyć, jak najprędzéj pozbyć! — mówiła przestraszona.
— To téż myślę nad tém. A jeżeli mi się uda coś takiego wymyślić, to potém wyjedziemy ztąd daleko.
— Dlaczego mamy wyjeżdżać?
— Przed nim, rozumiész? przed nim. Musimy być daleko od niego, aby być bezpiecznymi. Pojedziemy choćby do Ameryki. Tam wyszukasz sobie męża.
— Ja nie chcę męża z Ameryki.
— Będziesz miała, zkąd zechcesz. Choćby go przyszło kupić za grube pieniądze, to kupię, abyś tylko miała takiego, co-by cię zrobił szczęśliwą.
Córka przytuliła do piersi ojca twarz zapłonioną i uściskiem dziękowała mu za to, co jéj mówił. On drżącemi, żylastemi rękoma gładził jéj włosy i mówił:
— Bo ty musisz być szczęśliwą! Ja dużo dałem za to, żebyś ty była szczęśliwą.