Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom I/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zagadki
Wydawca Ludwik Merzbach
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Jenerałowa po gwałtowném wzruszeniu, jakiego doznała na balu i w dwukrotnéj przejażdżce, teraz czuła się, opuszczając pałac, znużoną i na siłach opadłą... płakała jak kobieta, bezsilną się widząc w obec wypadków, nad któremi przywykła była dawniéj panować. Nie nakazała tym razem pospiechu woźnicy, który sam już zrozumiał jego potrzebę... Powóz prędko przeniósł się na Wasiljewski Ostrów znowu i stanął przed domem Stanisława...
Wysiadając, spojrzała Marya na okna, światła nie było... Zdało jéj się to dziwném, bo jenerał wybierał się w drogę nazajutrz rano, mógłże się tak rychło spać położyć?... Zaraz w sieniach Maciéj stary ją napotkał z miną wielce frasobliwą — chciała go minąć nie mówiąc, bo słowa z ciężkością z ust się jéj dobywały... ale sługa coś mruczał niezrozumiale.
— Jenerał... jenerał, ja nie wiem...
— Położył się? śpi?
— Ale nie... pilny interes...
— Co się stało?
Po pewnym namyśle odezwał się stary.
— Jenerała nie ma w domu...
— Nie ma w domu? przerażona prawie podchwyciła jenerałowa — jak to nie ma? Wszak jedzie jutro? wszak kazał pewnie, aby wszystko do podróży było gotowe? Gdzież może być?
— No — ja nie wiem, odparł chmurno Maciéj — ja nie wiem.
— Kiedyż wyjechał?
— Jenerał nie wyjechał.
— Więc — cóż się stało? niecierpliwie zawołała kobieta.
— Jenerał wziął płaszcz i wyszedł pieszo...
— Wyszedł pieszo! powtórzyła Marya Pawłowna, idąc na górę i usiłując ukryć wrażenie, jakie ta wiadomość na niéj czyniła...
Maciéj powlókł się za nią, weszła do gabinetu jenerała, w którym przed godziną siedzieli, i rzuciła się na kanapkę... Wniesiono za nią lampę...
— Będę na niego czekała! zawołała.
Co się działo w duszy istoty nawykłéj do tego, by wszystko szło wedle jéj rozkazów, posłuszném fantazyi — wytłómaczyć trudno... Tajemnicze pieszowyjście jenerała z domu w przededniu wyjazdu, kiedy ona potrzebowała z nim widzieć się, naradzić... bez poprzedniego opowiedzenia, bez jawnéj przyczyny dobijało nieszczęśliwą. Zazdrość, która sercem szarpała nieraz, wciskała się doń, zadając męczarnie niewysłowione... Gniew i złość czerwieniły lice, które po chwili bledło i okrywało się łzami. Najsprzeczniejsze uczucia miotały biedną niewiastą... chciała paść mu do nóg i błagać litości, potém nóż utopić mu w piersiach. — Zrywała się, siadała — miotała.
— Tak! — wołała półgłosem — to nie ulega wątpliwości, ten człowiek zdradzał mnie i zdradza... Po cóżby o téj porze, gdy cały świat urzędowy jest albo na balu lub we śnie, wychodzić miał pieszo! pieszo! dokąd? A! to aby się z nią pożegnać... Z nią! Więc jest ta ona, któréj domyślałam się zawsze, którą czułam obok siebie, przy sobie, w jego oczach... na jego ustach... Więc dla mnie to była tylko litość... albo rachuba, albo nie wiem już co... a tam!!
Zmarszczyła brew.
— O! gdybym wiedziała na pewno!... Ale potrzebaż lepszego dowodu nad tę nocną w takiéj chwili wycieczkę? Napróżno chciałby się wyprzeć... to widoczne! to okropne! bezwstydne! I cóż mi powie wróciwszy? ciekawam — bo nie mógł nie czuć, że ja przyjdę i że nań czekać muszę. Tak się tedy wszystko na świecie kończy nie apotheozą, nie męczeństwem, ale brudnym upadkiem i kałużą... On... uwikłany w jakąś intrygę zaparawanową, z jakimś szurgotem z teatru... z jakąś dziewczyną, która ma tylko... młodość i trochę wdzięku... Załamała ręce. — I mnie przychodzi ustąpić przed taką rywalką... Dobrze mi tak... to sprawiedliwie na to zasłużyłam, zanadtom mu poświęciła, ażeby nie być zdradzoną... to koléj zwykła.. Ale téż zwykłą koleją ja pomścić się muszę...
Rozśmiała się, a ktoby był zobaczył ten straszliwy uśmiech z za łez, uśmiech hieny — błyszczący zębami białemi i oczyma rozgorzałemi... byłby się przeraził jego okrucieństwem i żądzą krwi...
Cały namiętny, niepohamowany charakter kobiety, która postawiła życie na ostatnią kartę... malował się w tym śmiechu gorzkim, bolesnym i strasznym.
— O! wiem, on skłamie przedemną... tak... on mi coś powie, by oszukać przez litość, ale czuję, że w tém jest kobieca dłoń. Żadna w świecie inna sprawa wyrwać go o téj godzinie nie mogła, do żadnéjby mu tak nielitościwie nie było pilno... Przecież wiedział, że mnie tu musi zastać z powrotem, że mu bez pożegnania nie dam tak wymknąć się,... a jednak poszedł... chciał wprzódy ją pożegnać, może namówić, żeby jechała z nim... Stanisławie Karłowiczu! zawołała do siebie saméj — strzeż się — moja miłość nie zna granic, ale moja zemsta nie będzie miała litości...
Przechadzając się tak po pokoju, rzucając, przyszła do tego biurka, z którego przed kilku godzinami jenerał papier ściągnął przy niéj. Szukając śladów jego winy, poczęła przerzucać papiery... Były to pisma urzędowéj treści... nic więcéj... Świeżo odebrany list matki, któréj znała charakter...
Nagle wzrok jéj śledczy padł na posadzkę... walała się na niéj koperta rozdarta, świeża... Marya Pawłowna pochwyciła ją z pospiechem, przeczuwając, że w niéj znajdzie dowód winy...
Na wierzchu jéj adres był po francusku w istocie jakby kobiecą nakreślony ręką... Zbliżyła się do lampy, aby potrzaskanéj przypatrzeć się pieczątce... Była to jedna z tych używanych bardzo fantazyjnych pieczątek z godłami, których panie miały całe zbiory na biurku... jako komentarzy do listów.
Stało na niéj... czego się więcéj domyśleć trzeba było nie można wyczytać:

Grand’amor, gran dolor.

Prorocze słowa!!
— A! tak! zawołała jenerałowa ściskając konwulsyjnie kopertę w dłoni — ale wielka miłość zmieni się w wielką nienawiść.
Patrzała na trzymany w ręku papier, nie widząc nic prócz niego.
— Trzebaż lepszego dowodu? ręka kobiety? pieczątka... ten pośpiech, z jakim wybiegł, zostawując mnie na pastwę... z pogardą, z lekceważeniem niewysłowioném... Myliłam się tylko sądząc, że spadł aż do jakiéjś artystki, szukając rumieńca na twarzy... Nie! to list, to ręka kobiety z naszego świata... Tamte pisać tak nie umieją!
Marya przebiegła myślą wszystkie znajome... z kolei przypominała stósunki, które jenerała do nich zbliżyć mogły, wpatrywała się w charakter, ale domyśleć się nie umiała nic... Jedno tylko jawném jéj było — jego przeniewierstwo.
Opłakawszy je... trzeba było myśleć, co począć... Duma kobiety radziła pójść i nie widzieć więcéj, pragnienie zemsty czekać kazało i oskarżającym dowodem z pogardą w oczy mu rzucić... Chwilami myślała nawet udać, że nic nie wie, zmyśleć obojętność, — i mścić się po cichu... nie wypuszczając go ze szpon swych...
Ale z charakterem Maryi Pawłownéj było to niepodobieństwem, nie nawykła była ani kryć uczucia, ani go mierzyć, ani rachować się z tą zemstą po kropli... dla przedłużenia męczarni, któréj doznawała sama.
Było coraz późniéj... w ulicach ustał ruch wszelki, w domu cisza grobowa, w przedpokoju tylko jak żołnierz na straży mierzonym krokiem powolnym przechadzał się stary sługa jenerała, czując, że się tu na burzą zanosi i że pana odstąpić nie powinien... Po północy już złamana cierpieniem jenerałowa wcisnęła się w głąb kanapy i, ściskając w ręku kopertę, drżąca, uczuła się znużoną, chorą, tak że się poruszyć nie mogła... Oczy jéj kleiły się mimowolnie, ale szmer lekki na dole... obudził i cała gwałtowność uczuć powróciła.
Słychać było kroki, Maciéj pospiesznie wyszedł na wschody — po tém chwila milczenia... po tém... To on, Marya poznała jego chód, drzwi otworzyły się, stanął na progu w płaszczu... Jenerałowa trzymała jeszcze w dłoni list ściśnięty... twarz jéj zmieniona, gniewna, zapalona ogniem, który ją wewnątrz trawił, oznajmiła wchodzącemu, że tu coś zaszło groźnego dlań.
Znając Maryą — Stanisław zadrżał; bladość i pomięszanie dowodziło winy...
Nim miał czas postąpić krokiem, nim się drzwi zamknęły za nim — przypadła podnosząc list do oczów jego...
— Gdzieś był? zawołała zdyszana, stłumionym, prędkim głosem, który w piersiach urywała namiętność — gdzieś był? Chodziłeś pożegnać... ją! tę, którą kochasz! patrz! nie będziesz mi kłamał więcéj! List... mam list jéj w ręku!... Jesteś nikczemny, jesteś podły — jesteś zdrajca... Mógłeś mi powiedzieć — kobieto... idź precz... nie chcę cię, nie kocham, nienawidzę. Tak! byłabym to zniosła... byłabym zniosła wszystko, nawet razy, nawet sromotne wypchnięcie na ulicę... aleś ty mi zadał cięższą ranę, boś spodlił siebie — ideał — ostatniego człowieka, dla którego przebaczyłam ludziom, ostatniego mężczyznę, który mi się zdawał uczciwym i czystym! Tyś mi zabił świat... zrobiłeś mnie... zwierzęciem... hijeną... Dowiódłeś mi, żem była tylko litości godną... dałeś mi litość... Ja nie chciałam jéj! jabym była wolała wzgardę dumną niż politowanie, co mnie zniża do głupiego dziecka...
— Maryo — na miłość Bożą! co ci się stało! zawołał jenerał, którego odkryta przyczyna gniewu zdawała się raczéj uspokajać niż zatrważać... W pierwszéj chwili, gdy nie wiedział, o co chodziło, co Marya trzymała w ręku, widocznie drżał, teraz oprzytomniał.
— Maryo! powtórzył — zlituj się! uspokój! jam niewinny!
Na te słowa takim strasznym spazmatycznym, konwulsyjnym, dzikim śmiechem wybuchła jenerałowa, że najobojętniejszy byłby zadrżał słysząc go... Śmiech ten zdawał się pochodzić z ust obłąkanéj.
— Niewinny! zawołała, on! niewinny! o litościwy człowiek!
— Przysięgam ci na honor mój.
— Na twój honor? ty nie masz honoru... Kto zwodzi słabą, ufającą mu kobietę, ten o honorze mówić nie powinien...
Jenerał pobladł, brwi zmarszczył i rzekł zimno:
— Po tych wyrazach, Maryo Pawłowno, wszelka dalsza rozmowa jest próżną... daję ci słowo, żem niewinny... i zostawiam was z przekonaniem, jakie się wam mieć podoba. Tłómaczyć się nie będę — bo nie mogę. Uczyni to pani, co się jéj podoba...
Skłonił się nisko i chciał wynijść.
— Co znaczy ten list! mów! co znaczy ten list? od kogo? kto go pisał? to ręka kobieca... zawołała, chwytając go za rękę jenerałowa.
— Być może, iż go pisała kobieta, rzekł jenerał, ale tajemnica listu tego nie jest moja i nawet dla uniewinienia się jéj nie zdradzę...
— Co za wykręty! jaki spokój przy takiéj nikczemności! wybuchnęła Marya. Ale czyś myślał nad tém kiedy, Stanisławie Karłowiczu, co to jest kochającą obrazić kobietę... czy wiesz, czém jest zemsta niewieścia?
— Słyszałem o tém, odpowiedział zimno jenerał — być może, że tego doświadczę, alem na wszystko gotów...
— Byle kochanki nie zdradzić... którąbym była zgniotła, jak zgniotę ciebie, nikczemny...
Słuchaj — dodała z pasyą najwyższą — znałeś mnie leżącą u nóg twych, uniżoną, spodloną, posłuszną... Nie wahałam ci poświęcić, co kobieta ma najdroższego... Naraziłam się na szyderstwa, na hańbę, na wstyd... ja, w któréj żyłach płynie krew panujących... stałam się nałożnicą człowieka, co wyszedł z niczego, okryłam cię dostojeństwy, obsypałam dostatkami, byłam niewolnicą twoją. Nie wymagałam ożenienia, aby miłość twoja była swobodną i nieskrępowaną niczém... Za to wszystko ty potrąciłeś mnie nogą i plunąłeś mi w twarz z pogardą. Ale sprawiedliwie!! tak być musiało...
— Nie znasz mnie jednak jeszcze... nie wiesz, że to, com z błota dźwignęła...
— Maryo Pawłowno! zawołał groźno jenerał — nie dźwignęłaś mnie...
— Ja! ja cię dźwignęłam! ty nie wiesz o tém, aleś mi winien wszystko... Znałeś mnie psicą u nóg twoich... liżącą stopy, poznasz, że tygrysicą być potrafię. Przywiążę się do stóp twoich, nie dając chwili spokoju. Poświęcę życie, aby cię zgnieść... aby cię powolną zamordować męczarnią...
To mówiąc zaczęła płakać z gniewu... padła na podłogę, z szyi i głowy posypały się brylanty porozrywane i rozbiegły się po podłodze... Nagle podniosła się, spojrzała.. podpełzła ku stojącemu jak posąg jenerałowi.
— Na miłość Boga, jeśli w Boga wierzysz — mów, otwórz usta... uniewinnij się, jeśli możesz, ocal mnie {{Korekta}siebie|i siebie}} — mów... Przysięgam ci, że z moich ust... nie wyjdzie tajemnica twoja nigdy, choćby ją rozpalonemi ciągniono kleszczami.
Mów.
— Nie mogę — rzekł stanowczo Stanisław — daję wam słowo, że nie jestem winien, ale tłómaczyć się nie będę. Jeśli mi nie wierzysz i nie masz poszanowania dla przysięgi mojéj — jam nie powinien zniżyć się do uniewinnienia... Tajemnica nie jest moja... nie powiem nic...
— Bo nie masz nic do powiedzenia! krzyknęła śmiejąc się... boś winien, boś zdrajca! Gdzie mógłeś być w téj chwili, jeśli nie u téj, co to pisała? Co znaczy ten list? ta pieczątka...
— Jaka pieczątka! podchwycił z widocznym przestrachem jenerał i przypadł groźny do kobiety...
Ona list przycisnęła do piersi... z szyderskim wyrazem szepcąc:
Grand’ amor, grand dolor...
— A! jenerał odetchnął widocznie, ciężar znowu spadł z jego piersi...
Marya Pawłowna nadto wiele przeżyła w świecie, by się nie poznać na uczuciach, które twarz ukochanego wyrażała... zrozumiała, że po za tém, co odkryła przypadkiem, było coś straszniejszego, bardziéj obwiniającego, czego nie wiedziała... to dla niéj stanowiło więcéj jednym winy dowodem...
— Ostatni raz — zawołała powstając... modlę się, proszę, zaklinam — mów...
— Nic nie mam do powiedzenia — rzekł stanowczo jenerał, nic, ani słowa więcéj.
— Przyznajesz się więc do winy?
— Nie — ale się z niéj nie tłómaczę...
— To słowo ostatnie?
— Nieodwołalnie — ostatnie.
— Wiesz, co cię czeka?
— Domyślam się...
— Zemsta nieubłagana!!
— Jestem na nią przygotowanym — rzekł smutnie jenerał.
Marya Pawłowna przeszła się parę razy po pokoju, rozerwała suknią, nie mogąc oddychać...
— Gdy wyjdę za próg, zawołała, wszystko między nami zerwaném zostanie.
Stanisław milczał...
— A kobiety téj imię, gdybym je w grobie szukać miała — znajdę... dodała.
Jenerał ruszył ramionami.
Marya przeszła raz i drugi, ściskając list w dłoni, zdawała się przychodzić do przytomności, lice jéj bledło, stygło, stawało się straszniejszém coraz już nie gniewem chwilowym ale zajadłością stłumioną.
Spojrzała na rozsypane po posadzce brylanty... i schyliła się po nie z uśmiechem szatańskim.
— Potrzebne mi będą, aby kupić sobie taką zemstę, jakiéj pragnę... zawołała i rzuciła je w połę sukni... Okiem potoczyła po mieszkaniu, jakby żegnając je raz ostatni, czekała jeszcze odezwania się słowa, ruchu... czegoś, do czegoby mogła jak do gałęzi nad przepaścią się przyczepić, ale Stanisław stał zimny, zastygły, dumny jakiś — jakby wyczekując tylko jéj wyjścia... nie drgnęły mu usta... nie rzekł słowa...
Zmierzyli się oczyma, ona wzrokiem pełnym gróźb i piorunów, on wejrzeniem niewzruszonéj wytrwałości... Nie widać było po nim gniewu, raczéj litość znowu, która jenerałową oburzała... Rzuciła się ku drzwiom i wyszła zatrzaskując je za sobą...
Słychać było, jak zchodziła ze wschodów, jak wołała o konie... Powóz był odszedł, ludzie nie spodziewali się aby ich rychło potrzebowano. Długą chwilę stała na mrozie czekając...
Przez cały ten czas Stanisław jak wryty pozostał w miejscu, w którém go porzuciła — zdawał się czekać — naostatek kareta zaszła i potoczyła się ulicą... odetchnął... W téjże chwili postąpił ku drzwiom i zaryglował je... Pomimo spokoju, który starał się powierzchownie zachować... znać było, iż tę chwilę życia zrozumiał jako stanowczą i nieodwołalną...
Podszedł zamyślony do biurka... otworzył je... szukał długo jakiéjś kryjówki w niém, dobył plik papierów zmiętych, czarnych... najrozmaitszych formatów i pozoru... i z przezornością podszedł z niemi do komina... Zapalił świecę... począł je po jednemu niszczyć z nadzwyczajną troskliwością, aby ani rożek się nie uchował. Co więcéj... niszczył nawet ślad popiołu i zagrzebywał go węglami... Tak z kolei cała dobyta z kryjówki kupka tajemniczych notat czy korespondencyi — poszła na ogień, nie zostało z niéj nic... Jenerał obejrzał kieszenie, wydobył ostatnią kartkę i tę spalił... Przetrząsł biurko z uwagą, przebrał papiery... Wszystko było skończone. Spokojniejszy widocznie zbliżył się do drzwi, odryglował je i na starego zadzwonił.
Maciéj, który znać czekał na to, przyszedł krokiem pospiesznym...
— O świcie jedziemy do Warszawy, rzekł mu jenerał, zapakuj co najpotrzebniejsze... jedziesz ze mną.
Sługa się do kolan pokłonił, lice mu się uśmiechnęło...
— Na długo? wyszepnął nieśmiało.
— Alboż my co kiedy wiemy — rzekł Stanisław, może na zawsze...
To mówiąc odwrócił się ku biurku.
— Nie będę się kładł... zrobisz mi herbatę... pakować! klucze oddasz dwornikowi...
Zamyślił się... Zegar w sali uderzył czwartą godzinę...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.