Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom I/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zagadki |
Wydawca | Ludwik Merzbach |
Data wyd. | 1870 |
Druk | Ludwik Merzbach |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Maryo Pawłowno, rzekł, z grzecznym zbliżając się uśmiechem do pięknéj bardzo pani, całéj niemal okrytéj brylantami, na dworskim balu — mężczyzna o bladéj, nabrzmiałéj twarzy z mocno wypukłemi oczyma i bardzo pańską postawą — Maryo Pawłowno, ja mam do was prośbę!
Musiało w tych wyrazach być coś bardzo niezwyczajnego, gdyż kobieta, która powstała, usłyszawszy je wymówionemi do siebie, zdziwiona podniosła oczy smutne, zmęczone i odezwała się półgłosem.
— Prośbę? do mnie??
— Tak jest, Maryo Pawłowno — powtórzył stając przed nią i dziwném mierząc wejrzeniem dumną, wyniosłą postać kobiety — tak jest... prośbę... i to nie w interesie moim ale kraju...
Zakrawało to coraz bardziéj na zagadkę. Marya Pawłowna patrzała i w milczeniu poszanowania pełném oczekiwała...
— Wy macie — o! wiemy to dobrze — mówił powoli mężczyzna — wielką władzę nad Stanisławem Karłowiczem...
Kobieta się zarumieniła, ale na wspomnienie tego imienia oko jéj zapałało, przeczuła jakieś niebezpieczeństwo i mimo poszanowania, które jéj wrażał ów mężczyzna, bawiący się swym krzyżykiem św. Jerzego, przywieszonym do huzarskiego krótkiego mundurka — zdawała się raczéj do obrony zajadłéj przygotowaną niż do łagodnego posłuszeństwa...
— O miły Boże, w tém przecie nie ma nic złego, że piękna pani zajmie wolnego serca mężczyznę i że go do siebie przywiąże... Mogę wam tylko winszować wyboru, gdyż cenię wielce usługi i zdolności Stanisława Karłowicza...
— Ale cóż ja mam z nim wspólnego? zapytała kobieta.
Mężczyzna się uśmiechnął tylko.
— Nie wchodzimy w to, jam pewny, że wy mi pomożecie. Jakkolwiek jest mi Stanisław Karłowicz tu przydatnym, nieskończenie użyteczniejszym być może w Polsce... Rodem jest z niéj, zna ją, ma stósunki...
Mówiąc to patrzał na Maryą, która zaczęła blednąć, wiadomość widocznie ją przeraziła, znikło udawanie przed chwilą przybrane — podniosła oczy i, zbliżając się o krok ze złożonemi rękami, zawołała drżącym głosem przejęta...
— A! nie — nie! niech on tam nie jedzie! Zniżając głos dodała:
— On zginie i ja zginę...
— Maryo Pawłowno... to go nie do zguby ale właśnie do osiągnięcia wyższego stanowiska poprowadzi. Cóż zresztą broni być z nim i przy nim...
Wyciągnął miękką, pulchną i jakby nabrzękłą rękę ku pięknéj pani.
— Maryo Pawłowno — ja tego żądam i ja was o to proszę. Nie gniewajcie się, tak być — musi.
To mówiąc ostro mimo łagodnych wyrazów spojrzał na nią, ukłonił się i w rozstępującym się przed nim znikł tłumie.
Marya Pawłowna stała chwilę w osłupieniu jakiémś, rękę powiodła po czole... i powoli zsunęła się na krzesło ze spuszczonemi oczyma, nie widząc blasku i wrzawy, które ją otaczały...
Po chwili osoby, co wszystko widzą... znalazły środek zbliżenia się do niéj — chciano zapewne dowiedzieć się, jakie to wyrazy z góry rzucone tak widocznie nią wstrzęsły i twarz jéj martwą bladością powlokły. Ale Marya Pawłowna była zawsze milczącą a najbardziéj, gdy cierpiała... poskarżyła się na ból głowy... oczy jéj przebiegły grupy osób, wstała zwolna, poczęła się niby przechadzać, kilku osobom, które jéj drogę zachodziły, odpowiedziała półuśmiechem i półsłowem... potém manewrując nader zręcznie... niepostrzeżenie wysunęła się z pierwszéj sali, przesunęła przez drugą, coraz żywszym krokiem przebiegła trzecią prawie pustą i w sieniach rzuciła stłumionym głosem imię swojego służącego... który nie rychło zjawił się zmięszany z futrem, bucikami, szalem i baszłykiem tyftykowym. Piękna pani bezmyślnie drżącemi rękoma zarzuciła na siebie odzież ciepłą... i blada, pomięszana kilka słów szepnęła na ucho słudze, wychodząc jak nieprzytomna z tego balu, na który przyszła prawie wesołą...
Natychmiast ekwipaż zaszedł pod portyk pałacowy i Marya Pawłowna rzuciła się na poduszki jakby zduszona trwogą... powtórzywszy służącemu tylko jeden wyraz — prędzéj!
Przez oświecone ulice spienione konie z karetą pobiegły... do znajomego domu, znaną drogą na Wasilewski Ostrów...
Ktoby był zajrzał do karety... w świetle migającém latarni zobaczyłby był brylantowe łzy toczące się z pięknych oczów.. i płynące na brylanty zimne, któremi szyja była przystrojona. Niekiedy wychylała głowę oknem, kładła rękę na drzwiczkach sądząc, że je już otworzą, potém znów znękana rzucała się w głąb... nareszcie mimo mrozu i ostrego wiatru roztwarła okno... potrzebowała powietrza, nie miała czém odetchnąć...
Powóz się zatrzymał... oczy jéj zwróciły się na okna... błyszczało światło w gabinecie Stanisława Karłowicza.
Szybkiemi kroki pobiegła jenerałowa na górę, nie dając o sobie oznajmić, jak stała, ledwie zrzuciwszy futro na ziemię, które sługa pochwycił... otworzyła drzwi gabinetu z łoskotem i cała ubrylantowana, wystrojona... ale łzawa i biedna rzuciła się sądząc, że Stanisława jego obyczejem zastanie sam na sam...
Jakież było jéj zdumienie, gdy ujrzała naprzeciw jenerała, który powstał, widząc otwierające się drzwi, z jakąś niecierpliwością i trwogą, — mężczyznę niepocześnie ubranego, w surducie... nieznajomego zupełnie... którego twarz i tak blada, na widok jéj trupią okryła się białością.
Jenerał i on rzucili na siebie oczyma, jak gdyby porozumiewając się... i Stanisław podszedł żywo ku jenerałowéj, która, widząc, że sam nie jest, cofnęła się...
Położenie dla obu stron było kłopotliwe i dziwne...
Najwięcéj zdawał się cierpieć na niém niepoczesny ów, nie młody mężczyzna... który chwycił za kapelusz... patrzał na jenerała, porwał ze stołu papiery jakieś, schował je żywo do kieszeni na piersi, i wejrzeniem porozumiawszy się z gospodarzem... co najprędzéj wyniósł się z pokoju. Jenerał odprowadził go do progu, krok za próg, szept jeszcze jakiś słychać było... i zostali sami. Marya Pawłowna stała u drzwi jak skamieniała. Wszystko to trwało chwilę niepostrzeżoną... Jenerał widocznie niespokojny powrócił w milczeniu chmurném.
— Kto to był? co za straszna twarz? zawołała Marya.
— To był... kupiec... tak... kupiec potrzebujący mojéj protekcyi... polecony mi — biedny człowiek, w jakiéjś sprawie... figura nie znacząca. Ale co ci jest Maryo Pawłowno? co ci jest? dla czego wróciłaś tak z balu... przed końcem?
Jenerałowa obejrzała się, fotel stał nieopodal, padła nań milcząca.
— Stanisławie Karłowiczu...
— Czyż być może, aby przyczyną tego niespodzianego przyjazdu była znowu najniedorzeczniejsza zazdrość — o Boże!
— A! nie! nie! przyczyną jest zabójcza wiadomość, którą przywożę... prośba, z którą przybywam...
— Ale na miłość Bożą, uspokójże się, uspokój... co ci jest?
— Ja umrę...
— Cóż się stało! na Boga, przerażasz mnie... mów...
— Jenerale... ciebie przeznaczono do Królestwa...
— To nie może być, rzekł marszcząc się jenerał.
— Tak jest... słyszałam to z ust, których słowa są rozkazem... Nie wybije mi tego nikt z głowy, że to jest dziełem twoich lub moich nieprzyjaciół... ale dokonali, czego chcieli! Wmówili mu potrzebę! ty wiesz, jak słabi są uparci, jak ci, co własnéj woli nie mają, narzuconéj im... trzymają się ślepo... wziąwszy ją za swoją...
Zamilkła, płakała.
Jenerał z kolei był przerażony, załamał ręce, rysy jego wyrażały nieopisany niepokój, trwogę — niepewność...
— Ale ty nie pojedziesz tam, ty się podasz do dymisyi i zostaniesz tu, ja cię nie puszczę... ja mam przeczucia okropne, ja nienawidzę kraju tego, miasta... ludzi — nie! to być nie może. Użyję wszelkich sprężyn, ażeby cię uwolniono... niech ślą, kogo chcą... to być nie może... nie prawdaż? — ty mi nic nie mówisz?!
— Bo ja nic dotąd nie rozumiem... rzekł jenerał, kiedyż się to stać mogło? Dziś widziałem ministra... wczoraj miałem posłuchanie w pałacu, o niczém mowy, najmniejszego podobieństwa nie było.
— Ale Arsen Prokopowicz, ten nikczemny prześladowca... ale inni z nim nie śpią... zawołała gwałtownie wybuchając jenerałowa... I poczęła się przechadzać po pokoju.
— Nie — nie — dodała... jutro jadę do starego Adlerberga... zapłacę jego długi, wykupię weksle... lepiéj, dam mu pieniędzy, on musi to przerobić...
Jenerał stał zamyślony... Nagle oko jego padło na biurko, przy którém siedzieli przed chwilą... leżał na niém pozostały jakiś roztwarty szeroko papier z pieczątką, jenerał pobladł zobaczywszy go... Z niezmierną zręcznością począł niby niechcący zbliżać się do biurka, tyłem doń obróciwszy, drżąca jego ręka ujęła ów papier zagadkowy i prawie bez szelestu... gorączkowo wpuściła w kieszeń surduta...
Jenerał swobodniéj odetchnął — czoło mu się rozjaśniło...
— To dla mnie tak ze wszech miar niespodziana wieść, że gdyby z innych ust przyszła, gotówbym jéj nie wierzyć.
Zobaczymy jutro...
W téj chwili zadzwoniono silnie do drzwi domu, Marya Pawłowna zerwała się łamiąc ręce.
— O mój Boże! rzekł śmiejąc się jenerał, czémże się tak przerażasz!
— Czém! zobaczysz... czuje serce moje...
Była chwila oczekiwania milczącego, która wydała się nad miarę długą.
Kroki zbliżyły się ku drzwiom, wszedł powoli stary Maciéj, niosąc na tacy ogromny pakiet zapieczętowany.
Jenerałowa porwała go i naprzód spojrzawszy na pieczęć! — rzuciła na stół...
— Z ministerstwa...
Stanisław Karłowicz... pochwycił i rozerwał pieczęć — okiem tylko rzucił na papier i położył go powoli na biurze, twarz miał zbladłą, usta drżące, czoło zmarszczone.
Maciéj patrzał nań i czytał w rysach.
— Posłany czeka na rozpiskę.
Jenerał w milczeniu wziął pióro i podpisał podany kawałek papieru... Tymczasem Marya Pawłowna oczyma rozgorączkowanemi przebiegała rozkaz i papiery leżące na stole. Widać było, że ją tylko przytomność służącego wstrzymywała od płaczu.
Maciéj zwolna wysunął się z pokoju.
— Rozkaz wyjazdu... jutro... rannym pociągiem.
— Ale to bezczelność! to intryga... ja natychmiast wracam na bal... schwycę starego Adlerberga... nie! nie!
Porwała za dzwonek ręką drżącą i poczęła dzwonić szybko, gorączkowo, słudzy się zbiegli.
— Konie moje! natychmiast konie! I wybiegła z pokoju, nie patrząc za siebie, nie dając się powstrzymać jenerałowi, który wyszedł za nią. Nie mówiła nic, straszna była gniewem i niecierpliwością.
Nie doszedłszy do końca wschodów... wołała znowu o konie... Kareta stała u ganku... Nie pożegnawszy nawet wejrzeniem jenerała, rzuciła się w nią... konie ruszyły...
Jeśli się nie zdziwiono, widząc wysuwającą się z balu jenerałową, podziwienie było większe jeszcze, gdy ją zjawiającą się na powrót ujrzano, z zaiskrzonemi oczyma, z włosami pomiętemi, jakby na pół nie przytomną...
Wsunęła się znowu w grupy pierwszego salonu, prześliznęła z instynktem kobiecego bólu, rzucając oczyma na wszystkie strony...
Wśród rozlicznych grup na progu pierwszéj sali stojących... uderzyła ją jedna złożona z dwóch pięknych, młodych, bladych pań, przed któremi stała najzabawniejsza w świecie maleńka figurka... człowieczek więcéj niż siedemdziesiątletni z piętnem przedwczesnéj zgrzybiałości na twarzy śmiesznéj, krągłéj jakby ze skóry wyprawnéj uszytéj, z czarnemi iskrzącemi się oczkami, z włosem podczesanym do góry, którego barwa nawet wieczorem widocznie była pożyczana...
Staruszek ten miał na nogach ciasne buciki, strój niesłychanie staranny, woniał cały o trzy kroki, w ręku trzymał chusteczkę batystową... Mundur jego bogato szyty, cały był na piersiach okryty gwiazdami... wśród których brylantowe oznaki Andrzeja i dwa również oprawne w dyamenty portrety cesarskie szczególniéj zwracały uwagę. Staruszek widocznie do młodych pań się umizgał i podnosił ku nim oczki tak słodziuchne, że nie wiadomo, jakim cudem dworskiego wychowania mogły się one powstrzymać od śmiechu.
Marya Pawłowna z wielką zręcznością obeszła tę grupę do koła, zbliżyła się, wcisnęła i oczy swe jeszcze załzawione utopiła w starcu, który spotkawszy ten wzrok zmięszał się widocznie; oczy te mówiły mu: — Pilno mi, chcę mówić z tobą... czekam...
— A! Marya Pawłowna! zawołał najdziwaczniéj się przeginając stary jenerał... to wy! Jakże dawno nie miałem szczęścia was oglądać...
Ona dała mu poufały znak głową...
— Jenerale, miałabym z wami kilka słów do pomówienia...
— Jestem, jak zawsze u stóp waszych, piękna pani...
Dwie kobiety spojrzały na jenerałową, popatrzyły na nią z rodzajem poszanowania i litości razem i zwolna uśmiechając się... odeszły.
Marya Pawłowna skinęła wiodąc za sobą starca ku oknu, opodal nieco od tłumu, który tu krążył ciekawy, śledzący ruch każdy, podsłuchujący każde słowo...
— Co każecie, Maryo Pawłowno...
Załamała ręce...
— Jenerale, zawołała — wszystko, co chcesz... ratuj mnie!
— O piękna pani! uśmiechnął się a raczéj skrzywił stary, wy wiecie, żem wam oddany.
— Ratujcie mnie! to intryga niegodziwa!
Stanisława Karłowicza wyprawują do Polski... Odebrał rozkaz wyjechać jutro rano — ja umrę. Jenerale, to mnie zabije...
Stary stał zakłopotany...
— Ale czemuż ja o tém wcześniéj nie wiedziałem.
— To się stało w téj chwili... mnie on sam powiedział o tém na balu! Ja oszaleję! Idź, proś, błagaj, zrób, co chcesz..
Marya Pawłowna szepnęła gorączkowo.
— Dam na wasze ręce dla tego, kto go zastąpi, trzydzieści tysięcy rubli...
Oczy staruszka zaiskrzyły się, ale jako galant odparł...
— Piękna Maryo Pawłowno... każdyby ofiarował tyle, aby go w twém sercu zastąpić...
— A! daj mi pokój z komplementami, mnie się serce rozpada! Idź! idź! idź!
Jenerał zrozumiał nareszcie, potarł frasobliwie czoła i czupryny... zawahał się i utonął w tłumie. Jenerałowa siadła, nie spuszczając go z oczów. — Serce jéj biło, nie widziała nic, nic nie słyszała — czekała. W przyległéj sali brzmiał nieznośny kotylion urzędowy... Przezedrzwi widać było suknie białe i kokoszniki przesuwające się poważnie... to znów huzarskie i gwardyjskie mundury... coś nakształt maryonetek... któremi ręka maszynisty potrząsa...
Oczekiwanie wydawało się śmiertelnie długióm... Ile razy mignął ukonstalowany mundur, jenerałowa porywała się z siedzenia, ale farbowana czupryna staruszka, którą poznać było można z daleka, nie pokazywała się na horyzoncie.
Po godzinie prawie tęsknego siedzenia, które na próżno grzeczni chcieli osłodzić znajomi, nie mogąc się od strapionéj słowa dopytać.. zdala ukazał się stary idący zwolna, z miną kwaśną, poważną, zamyśloną, jakby szukał środków ozłocenia gorżkiéj pigułki, którą przynosił. Było to tak widoczném, iż Marya Pawłowna już prawie słów jego nie potrzebowała — czytała w pochmurném licu...
Z wielką grzecznością zbliżył się ku niéj.
— Cherè generale, zaczął po francusku dobywając perfumowanej chustki dla odpoczynku — je suis au desespoir! Niepodobieństwo było mi nic wymódz. Vous savez que Sacha a quelques egards pour moi, mais, franchement, il parait que c’est... impossible.
Marya nie powiedziała słowa... przymrużyła oczy, popatrzyła na niego, rzekła sucho.
— Pardon — merçi — i zabierała się odchodzić. Stary wszakże nie mógł jéj puścić nie pocieszonéj...
— Wierzcie mi, Maryo Pawłowno... rzekł: Zamiast żądać rzeczy niemożliwéj — pogódźcie się z rzeczywistością. Weźmiecie paszport... pojedziecie.
— Na to rady waszéj, jenerale, nie potrzebowałam — odparła dumnie, myślałam, że mi pomożecie, że uwolnicie od téj ostateczności, któréj lękałam się jak piekła.
Nie? będę wiedziała co uczynić...
Jenerał był nieco obrażony.
— Ale ja zrobiłem, com mógł...
— I za to, coście dla mnie uczynić raczyli, jestem wam wdzięczną...
Mówiły to usta... oczy co innego wyrażały... zaiskrzone ich wejrzenie prawie przestraszyło starego.
— Djabeł nie kobieta! rzekł w duchu, gdy mu znikła z oczu... bardzo przyjemnie z nią być w zgodzie, ale pokłócić się i ściągnąć gniew...
Ruszył ramionami.
— Trzydzieści tysięcy rubli — na moje ręce... śliczna rzecz... ale niepodobieństwo... Sprawy są nadto ważne, a on widać zbyt potrzebny... Zresztą oni wszyscy potracili głowy... politykują, gdy należałoby strzelać...
W téj chwili zbliżył się jakiś młody człowiek, zginając w pół przed największą camarilli potęgą... jenerał powrócił do rzeczywistości. Rzucił tylko oczyma szukając po sali Maryi Pawłownéj, zdawało mu się, że ją widział chwilę przy młodym mężczyźnie w huzarskim mundurze, potém mu znikła.
Pod oknami pałacowemi powóz się potoczył, a w salach rozpoczęto nowego kotyliona...