Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom II/XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zagadki
Wydawca Ludwik Merzbach
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Była noc wiosenna, tej ślicznéj naszéj wiosny Północy, która czasem długo na siebie czekać każe, ale gdy uśpiona w głębiach obudzi się, wystrzeli, rozkwieci się prawie w oczach... jest czémś zachwycającém... oszalającém człowieka... Chciałoby się wstrzymać ją, tak zdyszana spieszy się, rozwija się, rozlewa — a czuć już, że przeleci jak przyszła i że pierwszy upał ją zwarzy...
W dolinie okrytéj zielonemi trawy wybujałemi, otoczonéj gęstym lasem i zaroślami, śpiewały zapamiętale słowiki, księżyc w pełni podniósł się na niebo jasne, pogodne, po którém tylko gdzie niegdzie białe muślinowe obłoczki przepływały, jak orszaki niemych duchów... w oczach mieniących postacie.
Chór żab odpowiadał ironią pieśni szalonéj, wrzaskliwéj, chórowi słowików... cisza zresztą panowała głęboka i niekiedy wiatr tylko przemówił coś do lasu, a las mu językiem swym odpowiedział... Ale to była rozmowa piastunek nad kolebką uśpionego dziecięcia...
O! jak świat wydawałby się pięknym w téj godzinie uroczystéj, modlitewnéj, gdyby oko, obejmując tę cichą dolinę, mogło nie dojrzeć strasznego obrazu, nad którym natura wiecznie młoda i wesoła wiecznie na przekór śpiewała pieśń swéj młodości...
W środku téj doliny tak zielonéj, ku brzegowi zarośli, trawy były podeptane, stratowane... gałęzie połamane... zdala już jakieś sterczące białe plamy widać było na trawie ciemnéj... a zbliżywszy się, dostrzedz było można leżące bez pogrzebu trupy w najdziwniejszych postawach... Nie zgon im je nadał, ale ręka tych ludzi, co się zowią braćmi a często od dzikich zwierząt są srożsi... Wszystkie te ciała były obnażone, odarte... a szmaty podartych koszul ledwie gdzie niegdzie je okrywały...
Z głębi lasów już instynktem ciągniona para wilków z iskrzącemi oczyma rozglądała się, czy bezpiecznie do uczty przystąpić może. W powietrzu krążyły, nie śmiejąc spaść jeszcze na ziemię, wrony i kruki. Niekiedy zakrakał ptak złowrogi, zniżył się i wystraszony w górę podnosił i złakomiony powracał...
Było to coś, co wilki i ptastwo odstraszało... niedaleko od pobojowiska, zapalone snać przez zwyciężców, dogorywały na wybrzeżu doliny dwa ogniska dymiące... Przybity wilgocią wieczora dym ich wlókł się pasem szarym wzdłuż lasu i doliny i ciągnął gdzieś na pola... Trochę daléj majaczała w mroku niby chata leśniczego, a raczéj sterczące, ogorzałe jéj ściany z obalonym dachem, czarny komin i szczątki pieca... Węgły się trzymały jeszcze... boki runęły na ziemię..
Wśród téj ciszy, tych śpiewów, zapachu czeremch kwitnących, zmięszanego ze spalenizną jakąś... dolina wyglądała jak dramat Shakespeara...
Do koła chatki, w jéj wnętrzu widać było słomę niedopaloną i walające się trupy... fantastycznie bielejące na tle ruiny...
Zdawało się, że tu już nic człowieczego z téj walki smiertelnéj żywém nie pozostało... Nawet w dali nie było słychać żadnego dźwięku, okrzyku, turkotu... Spalona wioska leżała za polami odlegle...
Jednym krajem łąki wiła się w blasku księżyca widna droga piaszczysta, wężowata, kołami poorana, nad nią stary krzyż złamany zwiesił głowę... Sam czarny drzazgami jasnemi wnętrza zdruzgotanego pokazywał, że świeżo był obalony...
W chwili, gdy na raz dwie pary oczów wilczych zabłysnęły w gęstwinie, ze strony przeciwnéj wywlókł się ostrożnie człowiek... rozpatrując i rozglądając po lesie i łące. Przystawał... odetchnął... i począł iść, brodząc przez gęstwiny krzaków ku pobojowisku. Kilka razy utknął na trupa, pochylił się, popatrzał, szedł daléj...
Zdawał się szukać wskazanego mu miejsca, którego nie był pewny, oryentował się, dostrzegł chałupy i zmierzył śmieléj ku miejscu, gdzie w pośrodku maleńka podniosłość kupą trupów białych się odznaczała...
Tu one leżały nagromadzone, zbite, jeden na drugim... w martwych uściskach... Stanął nad niemi przybyły i patrzał... Księżyc świecił tak jasno w pośrodku, że twarze nawet można było rozpoznać. Większa ich część przerażała otwartemi powieki, w których oczy zgasłe patrzały wzrokiem trupim.
Nie uląkł się jednak przybysz i położywszy na ziemi obok siebie torbę i strzelbę, które trzymał w ręku, dobył ognia, zapalił w pomoc świecę, dobytą z węzełka, ostrożnie ją ogarniając palcami. Powietrze tak było spokojne, że się o światło nie potrzebował obawiać. Z niém począł on oglądać nieboszczyków... ale aby wszystkich rozpatrzeć, trzeba było trupy podnosić... Stękając, odrzucał je ów człowiek i szedł daléj, gdy... o ucho jego obiło się coś, jakby głębokie westchnienie.
Wyprostował się, wstrzymał oddech... ale znowu nic słychać nie było... ostatnie może tchnienie uleciało z piersi jakiéjś zgniecionéj. Słowiki śpiewały w gniazdach, czeremchy kwitły wonią wiosenną, księżyc patrzał z nieba jasny i uśmiechnięty.
Tak przeszedł i kupę owę i pojedyńcze twarze ów człowiek i jęknął. Zdało mu się, że już przebrał wszystkich a tego, kogo szukał, nie znalazł... W tém drugi jęk dał się słyszeć wyraźniejszy, żywy... Wychodził z krzaku łozy na pół utopionego w trzęsawisku, splecionego gęsto a zmiętego po bokach... Stary Maciéj, gdyż on był tym pobojowiska gościem, rzucił się w miejsce, z którego jęk wychodził — miał przeczucie, że ten ukochany pan, który legł na pobojowisku, żyć powinien, aby on go ocalił. W kilka godzin po bitwie, w któréj nie był, przywlókł się, aby go pogrzebać lub unieść...
Załzawione miał oczy...
Przeczucie nie omyliło; w gęstwinie, którą rozgarnął, ujrzał na gałęziach splecionych, jakby na poduszce, leżącą twarz trupio bladą Zbyskiego z otwartemi ustami.
Snać Moskale nie dostrzegli go byli, pospiesznie odzierając trupy, leżał bowiem w całém ubraniu, nogami w wodzie... Na piersi podarta suknia krwią była zbroczona i przesiąkła...
Maciéj przypadł i spiesznie do boku rękę przyłożył — serce biło tak lekko, jakby już ostatniemi uderzeniami dobijało życia konanie. Stary żołnierz natychmiast począł się krzątać, rzuciwszy świecę pod nogi, podźwignął ciało, obwiązał piersi... Daléj, daléj nie wiedział, co czynić... Do wsi było daleko... iść po ratunek wątpliwy a zostawić go tak... nie sposób.
— Trupa czy żywego, mruknął stary, wyniosę go ztąd... jeszcze mi sił stanie...
Jął więc powoli zbierać bezwładne ciało na barki... przykląkł,..
Ale gdy przyszło wstać z ziemi obalił się sam... Nie zraziło go to, ukląkł raz jeszcze i z wielką pracą na stare złamane plecy potrafił zwłoki podźwignąć. Zdało mu się, że zimne ręce, zastygłe, jakby instynktowym ruchem bezmyślnym ujęły się ramion jego...
Przejście z tym ciężarem przez łąkę było może trudniejszém nawet nad podniesienie go z ziemi. Maciéj chwiał się na nogach i dopiero, doszedłszy do strzelby, którą opartą o trupy zostawił, chwyciwszy ją w rękę, podpierając się jak kijem, nieco pewniejszym zaczął postępować krokiem...
W trawach zawsze jednak iść było trudno, zwlókł się więc ku wybrzeżom lasu i zwolna ciągnął ku gościńcowi, spoczywając i opierając się o drzewa, gdy na drodze z dala, z dala zaturkotał wóz...
Stary żołnierz stanął, lękał się zawczesną pocieszyć nadzieją... ale gdyby, gdyby to był jaki litościwy podróżny... Westchnął tylko do Boga... Wszystko w mocy Twojéj!!
Turkot, choć chwilami mniéj wyraźny, zbliżał się widocznie, potém zwalniał biegu wóz i począł wlec się noga za nogą.
Maciéj z niecierpliwości ozwał się słabym okrzykiem.
— Hej! tu! Bywaj! bywaj!
Ale nagle ucichło... i nic już słychać nie było... Złamany ciężarem ciała, stary sparł się o sosnę, spuścił głowę, dyszał. Trudno mu było nawet się odezwać raz drugi... Dobył głosu...
W drugim końcu na gościńcu coś jak cień przemknęło się i szepty słyszeć się dały... Maciéj bez słów, okrzykiem rozpaczliwym dawał o sobie znać... bo czuł, że za chwilę padnie lub konającego złożyć będzie musiał na ziemię...
Ale przecie stłumionym słabym głosem huknięto po wiejsku...
Maciéj odpowiedział — Ratuj...
Upłynęła chwilka... dwóch ludzi od gościńca spiesznie się zbliżać zaczęło, stary w przestankach nawoływał. W mroku, którym ta część lasu była okryta, przybywających ludzi rozeznać nie było podobna. O krok byli od Macieja... odezwali się po polsku... stary żołnierz odetchnął.
— Na rany Jezusowe! zawołał, pomożcie, dźwigam dogorywającego człowieka... przyjdźcie mi w pomoc...
— Kto tam?
— Swój! chodźcie, bo padnę...
Z bliska poznał Maciéj po strojach kogoś z sąsiedztwa... Wąsaty stary mężczyzna pochwycił z jednéj strony ciało, z drugiéj poskoczył jego towarzysz w księżéj sutannie...
Maciéj na zapytanie nawet im odpowiedzieć nie mógł.
— Czy żyje? spytał ksiądz.
— Przed chwilą dawał życia znaki...
— Kogoście uratowali...?
Stary nic z razu nie odpowiedział, a potém... — Dobry Polak... mężny żołnierz, człowiek poczciwy...
— Ale kto on? domagał się mężczyzna... czy nie Zbyski...
— A! on! on! któż was przysłał?
— Nie ma się co pytać, jechaliśmy po ciało... wielka to łaska Boża, jeśli żyje.
Maciéj westchnął. We trzech poczęli nieść Stanisława ku wozowi... i złożyli go na sianie w pośrodku. Stary siadł, aby trzymać na kolanach nieco podniesioną głowę... Na rozmowę nie było czasu... wóz się potoczył ostrożnie, ale nie tą już drogą, którą przybył, tylko wąziuchną ścieżką wyboistą, środkiem pól prowadzącą do lasu.
Już dniało, gdy się dowlekli do chaty, w pośrodku boru stojącéj... Przed nią kilku ludzi siedziało na pniu i przyzbie, pokrwawieni i poobwijani chustami...
Pomiędzy nimi był ranny także Władysław, który poskoczył do wozu, wołając z wnętrza chaty doktora. Jakież było zadziwienie Macieja, gdy podniósłszy oczy, poznał w nim tego samego Frycza, z którym był jenerała pogrzebał. Zrobiło to na nim wrażenie przykre... Lekarz przypadł opatrzeć, nic nie rzekł i kazał wnieść do izby Zbyskiego. Słabe oznaki życia trwały jeszcze...
Tu dopiero, rozdarłszy i porozcinawszy odzież, przekonano się, że kulą był trafiony w nogę a kilka razy w pierś bagnetami skłuty... Głowa była porąbana nie głęboko... krwi upłynęło wiele... ratować wszakże jeszcze słaba zostawała nadzieja. Natychmiast wzięto się do opatrzenia ran i ratunku, jaki był możliwym...
Dzieją się czasem cuda, zwłaszcza gdy późniéj mogą się okazać niepotrzebne — stał się i tu cud, że Zbyski po kilku dniach zdawał się ocalonym. Choroba obiecywała się przeciągnąć długo, ale wyzdrowienie było możliwém. Przez cały ten czas Stanisław milczący, — nie okazując wcale radości z powrotu do życia — pozostał na łożu, żyjąc wprawdzie ciałem, ale na poły umarły duszą.
Nawet Maciéj go nie mógł szczebiotaniem swém i troskliwością z tego wyrwać odrętwienia, patrzał nań obojętnie, zimno, a gdy odzyskał zupełną przytomność, całe dnie spędzał z oczyma w sufit wlepionemi. Doktor i Władysław byli zmuszeni go opuścić. Tymczasem schronienie zdawało się bezpieczném, musiano go w niém pozostawić, ażby nieco sił odzyskał. Te powracały widocznie, tylko umysł zdawał się w dawńéj trwać niemocy...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I znowu noc była, ale parna i gorąca, okienko chaty wyjęto, aby choremu dać trochę powietrza. Maciéj siedział w nogach, gospodarz i co żyło w leśniczym dworku spało... Powietrze było ciężkie, chmury, czarne przewlekały się po niebie, grożąc burzą... Zbyski drzemał snem gorączkowym... Wtém jakby wiatr przeleciał po lesie... potém jakby szmer jakiś około chaty. Maciéj wstał na palcach i poszedł wyjrzeć okienkiem, nie dojrzał nikogo i wrócił drzemać na kul słomy, na którym zwykle w kącie izby legiwał...
Już sen mu był powieki skleił, gdy gwałtownie zaczęto się dobijać do drzwi. Co żyło, zerwało się z posłania, stary żołnierz jak pijany zataczając się pobiegł ku drzwiom, aby go kto nie uprzedził... przyłożył ucho... usłyszał tylko szepty i zdało mu się, że pochwycił przytłumiony chrzęst broni...
Dziwném było, iż dobijający się po nocy ludzie nie odpowiedzieli na pytanie...
— Nie odmykaj! szepnął Maciéj do leśnika... nie odmykaj bezemnie... Wpadł do drugiéj izby po pistolety, ale tu zastał już przez ciasne okienko na pół wsuniętego człowieka... Z po za niego widać było kilku innych pod ścianą... Nie myśląc nic, żołnierz wystrzelił, krzyk się dał słyszeć...
Ubit!
Zarazem pierwsze drzwi naparte silnie rozpadły się i ciżba wtłoczyła się do chaty...
Byli to Moskale... Do koła otaczali chatę... krzyk i przekleństwa rozległy się razem... Zbyski, który był oczy otworzył ale leżał spokojnie, ani się ruszył do ucieczki, ani do obrony... Maciéj tylko szukał broni napróżno...
Ale już z pierwszéj izby cisnęli się Moskale do alkierza i żołnierz szamotał się napróżno w ich rękach.
Obalono go, bijąc i wiążąc... Krzyk dzieci, wrzask żołnierzy, przekleństwa Macieja, rozkazy wydawane mięszały się razem w jednę wrzawę straszną, dopóki głos jenerała, nakazujący nie dał się słyszeć.
Tisze! smirno! (Cicho! spokojnie). Dziwna rzecz, ci, co przyszli go brać i stali nad łożem, usłyszawszy język, przejęci jakąś trwogą, stanęli. Zbyski blady, zarosły... podniósł się na łokciu i spojrzał powtarzając...
— Precz! cicho! czego tu chcecie? Żołnierze opamiętać się jeszcze nie mogli, gdy z za nich ukazała się figurka w cywilném ubraniu i wsunąwszy głowę — zaśmiała się...
— Wasze prewoschodytelstwo jeszcze ma ochotę komenderować! cha, cha!?
Był to szanowny Arsen Prokopowicz. Zobaczywszy go Zbyski zwolna osunął się na poduszki...
Urzędnik, rozepchnąwszy ludzi, stanął przy saméj łóżka krawędzi...
— Góra z górą? nieprawdaż — zawołał... przysięgam wam Stanisławie Karłowiczu, kogo innego szukałem. Wiém, że nie uwierzycie? ale są takie przeznaczenia! Jak Boga kocham! A dla was to i lepiéj, że stary znajomy...
Mnie oni od razu nie oszukali tą śmiercią, ja wiedziałem, że wy żywi jesteście... Pojedziemy się przedstawić po komendzie... nie ma na to rady...
Czekał odpowiedzi napróżno, mówiąc przerywanym głosem... Zbyski zacisnąwszy usta milczał... Jęk tylko zbitego i pokaleczonego Macieja odpowiadał mu... stary uderzony w głowę, chrapiąc i rzucając się, dogorywał na podłodze. Siwa jego głowa podnosiła się niekiedy i ze stukiem opadała na powałę. Oczy zwrócone ku panu iskrzyły się jeszcze, gdy powieki podniósł, potém powlekać się zaczęły jakby obłokiem mlecznym, usta otwarły, targnął się parę razy i ducha wyzionął.
— Czort wziął jednego Polaka! zawołał żołnierz, macając już po kieszeniach, ale to on zastrzelił Jegora... a Jegor już i zastygł...
Wkrótce uciszyło się wszystko, powynoszono trupy, powiązano żywych, Arsen Prokopowicz zapalił cygaro i przechadzał się... Żołnierze pili wódkę zdobytą... Jenerał leżał nieokazując, aby ta scena wielkie na nim uczyniła wrażenie... Arsen, napróżno próbując go podrażnić, — w końcu sam zamilkł także.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.