Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom II/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zagadki
Wydawca Ludwik Merzbach
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


To, co Zbyski powiedział o narodach, prawdziło się w mniejszych rozmiarach na nim samym... Żyje się w atmosferze, nie czując jéj wyziewów, nie postrzegając wpływu; wdziewa się obyczaj jak suknią codzień i w początkach ciasna, w końcu się wydaje obszerną a nawet wygodną.
Z uczuciem polskiém Zbyski wychował się wśród wyziewów moskiewszczyzny, zachował miłość Polski idealnéj, ale jak się ona przedstawiała umysłowi jego? w szatach przez poetów uszytych, w postaci męczennicy, z aureolą u czoła... z urokiem heroizmów swych dzieci... Teraz przyszło miłość dla téj Polski wystawić na najstraszniejszą próbę, na zetknięcie rzeczywiste z Polską zszarzaną niewolą, więzieniami, żywotem wyjątkowym.
Jaki wpływ na cały naród wywrzeć musi życie nienormalne w gorączce i rozpaczy na przemiany, w walce z konieczności podstępnéj, głuchéj, skrytéj, nieustannie pchającéj ludzi po za warunki zwykłe życia i prawa? Tego najlepszy miał dowód Zbyski, który po raz pierwszy w życiu dotykał nieznanych mu głębin i tajemnic tego bytu straszliwego.
Dla niego, wychowańca surowéj karności, wszystko to było niezrozumiałe, niepojęte, wstrętliwe... Pomiędzy nim, tym Wallenrodem in spe, a narodem nie było węzła rzeczywistego, coby łączył... Zrozumieć się było niepodobna, współczuć niepodobna, powstrzymać nawet od wybuchów podziwu i zgrozy...
Wrażenie, jakiego doświadczył, przyprawiło go o rozpacz, nie czuł w sobie dosyć siły, by z tém wszystkiém pasować się i mieć nadzieję przełamania, nie umiał nagiąć się do tego stanu... Zwątpił o sobie.
Pierwszy krok postawiony na téj drodze zachwiał nim...
Co więcéj, ludzie, których spotykał w spółeczeństwie zupełnie dla siebie nowém, fenomenem z nastroju jego ducha wypływającym, ukazywali mu się swą stroną ujemną, — widział tylko ich wady, nie pojmował cnót i zasług.
W biednym żywocie naszym dzieje się tak zawsze, że ułomności pierwsze pod oczy podpadają, widzi je od razu lada głuptaszek... gdy rzeczywistych cnót, przymiotów, dobra, trzeba szukać, trzeba mieć talent, aby je dobyć i odkryć. Jeżeli się jeszcze przynosi usposobienie pewne niechętne, naówczas wszystko, coby bronić mogło człowieka, znika, a uwydatnia się tylko, co go może potępiać.
Zbyski nie chciał pokazać po sobie, jakie na nim wrażenie zrobił obóz, żołnierz, dowódzey polscy, pierwsi, których widział w życiu, ale nazajutrz Maciéj znalazł go zasępionym i jak skała milczącym...
Odprawił starego, powiedziawszy mu z uśmiechem:
— Nie pamiętaj o jenerale... jest teraz tylko prosty żołnierz, który z tobą razem w szeregu stanie.
Tymczasem Władek, używając swéj władzy a znając, jak Zbyski mógł być im pożytecznym dla wprowadzenia porządku, dodnia zszedł się ze sztabowymi pomówić, aby mu jakieś dowództwo wyznaczono. Nie spytał nawet jenerała, czy je przyjmie, zdawało mu się najnaturalniejszém w świecie siłę tę nową we właściwy sposób zużytkować.
Ale człowiek znany p. Władysławowi i krajowi i ludziom dobréj woli, co się tu w usługach jego znajdowali, wcale znajomym nie był.
— A cóż to to jest? zawołał adjutant, to my będziemy ludzi zbierać, pierwsze trudności przełamywać, karku nastawiać, a potém pierwszy lepszy przyjdzie do gotowego i będzie nami komenderował.
— Szanowny obywatelu, odezwał się Władysław, zapominacie, że tu nie o nas, nie o was, ani o nikogo osobiście nie chodzi. Idzie nam o sprawę... i każdy chętnie podda się władzy jakiéjkolwiek, byleby w niéj dobro ojczyzny upatrywał.
— Za pozwoleniem, przerwał inny — bądź co bądź, jeszcze to nie dowiedzione, czy jenerał moskiewski ma być koniecznie najlepszym dowódzcą wojsk powstańczych... Wiemy, że się od dziecka w Moskwie chował, kraju i ludzi nie zna.. Cóż chodzi mu o rangę?
— Ale jemu o nic nie idzie, bo on nic nie chce... ja za niego mówię — rzekł Władek...
Sprawa w ten sposób zagajona nie tylko że do niczego nie doprowadziła, ale obudziła takie nieukontentowania, swary, kwasy i wymówki, że Władysław uznał właściwém obrócić się z tém do rządu narodowego a wcale nie działać.
Na pierwsze słowo rzeczone o tém Zbyskiemu, ten zakrzyknął:
— Na miłego Boga, ja nikim dowodzić nie chcę i nie mogę i nie będę, przyszedłem służyć jako żołnierz prosty... Przyniósłem wam jako ofiarę moje wszystkie wiadomości o Moskwie w ciągu długiego życia zebrane... złożyłem je komu należało, to dosyć! Dla uzyskania tych cyfr i dat spędziłem część życia w męczarniach fałszu, który mnie dusił za gardło... Spłaciłem więc dług... to dosyć... stanę w szeregu, aby go dopełnić... zresztą nie ofiaruję nic nad posłuszeństwo... Pod żadnym pozorem dowództwa nie przyjmę...
Oświadczenie było tak energiczne i stanowcze, iż p. Władysław nie nalegał. Zbyski więc rozpoczął swą służbę jako prosty żołnierz, zamknięty w sobie i milczący. Skutkiem uprzedzeń od pierwszego dnia powziętych z ukosa nań w ogóle patrzano.. znalazł usposobienia niechętne.. i trzeba było prawdziwéj siły ducha, aby wśród nich wytrwać. Krwawą ofiarą stawało się życie powszednie. Nawet to, czém ten żołnierz celował, wyśmiewano jako moskiewskie, lub poczytywano za niepotrzebne a upokarzające dla drugich improwizowanych żołnierzy. — Dowódzca i jego towarzysze pomimo grzeczności wymuszonéj, na którą on zimno i milcząco odpowiadał — obchodzili się z nim w ten sposób, aby go chyba zrazić ostatecznie. — Maciéj kłócił się, pluł, klął, łajał, ale i on po trosze dawne łaski tracić zaczął, gdy stanął w obronie Zbyskiego...
— Nam tacy żołnierze nie potrzebni! mówił adjutant... my musimy mieć ognistych, szalonych, skrzydlatych nie takich stupajków... To się na nic nie zdało...
Oddział, po dwóch czy trzech dniach obozowania w miasteczku, wyciągnął dla połączenia się z drugim, z którym wspólnie miał działać. Pochód nieco ożywił, rozruszał, udobruchał żołnierzy, choć wcale nie był wygodnym... Dzień cały często iść trzeba było nie karmiąc ludzi i koni... drogi były nie dobrze znane... wiele miejsc wypadało omijać... Moskale pokazywali się to z téj to z owéj strony, gdy się ich najmniéj spodziewano...
Tu, gdyby był nowozaciążny nasz żołnierz miał innego ducha w sobie, mógłby dostrzedz, iż zbierana owa kupka żołnierza, mimo wielkich wad miała prawdziwie heroiczne przymioty... Większość cierpiała wesoło, okazywała umysł niepożyty, gdy ciało wycieńczone padać się zdawało... ludzie dopiero w niebezpieczeństwie i cierpieniu dorastali ideałów. Ale Zbyski nie widział tego, rażony nieporządkiem, swobodą... samym nawet zapałem towarzyszów. On im wydawał się nieznośnym milczkiem, oni jemu gadatliwymi wietrznikami... Przypisując uczucie, jakiego doznawał, przypadkowemu zetknięciu nieszczęśliwemu z wyjątkowemi indywidualnościami, Zbyski przy połączeniu się z nowym oddziałem prosił o pozwolenie przejścia pod rozkazy innego naczelnika i z łatwością je otrzymał. Szepnięto tylko, kogo im oddawano. Maciéj poszedł za dawnym panem.
Oba znaleźli się w komendzie już nieco spójniejszéj, karniejszéj, która kilka szczęśliwych potyczek odbyła, a co więcéj, dowódzca jéj był w swoim rodzaju bohaterem.
Nie łatwo go wszakże było ocenić; złote serce, dusza naiwna... szły u niego w parze z nierozwagą prawie dziecinną. Ale miał to, co mało komu jest daném — szczęście... i nauczył się już był w nie wierzyć...
Szedł często na oślep, nie rachując sił, nie przewidując, nie troszcząc się o boki, o pogoń... o drogi, o furaż, był pewnym, że mu to wszystko da Opatrzność. Jakimś cudem niemal zawsze za wiarę tę płaciło powodzenie niespodziewane...
Janasz — takie sobie przybrał nazwisko, wiódł oddział, karmiąc go pieśniami zamiast chleba częstokroć... przemawiając gorąco do towarzyszów, w ciągłém upojeniu sam i drugich w niém starając się utrzymać.
Nie można go było nie kochać i nie drzeć, patrząc na niego... Człowiek podobny był twarzą do wizerunku moralnego, jakiśmy w kilku słowach skreślili, piękny mężczyzna, z okiem czarném, z twarzą rysów regularnych, z uśmiechem na ustach, gotów się był podzielić ostatnim chleba kawałkiem z żołnierzem i w obronie jego dać własne życie... ale wojnę pojmował jak poemat i chciał ją mieć epopeją...
Tu znalazł Zbyski przynajmniéj serce otwarte, uprzejmości trochę... ale drugiego dnia, wpatrzywszy się w sposób ciągnienia i plany kampanii, opadły mu ręce. Trzeba było w istocie heroizmu, aby się trzymać z nieopatrznością taką i wśród tylu niedostatków...
Połowa tych bohaterów była uzbrojona w kosy i piki licho przez wiejskich kowalów na poczekaniu ukute, a gdy nareszcie po nieskończoném wyczekiwaniu, po przezwyciężeniu trudności niewysłowionych, broń kradziona przez całą Europę, opłacona groszem sierocym drożéj, niż ją bogate płacą rządy — przemycona przez granicę przyszła, gdy ją witano z uniesieniem jako narzędzie, mające wywalczyć swobody, okazywało się, że belgijski lub niemiecki handlarz sprzedał nieszczęśliwym, bezbronnym ludziom towar nie dający się użyć... który w pierwsze grzęzawisko rzucić można było bez szkody...
Wszystko to nie podnosiło ducha, a jednak prawdziwie cudownie utrzymywał się on mimo codziennych moralnych porażek i zawodów...
Działały one na Zbyskiego, który nigdy nie stał na wysokości ducha swoich towarzyszów — rozczarowująco. Z każdym dniem posępniejszy, milczący, teraz dopiero poznał, jak inne życie, wychowanie uczyniło go odmiennym człowiekiem. Rósł z każdą godziną niesmak, zwątpienie, a stan duszy, którego przemódz nie umiał, jego samego przerażał...
Maciéj patrzał mu w oczy i wzdychał. On także, jako regularny żołnierz z 1831... jako niegdyś musztrowany przez w. księcia i częsty gość pod Orłem Białym — dziwił się téj ruchawce, jak ją zwał — i nie rozumiał nic.
Pan i sługa nie mówili o tém do siebie... ale wejrzenia wzajemne dość myśli tłómaczyły.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.