Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom II/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zagadki
Wydawca Ludwik Merzbach
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Jedno z małych miasteczek Polski zajmował oddział powstańców... Wieczór był młodéj jeszcze wiosny, ale dziwnie łagodnéj — słońce w blaskach, jakby letnich, zachodziło na niebie zielonawéj barwy, złotemi poprzerzynaném obłokami... Powietrze było niemal ciepłe... Miasteczko rozłożone w dolinie już cieniem wzgórza się okryło, które najjaskrawiéj oświecały promienie zachodzącego słońca... Na tym wzgórku, przed wieki, stać musiał zamek, którego już nie pozostało ni śladu; kaplica tylko zamkowa zmieniła się z czasem w kościołek a przy nim szeroko rozlegał się stary cmentarz... pełen kamieni, krzyżów, drzew, krzewów i rozwalonych pomników. Ponieważ z téj wyniosłości cały obszar otaczającego kraju widać było daleko, a góra zamkowa stanowiła rodzaj naturalnéj fortyfikacyi, szczupła garść ochotników musiała się rozlokować w części u muru, który pole umarłych otaczał... i na samém nawet cmentarzysku... Droga od niego wiodła w dół ku mieścinie, w któréj wieże nowszego kościoła, kilka domów murowanych i ulice z podrzędnych dosyć dworków złożone widać było. Tą drogą nieustannie prawie snuły się postacie od obozu do wielkiéj drewnianéj karczmy w dole położonéj dążące, powracające z niéj... Tu bowiem dowódzcy i starszyzna, to, co się było powinno sztabem nazywać, rozlokowało się nie dla spoczynku, ale do nieustannéj pracy. W istocie więcéj było do czynienia niż z temi siły podołać zdołano. Nieustannie jedni przybywali z wieściami, drudzy przychodzili z ofiarą życia... inni przynosili pogłoski o nie daleko snujących się Moskalach. Ruch był wielki w miasteczku, na górze i w gospodzie...
Główną jéj izbę zajmowali starsi, z których jeden na stole ekspedyował listy i rozkazy... drudzy to po cichu, to głośno rozprawiali o wypadkach.
Gospodarz dawny domu, żyd, chudy, przybrany dla festu tego w najlepszy żupan atłasowy, aby obudzić respekt dla siebie — kręcił się wystraszony, wylękły, drżący, nie wiedząc, jak sobie dać rady... Z ust jego sypały się tytuły tak dziwne za prawdę, iż nikt się do nich nie chciał przyznawać... śmiano się, wywołując coraz inne...
Kilku chorych leżało w kącie na słomie, ruchawsi krzątali się około jadła... naczelnicy mieli twarze posępne i zadumane.
Nigdy, żadne powstanie może w Polsce, nie wyjmując nawet Kościuszkowskiego, które się z najrozmaitszych żywiołów składało... nie miało téj fizyognomii mozajkowéj... jaka się tu przedstawiała. Wszystkie stany, wieki, powołania, najrozmaitsze uzbrojenia, najfantastyczniejsze stroje zbierały się w tę całość z trudnością dającą się zjednoczyć. Największém zadaniem było utrzymać karność między ludźmi, co szli z dobréj woli, z serca, ale o niéj żadnego wyobrażenia nie mieli, i walcząc za swobodę, sądzili, że naprzód zupełnie swobodnymi być powinni. Kilku starszych żołnierzy z r. 1831 z rozpaczy rwali sobie resztki siwych włosów na głowie...
W izbie karczemnéj wczesny bardzo zmrok się rozpościerał... ogień kominowy go nie mógł rozpędzić, a świeczek łojowych para... jak iskierki pół zgasłe w mroku dymem powiększonym błyskały...
Naczelnik oddziału wąsaty, barczysty, silny mężczyzna, chodził po izbie milczący. Obok niego kręcił się maleńki, ospowaty człeczek, blady, wymokły, młody a już bez zębów... którego oczy, niebieskie niegdyś, zdawały się wypalone... tak wszelki ogień straciły i zapadły.
Pierwszy z nich odziany był po myśliwsku, szarfa go tylko odznaczała, drugi znać zawczasu i najpierwéj myślał o umundurowaniu, które miało go uczynić do rycerza podobnym a w istocie doskonale tylko śmiesznym robiło... Granatowa taratatka naszywana srebrnemi sznurami i okryta akcelbantami, czapka z piórem, bóty do kolan wyszywane misternie, pas srebrny... szarfa wspaniała... wskazywały w nim także co najmniéj pułkcwnika. Ten i ów nazwał go przypadkiem hrabią, na co on ręką machał niechętnie, ale przypomnienie rzeczonego tytułu nie było mu znać na zbyt przykre, choć doń żadnego prawa nie miał.
Naradzano się tak nad redakcyą jakiegoś okólnika, gdy bryczka od miasteczka, lecąca szybko, zatrzymała się przed karczmą. Wszyscy pobiegli do okien i za próg, ale w mroku widać tylko było słusznego wzrostu mężczyznę, który, mały tłómoczek chwyciwszy z wózka, płacił woźnicy i odprawiał go.
Po chwili w progu zjawił się przybyły z pakunkiem, który rzucił w kącie i zdejmując czapkę, odkrywając piękne, wypogodzone czoło, zapytał o dowódzcę... Wskazano mu mężczyznę barczystego, któremu się przybywający pokłonił..
— Jeśli się dwoje rąk dosyć silnych jeszcze, rzekł z grzecznym ukłonem, przydać na co mogą i pewna żołnierska wprawa — masz panie naczelniku nowego żołnierza...
Wszystkich oczy zwróciły się na mówiącego, ale nie wszystkie życzliwie. Postać imponująca, ton mowy, powierzchowność, acz sympatyczne, zdradzały niepospolitego człowieka, głos, mowa, fizyognomia energią brzmiały...
— Zkądże obywatel przybywa? zapytał, mierząc go surowém wejrzeniem naczelnik,
— Pozwolisz mi pan nazwisko moje, miejsce, zkąd jadę... zachować przy sobie... ważne mam powody do niewyjawienia ich.
Mały strojny człowieczek i otaczający poczęli mu się bacznie przypatrywać.
— Ale mój panie — ozwał się ze srebrnemi akcelbantami adjutant — kto swe usługi ofiaruje ojczyźnie, powinien oddać się cały, nie tak kradzionym sposobem...
— Przepraszam pana — z pewną urazą zawołał przybyły — mnóstwo z nas, względami na familią powodowani, nietylko kryją nazwiska, ale nowe przyjmują. To rzecz mego sumienia.
— Niekoniecznie — począł mały z wielką butą — niekoniecznie — do nas téż należy wiedzieć, kogo mamy w oddziale naszym... nie możemy przyjmować ludzi, których nie znamy...
Nieznajomy nic nie odpowiadając spojrzał na naczelnika, za którego mówił jego adjutant i zdawał się żądać potwierdzenia tych wyrazów od niego. Naczelnik wąsa zakąsywał, ale w rozmowę dłuższą się wdawać nie miał wcale ochoty. Milczenie panowało, wśród którego tylko szepty okalających żołnierzy słyszeć się dawały niewyraźnie...
Wzrokiem spokojnym, pewnym siebie, rozumnym, przybyły zmierzył otaczających... Postawa jego, milczenie, ta powaga, którą czuli wszyscy, powszechnie się nie podobały.
Adjutant krzywił się, nie tając się z tém bynajmniéj.
Objąwszy wzrokiem wszystkich przybyły, nie mówiąc słowa, skłonił się z lekka, poszedł do progu i chwyciwszy tłómoczek miał odchodzić.
— Za pozwoleniem, obywatelu — ozwał się głosem rozdrażnionym adjutant... przecież do sztabu wojska narodowego nie wchodzi się tak i nie wychodzi jak do karczmy, choć sztab w istocie w karczmie się mieści. Prosimy pana o wytłómaczenie się.
— O jakie? zapytał od progu dumnie dosyć ochotnik — żadnego wam nie winienem... Dobranoc...
Brał za klamkę ode drzwi, gdy adjutant zakomenderował, aby go nie wypuszczano, dwóch żołnierzy z dobytemi pałaszami zaskoczyli mu od proga. Nie zrobiło to na nim wielkiego wrażenia, ale ochoty do sporu nie miał najmniejszéj, ruszył ramionami i zawrócił się.
— Przecież my musimy wiedzieć, kto tu przychodzi, bo i Moskaleby się wkraść mogli i szpiegi...
Przybyły pobladł i posmutniał.
— Imienia, nazwiska, ani zkąd przybywam wyjawić wam nie mogę, ale słowem honoru szlachcica polskiego
— O? szlachcica, tu szlachty nie ma! zawołano.
— Słowem honoru uczciwego człowieka i przysięgą wam stwierdzam, żem nie Moskal i nie szpieg przynajmniéj.
— To żaden dowód! szepnął adjutant.
Gdy się ta rozmowa przykra toczyła, na boku z kilku stojących towarzyszów jeden szczególniéj z twarzą ogorzałą i czerwoną nadzwyczaj pilnie przypatrywał się przybyłemu, podchodził z różnych stron i dawał oznaki jakiegoś niezrozumiałego wrażenia... W ostatku przybliżył się żywo ku niemu i krzyknął...
— Ale ja znam tego pana! oho! to moskiewski szpieg! Zdrastwujtie Stanisław Karłowicz?
Okrzykiem rozległa się izba karczemna... jenerał (on to był bowiem, jak widzimy) zbladł strasznie... żołnierz parł się ku niemu...
— A tak! tak! wołał... Ten pan był jenerałem, służył całe życie carowi wiernie, znali go z gorliwości, znaliśmy my go z tego, że nic u niego wyjednać nigdy nie było podobna. Nie spodziewał się ptaszek wpaść w sidła i być poznanym. To szpieg! to szpieg... bez sądu na gałąź!!
Z otaczających większa część powtórzyła ten okrzyk i zaczęto się tłumnie cisnąć... Zewnątrz na hałas przezedrzwi otwarte coraz przybywali nowi. Blady jak mur, drżący jenerał stał gardząc tłómaczeniem, nie chcąc odpowiadać nawet. Żołnierz coraz zuchwaléj nań nacierał, z zimną krwią naówczas sięgnął do kieszeni i łatwo się było domyśleć, że myślał o obronie, chwytając przygotowany rewolwer...
Cofnięto się nieco.
— Co pan masz na swą obronę? zapytał szydersko adjutant...
— Nic, bo się bronić nie myślę, rzekł ponury ochotnik...
— Ale pan służyłeś w wojsku moskiewskiém?
— Cóż to dziwnego?
— I byłeś w stopniu jenerała?
— Gdyby tak było?
Naczelnik i adjutant spojrzeli po sobie... przyszło im mimowoli na myśl, że gotów się upomnieć lub pochwycić dowództwo... chmurno spojrzeli...
— Ale oto jest ktoś, co świadczy przeciw wam...
Jenerał ruszył ramionami...
— A tak! świadczę! świadczę... Zkądże się tam mógł urodzić patryotyzm, gdzie serca nie było! To szpieg... to zdrajca. Wysłali go, aby się przypatrzył obozowi, aby im powiedział, jakie mamy siły... przysięgam! to szpieg!
Jenerał spokojnie rozśmiał się, ruszając ramionami.
— O mój panie, rzekł... myślisz, że potrzeba zadawać sobie tyle pracy, aby was pokonać! po co tu szpiegi, kiedy wy zdradzacie się sami...
Starszyzna się ofuknęła.
— Jak to pan rozumiesz? spytał nareszcie naczelnik.
— Waćpanowie nie jesteście wojskowi, znać to na każdym kroku, macie chęci najlepsze... ale któż tak jak wy ciągnie, obozuje... i...
Nie dokończył, ręką ruszywszy.
— To pan zapewne tu przybywasz nas uczyć i zabrać komendę!
Jenerał się uśmiechnął.
— Nie, panowie, może przychodzę tu, sądząc, że najłatwiéj mi idąc z wami zginąć będzie, a to mój cel.
Wszyscy spojrzeli po sobie, żołnierz tylko oskarżający głową kiwał, nie dowierzając.
— Co tu długo z nim gadać! jego znam ja, służyłem pod nim... Moskal — psia wiara, słowa nigdy do człowieka po polsku nie rzekł a i dobrego nikomu nie dał... Na gałąź! na gałąź! To rewolucyjne czasy! tu podejrzenia dosyć.
Jenerał wzgardliwie nie chciał na krzyk ten ani odpowiadać, ani go nawet słuchać się zdawał.
Naczelnik oddziału widocznie skłopotany wąsa kręcił i sapał, adjutant przybierał coraz bardziéj jędyczą minę...
— Nim co będzie... pod areszt... hej! dwóch żołnierzy...
Z boku kilka głosów za powodem pierwszego zaczęło mruczeć: „na gałąź”, jenerał w kieszeni gniótł rewolwer. Ale w téjże chwili, gdy oskarżyciel swoje „Na gałąź“ raz jeszcze śpiewał, uderzył go ktoś po ramieniu... — Milczałbyś trutniu!
— Co mam milczeć?
— Bo ja mówić będę! ozwał się głos... patrz...
Wysunął się z tłumu żołnierz, który był wszedł dopiero, stary, siwy, najdziwaczniéj w świecie ubrany, jakby z grobu dobytemi szczątkami munduru z 1831 roku i nowemi sukniami fantastycznie do nich dobranemi...
Patrz! które wyrzekł, stósowało się do krzyża Virtuti militari zawieszonego na piersiach.
Jenerał rozśmiał się mimowoli, był to znany nam Maciéj poczciwy, Deus ex machina, bez którego zresztą byłoby się obeszło, gdyż prawie współcześnie nadbiegł i komisarz rządu narodowego, a tym był znany nam p. Władysław...
Nim Maciéj zebrał się na obronę swego pana, już młody chłopak padł na piersi jenerałowi... Scena, zaczęta bardzo dramatycznie, skończyła się wesołością, przeproszeniami... śmiechem. Żołnierz odszedł pomrukując, a adjutant widząc, że się puścił za daleko, wielce sofistycznie postępowanie swe począł tłómaczyć...
Maciéj opanował rzeczy jenerała, ściskając go z niewymowną wesołością, Władek odciągał na bok, reszta się rozeszła, tylko naczelnik trochę zakłopotany pozostał. Obawiał się teraz więcéj niż kiedykolwiek, aby komendy nie oddano przybyłemu. W istocie młody komisarz dosyć był skłonnym jakiekolwiek dowództwo powierzyć Zbyskiemu, ale na pierwszy wyraz o tém jenerał go za rękę pochwycił. — Ani słowa, rzekł, jam tu przybył bić się, nie dowodzić. Kraju położenia, ludzi a nawet sposobu prowadzenia wojny partyzanckiéj nie znam... Przychodzę jako prosty żołnierz pod komendę... to wszystko... Adjutant skłonny był tę zbytnią skromność wziąć za resztkę urazy, ale jenerał nie okazywał ani gniewu, ani żalu. Po chwili pożegnał naczelnika i z Władysławem razem odszedł do miasteczka.
Maciéj powlókł się za nim, nie pytając o pozwolenie.
Grał on tu w istocie w tym obozie w pośród młodzieży rolę bardzo oryginalną, łajał wszystkich, gderał, robił, co mu się podobało i więcéj pono komenderował oddziałem nad samego dowódzcę. Był ulubieńcem całéj téj kupki, któréj przewodził dobrym humorem i odwagą a karmił ją wspomnieniami z 1831 r... W miasteczku Władysław jako urzędnik wojskowy miał wcale nie złe pomieszczenie.. Zajmował izdebkę czystą u patryoty rzeźnika, który w dodatku, jak on sławny towarzysz Kilińskiego, nazywał się Morawskim... Tu jenerał, on i Maciéj schronili się na chwilę... gdyż poczciwy stary zapomniawszy, że miał obowiązki żołnierskie, powrócił był od razu do służebnictwa, do którego nawykł, a szło mu téż o to, żeby się przed jenerałem pochwalić, jak go pięknie pochował.
Uściskawszy kolana, rozłożywszy tłómok z należném poszanowaniem, spojrzał nań i rozpłakał się z radości.
— A! panie! rzekł, ręce składając — nigdy w życiu szczęśliwszego dnia nie miałem... Oglądam tu syna mego kochanego pułkownika... między swoimi, chociaż to, z pozwoleniem panów, wielkie tałatajstwo. Serce złote, ale o sztuce żołnierskiéj wyobrażenia nie mają.
Rozśmiali się wszyscy. Maciéj wąsy otarł.
— Czy pan jenerał wie, co się potém stało?
— Nic nie wiem, mów! matka!...
— Pułkownikowéj dobrodziejce sam list doręczyłem, tylko, jak Boga kocham, że zostać tam nie było podobna. Musiałem iść.
— Dla czego i po co? z twojemi nogami? rzekł jenerał.
— Ale zupełnie teraz wydobrzały, bo to widzi pan jenerał, tylko ruchu brakło. Człek pod piecem siedział, krew gęstniała... Jażem odmłodniał.. Przytém niebezpiecznie mi było popasać, bo tom ja wszystko urządził...
— Co? spytał Zbyski.
— A no pogrzeb!
— Czyj?
— Pana jenerała,
— Mój pogrzeb! krzyknął Stanisław — cóż to znaczy...
— Poszedłem do głowy po rozum, proszę jaśnie pana... rzekł stary z miną tryumfującą. Jak tylko zobaczyłem list — oho! zarazem się domyślił, co się święci... Myślę sobie, wezmą mnie, uczepią się do jenerałowéj, będą gonili, ścigali, nuż juchy złapią. Więc ja co? Oto wymyśliłem chorobę... doktor mi pomógł i do wieczora z choleryśmy umorzyli pana jenerała. A że cholery się boją, zaraz téż trumna pojechała na cmentarz Powązkowski...
Jenerał słupiał słuchając... Władysław wstał, przysunął się, oba milcząc, czekali dalszego tłómaczenia... Maciéj splunął, obejrzał się, rad z wrażenia, jakie uczynił i począł daléj.
— Powiadam panu jenerałowi, żeby nie jedna okoliczność, poszłoby wszystko jak z płatka. Nie ma co mówić, doktor, którego mi dała panna Michalina, rozumny człowiek, wiele mi dopomógł, cały dzień latali z lekarstwami... Rozumie się, że pułkownikowa o niczém nie wiedziała...
Tu spojrzał na Władysia Maciéj i odchrząknął, spojrzał na jenerała i, dając mu do zrozumienia siwemi brwiami podniesionemi znacząco, iż coś ominąć musi — dokończył...
— Dosyć, że wieczorem trumnę, do któréj ja z doktorem nakładliśmy kamieni, szczelno poobwijanych w bieliznę...
— Ale zkądże kamienie?
— Nanosiłem ich ukradkiem z dziedzińca, rzekł Maciéj, trumnęśmy z doktorem sami zamknęli i — pojechała... Ludzie tylko się skarżyli, że była bardzo ciężka, bom jakoś przesadził, trudno się było człowiekowi w tym pospiechu rozkalkulować.
— Trzeba przyznać, zawołał jenerał, że miałeś przytomność nadzwyczajną.
— E! ja panie to nie — ale doktor, doktor, był człowiek rozumny i poczciwy, że drugiego takiego pod słońcem nie znaleść...
— A jakże z pogrzebem?
— Kiedy pan niby umarł z cholery! bodajbyś żył sto lat! dodał Maciéj wzdychając...
Władek i jenerał spojrzeli po sobie, przygoda była tak dziwna, że, gdyby jéj poczciwy Maciéj nie opowiadał, trudnoby jéj uwierzyć... Stary aż znowu płakał z radości.
— Potém, panie, nie było już co czekać, A nużby co zwietrzyli! Com miał stare kości walać po cytadelach i Sybirach, lepiéj że ze swoimi dobić się do końca.. A Bogu niech będą dzięki, żeśmy razem, bo to On mnie natchnął do tego oddziału, choć prawdę rzekłszy, ni z pierza ni z mięsa.
Władek się uśmiechnął. — Dla czego tak źle sądzisz o nim?
— A no, bo mam oczy, rzekł Maciéj. — Ludzie dobrzy, ale niesforni, a dowódzca myśli, że byle się rąbał, to już rzecz skończona... Adjutant téż, proszę panów, furfant, strasznie dużo miele, a zdaje się, że młyn to, do którego zboża nie dowieźli...
Jeśli tak panie jenerale wszędzie, to pono niedaleko zajedziemy.
Władek i Zbyski spojrzeli po sobie.
— Ale człek choć nachlasta Moskali nim oni chlasną, dodał stary... tyle satysfakcyi. Dobre i to. Juści téż za długośmy siedzieli spokojnie, trzeba było huknąć: Jeszcze Polska nie zginęła, bobyśmy ją śpiewać zapomnieli... Aż dusiło..
— Mój Macieju, rzekł ściskając go Zbyski... na dziś dosyć, idź odpocznij.
— Jabym jeszcze jajecznicy zrobił, jak bywało ojcu nieboszczykowi w czasie kampanii, tylko bieda, że jaj nie ma...
— Na jutro to odłóżmy! przerwał Zbyski... dobranoc.
— A na którą komenderówka?
— Jak najraniéj, dodnia...
Po żołniersku obrócił się stary i mimo wyreparowanych nóg wyszedł nakuliwając.
Dwaj pozostali, długo milcząc, patrzali na siebie... Ścisnęli się za ręce... pocieszyć się nie było czém. Władek był blady, wymęczony, mizerny, smutny.
— Panie Stanisławie, odezwał się, żeś poszedł, święcie i zacnie zrobiłeś, ale, czyś idąc, miał wyobrażenie co tu u nas znajdziesz?
— Zupełne — rzekł Zbyski spokojnie, wiedziałem co być musi i nie łudziłem się wcale przesadzonemi nadziejami...
— A! zawołał Władysław — jam je tu dopiero postradał... Nie! alem się w nich zachwiał. Dziś jeszcze o powodzeniu wątpić nie chcę — ale widzę je trudném... widzę je... Władek nie dokończył...
— Wstyd mnie, rzekł po chwili — że my tak słabi jesteśmy...
— Nie bylibyśmy słabi, odpowiedział Zbyski, gdybyśmy mieli ducha ładu, porządku i organizacyi. Nie darmo żył naród swobodą... przeszła mu ona w krew a w skarlałych pokoleniach przerodziła się w swawolę...
Walczymy za wolność, a potrzebujemy nad sobą żelaznego despotyzmu dłoni...
Po tych słowach zamilkli oba... rozmowa im usnęła na ustach.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.