Zając (Dygasiński, 1900)/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zając |
Wydawca | Jan Fiszer |
Data wyd. | 1900 |
Druk | Warszawska Drukarnia i Litografja |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Urodził się w Malwiczach, wsi o miedzę graniczącej z Morzelanami, a pochodził z rodu Malwów, szlachty zagonowej, którzy w Malwiczach rej wodzili. Na chrzcie świętym dano mu imię Jakób, stosownie do życzenia ojca, pragnącego uczcić w taki sposób sławnego pradziada Jakóba Malwę, protoplastę całego rodu. Ojciec młodego Jakóba, dla odróżnienia w Malwiczach od innych licznych Malwów, miał przydomek Zabłotnik. Prawie w rok po przyjściu na świat syna, Malwa-Zabłotnik przeniósł się do lepszego życia, a wdowa w półtora roku po śmierci męża zawarła związki małżeńskie z niejakim Teterą, także szlachcicem zagonowym i w rok powiła mu syna. Gdy ta Teterzyna umarła w cztery lata potem, wdowiec Tetera ożenił się powtórnie. Otóż, w taki sposób niespełna ośmioletni Kubuś dostał się pod opiekę ojczyma i macochy, podczas gdy brat jego z tej samej matki, Jasiek, miał tylko macochę.
Trudno sobie wyobrazić, co tam było za powikłanie stosunków majątkowych; jednakże przy dobrej wierze dałoby się i tak oznaczyć, co komu przypadało. Nikt się o to nigdy nie pytał, przeto Kubę wykwitowano, a Jasiek Tetera z czasem objął po ojcu zagrodę.
Jakób Malwa-Zabłotnik wychował się jak nieraz sam mawiał, mając Boga za opiekuna. Zahukany, bojący się własnego cienia, nikły, wątły, zezowaty i bez złamanego szeląga w siedmnastym roku życia poszedł między ludzi.
Ale nie będziemy tu opisywali wszystkich kolei, jakie przechodził ten człowiek. Spotykamy go w czasie, kiedy liczył lat już pięćdziesiąt i pełnił obowiązki strzelca nadwornego w Morzelanach. Nie ożenił się, nie miał przyjaciół, nie używał żadnych przyjemności. Podług wyobrażeń Malwy, wszystko na świecie było zupełnie dobre i każda rzecz znajdowała się na swojem miejscu. On sobie świat już objaśnił, przerozumował, przetrawił i rozwiązał wszystkie wątpliwości, jakie tylko mogą narzucać się umysłowi ludzkiemu. Jasno, wyraźnie miał przed sobą wytkniętą drogę życia i szedł po niej krokiem pewnym. Przedewszystkiem zadaniem człowieka na ziemi jest wiedzieć, co stanowi grzech, a co nie stanowi. Jeżeli człowiek tego nie wie, powinien sprawę taką wziąć na rozum i dopóty rozważać, myśleć, dopóki się rzetelnie nie przekona. „Bo skoro Bóg dał rozum, to rozum musi wiedzieć; inaczej, Bóg nie dawałby rozumu niepotrzebnie“. Sam się nieraz zastanawiał, skąd on wie różne rzeczy, o których inni ludzie nie mają pojęcia. „Przecie Pan Bóg jest sprawiedliwy i każdziutkiemu dał rozum, a komu nie dał, to sam o nim myśli: o małych dzieciach, o kwiatkach, niektórych ptakach, robaczkach“... Gruntowny namysł utwierdził strzelca w przekonaniu, że niedosyć jest mieć rozum — trzeba sobie jeszcze uprościć u Pana Boga pozwolenie używania rozumu, gdyż bez tego łatwo na złe używać rozumu. On sobie to wyprosił w pacierzach i w nabożnem żarliwem śpiewaniu z całego serca. Ah, z jakimże zapałem śpiewał w kościele: „Od powietrza, głodu, ognia i wojny zachowaj nas Panie!“ Wtedy częstokroć tak się zapominał, że wszyscy już przestali śpiewać, a on jeszcze śpiewał. Jednakże do świętych rodzaju żeńskiego miał jakby mniejsze zaufanie; za grzech to sobie uważał, chciał to przed samym sobą utaić, ale tak było. Stąd powstawało w duszy jego powątpiewanie o zbawieniu, uczuwał trwogę, mróz go przeszywał, pochylał głowę ku ziemi, bił się w piersi, mówiąc: „Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu!“ A przekonanie ciągle jednak tkwiło na dnie duszy, że święta męskość jest mocniejsza, wiele przypisywał swojemu patronowi, wyobrażał sobie, że święty Jakób ciągle z nieba patrzy na niego, że go na noc poleca aniołowi stróżowi: czuł się szczęśliwym z tej opieki. „Człowiek na ziemi jest jako ten dziad chodzący po żebranym chlebie: tyle ma, co sobie u świętych wyprosi“. On wprawdzie nic nie miał; ale to dla tego jedynie, ponieważ niebiosa chciały go doświadczyć, czy jest rzeczywiście pobożny, twardy w swoich przekonaniach. W niedoli miał pociechę, wznosił oczy ku niebu, mówiąc: „Panie Jezu Chryste, dziękuję Ci za ten krzyżyk, który mi zsyłasz!“ Widział naokoło siebie dostatki różnych ludzi i myślał: „Bóg oto chce się przekonać, czy też umieją na dobre używać Jego darów... On dobry jest i cierpliwy!... Bez końca dobry, bez końca cierpliwy“.
Strzelec nigdy nikomu krzywdy nie zrobił, wody nie zamącił, był, jakby go nie było. Ludzie mu jednak dokuczali, mieli go za popychadło, drwili z niego nadzwyczajnie, nazywali go „Mysim-królem“, ponieważ był niziutki, szczuplutki i krył się zawsze, jak gdyby po mysich dziurach. Choć Malwa nie miał za co kochać ludzi, i tak sobie powtarzał częstokroć wielkie przykazanie: „Kochaj bliźniego swego jak siebie samego!“ To kochanie nie mogło się jakoś wydobyć z jego serca, ponieważ nikt go nie pożądał. Więc w sercu strzelca miłość bliźniego z konieczności musiała się ograniczyć do pobłażania, które w żaden sposób nie może się obyć bez pewnego lekceważenia tych godnych miłości bliźnich i bez niejakiej własnej zarozumiałości: „Głupi są i — jak co jest — nie wiedzą!“ Poszepnął sobie czasem Malwa w skrytości ducha, a mimo woli kiełkowało uczucie, które nastręcza filozofia jak mizantropia: „sam sobie najzupełniej wystarczam!“ W polu, ze strzelbą na ramieniu, zżył się z samotnością, przywykał do siebie, odwykł od ludzi, a miał dużo czasu na rozmyślanie, obcowanie z samym sobą.
Ponieważ pracował poważnie na zbawienie duszy i bez najmniejszej obłudy nosił w sobie ideał świętego człowieka, przeto opadały go nieraz takie myśli, jakie oblegają umysł naiwnego i dobrodusznego dziecka. Chciał sobie na przykład przełożyć na ludzkie słowa pieśń, którą skowronek śpiewa na chwałę Panu Bogu. Innym razem powstawały pytania: „po co Bóg stworzył kamienie na polach?“ Gdy objaśnienia w swej głowie nie znalazł, rozum mu odpowiadał: „wie Bóg, co robi“. Albo: „czy święci chadzali na polowanie?“ „Musieli, skoro myśliwi mają w niebie swojego patrona!“
Pewnego dnia o zmierzchu szedł koło lasu i usłyszał huk wystrzału — a miał obowiązek ścigać kłusowników.
Zapuścił się w gąszcze i po jakiejś chwili stanął oko w oko naprzeciwko Jaśka Tetery z Malwicz.
Dwaj bracia spotykali się niekiedy, jeden drugiego witał zdaleka, uchylając czapki; ale nigdy między nimi nie przyszło do rozmowy. Tetera był to pan w porównaniu z Malwą: miał zagrodę, parę koni, krowy, trzodę chlewną, owce. Strzelec widywał, jak przed kościół zajeżdżała w święta Teterzyna i trzy jej córki — w kapeluszach, rękawiczkach, z parasolkami. Wiedział, że jest stryjem tych dziewczyn, a nie śmiałby się do nich zbliżyć w swojej kapocie starej, podartej. „Tylko Pan Bóg nie stoi o to, jak się kto ubiera“. One też udawały, że go nie widzą, nie wiedzą, co za jeden. Podobały mu się jednak. „Dziewuchy, jak łanie! Zawszeć to krew ta sama“. Nie wiedział jak im na imię; tylko jedna z nich najurodziwsza, przypominała mu rysy nieboszczki matki. „Gdy Pan Bóg kogo od dziecka na sieroctwo skazuje, to go w dobroci Swojej ciężko doświadcza“.
A teraz oto stał naprzeciw niego Jasiek Tetera i pierwszy wyciągnął rękę, mówiąc:
— Cóż ty, braciszku; ciągle tak odemnie stronisz?
Pierwszy raz w życiu człowiek przemawiał do Malwy „braciszku“ i robił mu wyrzut za obojętność — jak gdyby on, Tetera, kochał i pożądał brata, a brat go unikał. Serce młotem poczęło walić w piersiach strzelca; ono widać oczekiwało na tę chwilę, kiedy do niego w języku ludzkim ktoś przemówi: „Braciszku dla czego odemnie stronisz?“... Nie było to przykazanie miłości bliźniego — nakaz „kochaj!“
Malwa słyszał żywy głos serca braterskiego, które wyznawało swą miłość i czyniło mu wyrzut za obojętność, za brak wzajemności. Przyszedł ścigać kłusownika, odebrać mu strzelbę, zabitą, zwierzynę, a spotkał brata.
Tetera spokojnie podniósł zastrzelonego właśnie zająca, zawiesił strzelbę na ramieniu, trącił Malwę, mówiąc — pójdź! — strzelec szedł, sprawiało mu to jakąś nieznaną dotąd radość, że idzie z drugim człowiekiem.
Wyszli na pole, puścili się miedzą, na przełaj ku Morzelanom. Noc była piękna jesienna, księżyc wypłynął na niebo, a naokoło panowała cisza, wśród której słowa rozmowy brzmiały dobitnie.
— Zapomniałeś, Kubusiu, żeśmy obaj dzieci jednej matki, — rzekł Tetera głosem uroczystym.
— Bóg skarałby mię, gdybym o tem zapomniał; — odpowiedział Malwa uszczęśliwiony, że ktoś do niego przemawia „Kubusiu“ i do braterstwa z nim się poczuwa.
— Hm, nie zapomniałeś — powiadasz! A dlaczegóż nie żyjemy po bratersku? Dlaczego jeden drugiemu w niczem nigdy nie pomaga?
Strzelec nic nie odrzekł, drobnym kroczkiem drepił obok brata, stawiającego sążniste kroki, a w skrytości ducha sobie myślał. „Jakie on ma dobre serce, chciałby mi dopomódz!“
— Czy brat palący? — zapytał nagle Tetera, — brakło mi dzisiaj jak raz tytoniu!
— Nie, nie, ja nie kurzę! — zawołał Malwa i miał do siebie samego żal, że nie pali, nie może tego dobrego Jasia nawet papierosem poczęstować.
„Trzeba kupić tytoniu, papierosów, żeby na drugi raz były“.
Jasiek zaczął opowiadać o swojem ożenieniu, wychwalał swą żonę; potem mówił kolejno o każdem z dzieci — jak na świat przychodziły, jak się wychowywały, a najdłużej rozwodził się o najstarszej córce, Marysi, którą siostra jego żony, Calewiczowa, wzięła do swego domu i kazała uczyć guwernantce przez dwa lata. Ale Calewiczowa umarła i Marysia musiała wrócić do Malwicz, gdzie się dziewczyna marnuje.
Malwa pochłaniał to opowiadanie z ogromną rozkoszą, zdawało mu się, że jest w domu brata, siedzi obok swojej bratowej, a trzy urodziwe panny w kapeluszach, rękawiczkach, z parasolkami, krzątają się koło niego, uszczęśliwione podejmują stryja. Słowo „stryjaszku“, wymawiane dźwięcznym dziewiczym głosem, brzmiało, jak najwyraźniej w jego uszach. I z tego raju marzeń o rodzinnych rozkoszach wyrwało go niespodziewane zapytanie Tetery:
— A czy brat pijący? Zimną jakąś jesień mamy w tym roku...
Strzelec szybkim ruchem ręki sięgnął do torby, gdzie zawsze nosił w płaskiej flaszce trochę gorzałki.
— O takie rzeczy nie powinno się nawet pytać myśliwego, — rzekł Tetera, biorąc z rąk, strzelca podaną sobie flaszkę.
Z zachwytem wpatrywał się Malwa w brata, który do dna wysączył jego gorzałkę. „Jak to dobrze posiadać to, czego sobie brat właśnie życzy!“
Przybyli do Morzelan, było już późno; Malwa się zadyszał podążając za długonogim Teterą; ale szczęście go napełniało, ponieważ odzyskał brata. „Co za szkoda, że się już rozstać trzeba!“
Do Malwicz z Morzelan idzie się przez łąki — najwyżej kwadrans drogi. Pożegnanie było istnie braterskie: jeden drugiego pocałował rzetelnie w oba policzki. Strzelec użył na tym pocałunku, jak gdyby spijał czarę nektaru.
— Ale, ale! — rzecze Tetera na odchodnem, — pożyczn-no mi braciszku, prochu i szrótu zajęczego — tak na jakie dziesięć, dwanaście nabojów!
Malwa od dworu dostawał proch, szrót, kapiszony; ale przecie pożyczyć bratu, wygodzić można, i podał worki z prochem, szrótem, a Jasiek sam sobie odsypał, ile tam potrzebował — proch do rogu, szrót do worka.