<<< Dane tekstu >>>
Autor Adolf Dygasiński
Tytuł Zając
Rozdział VIII
Wydawca Jan Fiszer
Data wyd. 1900
Druk Warszawska Drukarnia i Litografja
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.


Każdy biedny, nieszczęśliwy, uniósł z przygód życia wspomnienia jakichś chwil bardzo pamiętnych, w których nieszczęścia, przeróżne klęski, głównie i z całą siłą nań się waliły — nie mogło już być gorzej. Taki był rozbitkiem na morzu, a żyje; ogarniały go zewsząd płomienie pożaru, a nie zwęgliły i uszedł; ziemia się pod nim zapadała, a nie pochłonęła go i ocalał; pioruny waliły wokoło, a on stoi, żyje. O tych czarnych godzinach życia, o tym swoim „roku strasznym“, może człowiek zawsze powiedzieć: „Prócz śmierci, ciężkich chwil konania, już mię na padole płaczu nic gorszego nie spotka!“ Kto biedę taką przeżył, spotyka już po tem przeciwności spokojniej, a zawody dolegliwe mniej go bolą.
Na gracza — i przy największem szczęściu osobistem — nie wychodzi tanim kosztem. Nasz szarak bezuchy miał także swój rok straszny, a przeżył już był całe trzy lata w Morzelanach.
Pierwszego września Węglicki z chartami znowu na morzelańskich polach! On zawsze znienacka wpada na cudze grunta, poszczuje i umyka. Nazywają go tu wypłoszem, bo co prawda — nie robi zającom wielkiej krzywdy: straszy i płoszy tylko. A bezuchy ma także szczęście do tego charciarza: i dziś oto czarne charty wzięły go w obroty — jazda!
Przyparty przez psy, jeźdźca, rzucił się rozpaczliwie w szeroki i głęboki kanał morzelański i przepłynął, a charty — także za nim, sapiąc, dysząc z wściekłości. Zmokły, wylękły, nie zdołał się nawet otrząsnąć z wody i gnał, wyskakując w gwałtownych susach ponad drobne chrósty, pędził ku ogrodowi dworskiemu.
Był ten kierunek zająca bardzo nie na rękę Węglickiemu, na którego dawno już czyhał rządca, dając się słyszeć: „Włosy mi na dłoni wyrosną, jeżeli tego wypłosza nie nauczę stronić od Morzelan!“
Dzisiaj, jak raz, pan rządca spostrzegł z pod stodół czarne charty, pędzące w okolice dworu i huknął basem na chłopów: Chłopcy, dalej-że! Trzy ruble płacę za żywego czy zabitego charta!“
Więc któryś parobek wyprzągł co tchu konia z wozu, pochwycił żelazne widły; jakiś inny zrobił toż samo, a pozostali porwali się do drągów i piechotą ruszyli na wyprawę.
Powstały hałasy, krzyki niezmierne; jazda i piechota uderzyła zawzięcie na charty, a każdy miał przed oczyma przyobiecanych sześć rubli i przeto zapalał się męstwem.
Węglicki — w nogi. Przecież ci chłopi gotowi byli zabrać się do niego, zbić go a może nawet — zabić. Cóż to znaczy dla chamów?
Psom ucieczka poszła znacznie lepiej, niż pogoń za szarakiem. Wyprawa chłopska nie miała wprawdzie powodzenia, a jednak pan rządca wspaniałomyślnie rzucił chłopom rubla na gorzałkę i przytem uroczyście obwieścił: „Ktokolwiek spostrzeże w Morzelanach tego pędziwiatra, ma prawo zabrać mu konia, a psy pozabijać! Słowo honoru, dziesięć rubli nagrody zato wypłacę!“
Tymczasem szarak staplany, przestraszony dostał się szczęśliwie do ogrodu i z pod krzaka maliny kołtował, baczył, czy owe wrzaski chłopstwa stosują się aby nie do niego.
Jednocześnie owiewały go prześliczne zapachy selerów i nadewszystko ulubionej pietruszki. Strach strachem, apetyt apetytem. Zachowywał on jednakże środki ostrożności, że gdzie jest zbyt dobrze, tam nie może być zbyt bezpiecznie. Byłby się nawet wycofał z tego raju, ale jak?... Wpadł tutaj w nadzwyczajnym strachu i na śmierć zapomniał, z której strony przyszedł.
Nastusia, dziewka dworska, szła przez ogród, a widząc zwierzę bez uszu, podobne do zająca, pobiegła zaraz do kuchni i opowiada: „Zając, nie-zając, dziwo jakieś, siedzi w pietruszce!“
Pan Filip, kucharz, porwał strzelbę, przyzwał do nogi Bekasa i kazał się dziewce prowadzić, a za nim pobiegła wszystka czeladź kuchenna i żądna nowości, spotykana po drodze rzesza.
Szarak coś przewąchał, czy przeczuł; bo kiedy orszak myśliwski, dech powstrzymując, wchodził w pietruszkę, on już wtedy w sad pomykał. Kucharz powierzył teraz Bekasowi dzieło wyszukania zbiega, a jednocześnie zagroził dziewce: „Niech-no tu nie będzie zająca!... Dam ja ci małpo! Zwódź sobie takich, jak’eś sama!“
Widać to było odrazu, że szarak z pietruszki drapnął i wyżeł natychmiast stan rzeczy zwęszył, gdyż popędził w cebulę; z cebuli pognał w sałatę, z sałaty wyniósł się do sadu i już biegł cwałem z gorącym pośpiechem psa, który prawie widzi nosem zająca przed sobą. Nareszcie Bekas zachwycił i okiem zmykającego po ścieżce szaraka, a z piersi wyżła wyrwał się teraz okrzyk niecierpliwego zapału myśliwskiego.
Posłyszany psi głos dodał nogom szaraka ogromnego bodźca. Kot gnał z górki na złamanie karku, a tak się rozpędził, że, chociaż spostrzegł idącą naprzeciw ogrodniczkę, nie zdołał już ani w bok skoczyć ani przystanąć. Z szybkością wartkiej strzały wpadł pod nogi kobiety, przewrócił ją na wznak i pomknął dalej.
Ogrodniczka zaledwie wydała okrzyk „ah“, kiedy nadbiegł Bekas, z niezrównanym zapałem przeskoczył przez kobietę, leżącą na jego drodze, i popędził za szarakiem.
Po chwilce zjawił się tu kucharz, cały w płomieniach — strzelba z odwiedzionymi kurkami — i stropił się, widząc na ścieżce parę nóg niewieścich, w trzewikach, pończochach, a powyżej — nieco obnażonych.
Dopieroż ogrodniczka zrywa się na nogi i purpurowa cała, z roziskrzonemi oczyma wykrzykuje: „Cóż to-to-to za gwałty wyrabiacie sobie po ogrodzie? Jak to psy napadają tu na ludzi spokojnych?... Polowania takie, hece różne!... Ho, ho, ho, widzicie go! A garnków, rondli, flaków pilnować!“
Mówiąc to, zdradziła coś jakby gotowość poparcia czynem słów swoich. Pan Filip nie poszedł też za przykładem zająca i Bekasa: zręcznie ominął srodze rozłoszczoną niewiastę i pośpieszył za wyżłem, a potok obelg sypał się za nim nieustannie.
Jest w morzelańskim sadzie, już przy parkanie, stary drewniany domek, skład wszelkich nasienników, zawsze na kłódkę zamknięty. Wróble podczas zimy przez dziury w dachu na noclegi się chronią, a kuny, tchórze i koty polują na nie tutaj. Kiedy szarak do tego domku dotarł, miał już Bekasa na karku, a mało czasu do namysłu i niewiele środków ratunku do wyboru. Spojrzał, zobaczył jamę pod ścianą, uderzył w nią, wcisnął się i w oka mgnieniu był wewnątrz, w czterech ścianach, naokoło których słyszał teraz gwary ludzi i niecierpliwe skowyty wyżła, nadaremnie usiłującego wleźć w jamę.
Teraz nasz szarak musiał być prawdziwie zającem podszyty, widząc swe położenie bez wyjścia, a jednak błysła nieszczęśliwemu gwiazdka nadziei...
Kucharz i z nim czereda służby przybiegają pod domek, gdzie Bekas trzyma nos na jamie, przedniemi zaś łapami namiętnie rozkopuje ziemię, przytem ciągle niucha. Pan Filip namyślał się przez krótką chwilę i zawołał z miną człowieka, który zrobił wielkie odkrycie: „mamy go!“ Z temi słowy ukazał palcem domek i czemprędzej pochwycił jakąś tykę, zaczął nią obmacywać jamę. Wnet się przekonał, że jama miała ujście w domku i znowu radośnie obwieścił tłumowi: „będzie nasz!“
Na wszystkich twarzach malowało się niezmierne zadowolenie. Chodziło teraz o to jedynie, aby się dostać wewnątrz domku. Ale drzwi tego domku były zamknięte na kłódkę, a klucz w rękach ogrodnika, z którym stosunki przyjazne — jak kucharz słusznie mniemał — pewnie się nadwyrężyły z powodu przykrego przypadku ogrodniczki. Co tu robić? Naraz jednemu z kuchcików przyszła do głowy myśl bardzo szczęśliwa: „Wyrwać skobel, zabrać zająca, a potem znowu wbić całe to zamykadło!“
Podczas gdy niecierpliwsi zaglądali przez szpary i przysięgali, że widzą szaraka, inni, ludzie czynu, podważyli patykiem skobel i drzwi się rozwarły. Zachowując środki ostrożności, kucharz wszedł do składu nasienników, a tłum z bijącem sercem w milczeniu oczekiwał dalszego przebiegu wypadków.
Kucharz uchylił drzwi i tajemniczem skinieniem przyzwał trzech chłopaków z czeladzi, aby mu pomogli szukać zająca, który widocznie ukrył się gdzieś w kupach łodyg roślin nasiennych. Powołani z namaszczeniem zabrali się do dzieła, zmieszali, przewrócili w nieładzie nasienniki, starannie podług gatunków poukładane i nie znaleźli upragnionego zająca. Gdzież on się podział? Rzecz dziwna, prawie cudowna!...
Właśnie pan Filip zaczął tę sprawę rozumem ważyć, rozbierać, kiedy pod drzwiami domku zjawiła się ogrodniczka w towarzystwie męża i trzech jego pomocników, uzbrojonych w rydle.
— A to co znowu? — krzyknął ogrodnik, otwarł drzwi gwałtownie, straszliwym wzrokiem zmierzył zbladłego ze strachu kucharza, a plondrujących chłopaków za uszy brał i za drzwi wyrzucał. — Psia-cię-mać, łajdaki, nicponie, zamki mi tu będziecie odbijali?... A wara od ogrodu!
On jeszcze nie skończył, kiedy ogrodniczka już głos podniosła i zaczęła kucharzowi maścić, wycierać kapitułę, że aż uszy bolały słuchać. Przyskakiwała do niego, zaglądała mu w oczy, podobno wyraźnie w twarz plunęła.
Widział pan Filip, że już pierzchła cała rzesza, która z nim przyszła ścigać zająca, przeto osamotniony nie chciał się narażać na niechybnie jak najgorsze skutki stawienia oporu i w milczeniu wykonywał bardzo zręczny odwrót. Dopiero kiedy się już znalazł pod kuchnią, wzniósł w górę prawicę i pogroził nią ogrodniczce, co miało znaczyć, że kuchnia wypowiada wojnę ogrodowi.
Pan Filip powrócił wściekły z tego polowania. Ale cóż się stało z zającem?
Gwiazdką nadziei, która błysnęła więźniowi w czterech ścianach domku, było okienko niewielkie, rzucające mdłe światło na kupy nasienników. Rośliny, zwierzęta, ludzie ku słońcu się garną. Niepokojony przez wrzawę oblegających, wylazł na piramidę nasiennych łodyg, wyjrzał na świat okienkiem, zobaczył pola, łąki, lasy i już wiedział, co zrobić. Jakie to szczęście dla prześladowanych, że istnieją różne mysie jamy, okienka! Trzeba było wielkiego zacietrzewienia ze strony kucharza i jego pomocników, że nie pojęli odrazu zniknięcia szaraka.
Bezuchy pozyskał sławę czarownika i dziewki w kuchni często opowiadały sobie o nim bajki... Pan Kacper, szafarz, drwił potem z kucharza: „Na zająca — jedyny sposób posypać mu soli na ogon!“ Takie przykrości odbijał kucharz na dziewce, która mu była przyniosła wiadomość o zającu w pietruszce: „Małpo jakaś, ty pomyj i psów pilnuj, nie zajęcy!“
Oto mamy parę kartek, wyrwanych z dziejów strasznego roku w życiu szaraka, a nie na tem koniec.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adolf Dygasiński.