<<< Dane tekstu >>>
Autor Adolf Dygasiński
Tytuł Zając
Rozdział XV
Wydawca Jan Fiszer
Data wyd. 1900
Druk Warszawska Drukarnia i Litografja
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.


Słowa szafarza wywarły piorunujący skutek na Malwę, któremu się teraz wydawało, że dziedzic, rządca, szafarz, kucharz, oskoczyli go i każdy po swojemu nań naciera: „Gdzie się podziały choice, dębczaki, grabina?“ „Coś zrobił z dubeltówką skarbową?“ „Dlaczego niema kuropatw, zajęcy?“ „Aha, to ty przystajesz z Teterą kłusownikiem i złodziejem!“ Słyszał te zarzuty, czuł winę, nie wiedział, co powiedzieć na swoje usprawiedliwienie. Milczał, ponieważ sumienie i strach przemawiały zbyt głośno. Był jak zając, przyparty w kniei przez ogary i strzelców, a tu niema żadnej dziury, aby się ukryć, wymknąć. Nieustannie brzmiało mu w uszach: „Malwo, ty grzeszniku zatwardziały, złodzieju!“ Jutro będzie szedł przez wieś, a za nim pogonią dzieci z okrzykiem: „Mysi król, złodziej!“ Gospodarze, gospodynie palcami go oto wytykają, mówiąc: „Patrzcie, Jakób Malwa-Zabłotnik, złodziej!“ Strzelec czuł wyraźnie, że się nie może wyprostować, podnieść głowy do góry. Ciężkie grzechy siedziały mu na karku, dusiły go, gniotły — czarne, szkaradne dyabły. Żeby odzyskał przynajmniej tę dubeltówkę, odniósłby ją zaraz do dworu, podziękowałby za służbę, a potem pokutowałby za grzechy. „Bóg jest dobry, miłosierny!“ W takiem rozdrażnieniu rady sobie dać nie mógł... Przyrzekł szafarzowi, sam się z obowiązał: „Dubeltówka dziś być musi, żeby tam!“
Zgnębiony, smutny, opuścił swą izdebkę, śpiesznie podążył w kierunku Malwicz. Miał tylko coś rubla przy sobie, ale myślał, że w ostatnim razie kupi tę dubeltówkę od Jaśka, zobowiąże się dać mu za nią dziesięć, piętnaście rubli. „Jasiu, nie gub mię, miej litość! Przecież my bracia po jednej matce!“ Chwilami opanowywała go pewność, że łatwo wzruszy Teterę; to znowu miał wątpliwość i widział, jak drwi z niego bezwstydny kłusownik.
Biegł szybko, pogrążony w takich dumaniach, palony gorączką odzyskania dubeltówki, chociaż mu przez głowę przechodziła myśl: „Jaśka zapewne nie zastanę w domu... Ha, to go poszukam, muszę znaleźć! A może jest, może“...
Jasne światło płonęło w oknach domu, gdzie się niegdyś urodził Jakób Malwa-Zabłotnik. Strzelec bardzo ostrożnie zajrzał wewnątrz i odrazu się przekonał, że Tetery nie było, tylko cztery kobiety i Franek. Podsunął się bliżej, chciwemi oczyma rzucał po kątach i widział w jednym kącie, za tapczanem, coś jakby strzelbę. „Kto wie, może to i dubeltówka dworska?“
Marynia i Franek dawali sobie jakieś tajemnicze znaki, rozmawiali na migi za plecami sióstr i matki... Franek skinął głową i zabierał się do wyjścia. Teraz Malwa wlazł za węgieł, słyszał jak drzwi skrzypnęły, Teterzak wyszedł z izby i, gwiżdżąc, oddalał się w kierunku drogi. „A gdyby też tak pogadać z Frankiem! Pomyślał strzelec i, jak jemu przed chwilą szafarz, tak teraz on Frankowi zabiegł drogę.
Spotkanie nic a nic nie zadziwiło wyrostka.
— Niech będzie pochwalony! — rzekł strzelec.
— Na wieki! — odmruknął chłopak i szedł dalej, nie bacząc, z kim się spotkał.
Malwa — zanim i wszczyna rozmowę:
— Ojciec jest w domu?
— Ee, co ma być!
— Czy nie wiadomo, gdzie go szukać?
— Skąd ja mam wiedzieć, gdzie starego nosi licho?
— Pewnie ze strzelbą wyszedł?
— Może ze strzelbą, albo i nie...
Tu się rozmowa na chwilę urwała i strzelec znowu ją nawiązał:
— W którąż stronę idziesz?
— Każdy widzi, że — do Morzelan...
— Pójdziemy razem — dobrze?
— Nikt nie broni!
Malwa szedł obok Franka i tak rozmyślał w głębi duszy: „Jeżeli tylko dubeltówka została w domu, mógłbym ją wydostać dzisiaj... Wpaść do domu, powiedzieć Florze, że przychodzę po swoją dubeltówkę, zabrać i koniec... A może lepiej namówić Franka, żeby mi strzelbę wyniósł i do rąk oddał?“ To ostatnie więcej przemawiało do przekonania strzelca, ponieważ bał się czegoś tych kobiet. „Ambitne takie i wyśmiewaczki.“ Zwrócił się więc znowu do chłopaka:
— Wiesz ty Franusiu, że ta dubeltówka, z którą ojciec twój chadza na polowanie, jest własnością dworu morzelańskiego?
— No wiem, ma się rozumieć! Cóż z tego?
— Koniecznie mi dzisiaj potrzebna i przyszedłem ją odebrać.
— Ale starego niema w domu.
— Ogromna szkoda! Mógłbyś przecie wyręczyć ojca i strzelbę mi oddać — nic wielkiego.
— Jeno stary połamałby mi kości za wtrącanie się w nieswoje rzeczy.
Malwa zapomniał, że ma do czynienia z rodzonym synem Tetery, który odziedziczył od ojca całą chytrość kłusownika i już sobie w tej chwili rozważał, czyby mu się przypadkiem nie opłaciło owo przewidywane połamanie kości za wydanie dubeltówki. Przytem zrobiłby na złość „staremu“, odwdzięczyłby mu się za odebrane tyle razy wały.
— Jakże to pan strzelec na przykład rozumie to wydanie do rąk dubeltówki? Zapytał Franek, folgując nieco nogom.
— Oddasz mi, synku, strzelbę, a ja ją czemprędzej oddam dworowi.
— I nic mi z tego nie przyjdzie?... Głupiemu gadać!
Dopiero Malwa zaczął chłopaka namawiać, prosić, przedstawiać mu, że on, stracił już zaufanie dworu, a teraz jeszcze może iść pod sąd i zostanie złodziejem, chociaż nigdy nikomu nic nie ukradł. Ale Franek im wyraźniej spostrzegał, ile Malwie zależy na odzyskaniu strzelby, tembardziej się zacinał i powtarzał:
— Mnie to na co? Nie chcę!
— Będziesz miał wielką zasługę u Pana Boga, że człowieka niewinnego wybawisz z tarapat! Dwór, widzisz, woła na mnie o dubeltówkę i jak nie oddam, powiedzą, żem ją sprzedał... Krętaczem, złodziejem zostanę.
— Głowa mię o to nie będzie bolała.
— Bój się Boga, posądek najniewinniej spadnie na człowieka!
— Oa, oa! Z siebie pan strzelec chcę winę na mnie zwalić... Ja się przed starym nie wykręcę!
— Wiesz ty Franusiu, że między nami zachodzi blizkie pokrewieństwo?
— Matula o tem pokrewieństwie tak mówi: Żerdź w płocie, a kołek w błocie.
Strzelec umilkł, gdyż odebrał bolesną ranę: rodzina się go wyrzekała. Z milczenia wyrwał go Franek swojem pytaniem:
— Proch będzie? Szrót, kule, pistony? Bo ja też strzelam! Skoro mam starego sprzedać, niechże choć wiem za ile.
Malwa się przeraził, pomyślał bowiem, że grzechem jest kusić i podmawiać syna przeciw ojcu. Ale chodziło o dubeltówkę, tak upragnioną w tej chwili i, odrzekł:
— Dam, dam i prochu, i szrótu, i pistonów!
Franek nic nie odrzekł, zastanawiał się, czegoby tu jeszcze zażądać. Dopiero po jakiejś chwili w te słowa przemówił:
— Zgoda, ale i kilka trutek na lisy mieć też muszę!
— Ja lisów nie truję! W Morzelanach jeden tylko szafarz truć umie, a w Malwiczach — twój ojciec.
— Oho, przy starym nikt się nie pożywi!... No, ale, jeżeli nie trutki, to co innego...
— Powiedziałem, że ci dam prochu, szrótu, pistonów.
— Mnie i pieniędzy potrzeba! Stary o mnie nie dba i sam muszę.
Malwa sobie przypomniał, że go stary Tetera słowo w słowo tak samo naciągał. „Co to będzie z tego chłopaka później, kiedy on teraz już taki? Nie urodzi sowa sokoła“. Ale i on, Malwa, człowiek starszy, zamiast skarcić smarkacza, pomaga mu do krętactwa, sieje zgorszenie. „Grzech, ciężka odpowiedzialność przed Bogiem! Wszystko to prawda, a jednak dubeltówka być musi, choćby nawet... I strzelec tłómaczył znowu sobie samemu, że nie jest chyba grzechem śmiertelnym usiłowanie kupienia skradzionej dubeltówki w tym celu, aby ją zwrócić właścicielowi; jest to nawet obowiązek. Jeżeli jedno jest grzechem, drugie obowiązkiem, to kwita.
— Żeby długich targów nie było, — odezwał się Franek — da pan strzelec rubla i będzie.
Malwa wspomniał, że z tego, co mu kapnęło na polowaniu z ogarami, ma jeszcze coś około rubla i odrzekł:
— Dobrze!
Przybyli właśnie do Morzelan, zatrzymali się przed domem, gdzie zamieszkiwał felczer, i chłopak rzekł:
— Niechże tutaj pan strzelec na mnie poczeka! Ja się prędziutko załatwię, wrócimy do Malwicz i z rączki do rączki...
Istotnie, Teterzak niewiele miał do czynienia u Chyleckiego, z którym Marynia porozumiewała się teraz listownie, a Franek był jej posłem i powiernikiem. Dziś rano właśnie odpisała doktorowi na jego list poprzedni, że się zgadza odbyć z nim przejażdżkę sankami i prosi go tylko o oznaczenie dnia, w którym ta wycieczka nastąpi. Felczer atoli rano nie miał czasu jej odpisać, gdyż przysłano po niego konie z okolicy, aby jechał do chorego, i zalecił Frankowi przyjść po odpowiedź wieczorem. Znana nam ćwiartka papieru z różowym aniołkiem pomieściła odpowiedź Chyleckiego. Doktór w słowach pełnych miłosnego zapału oświadczał „pani swego serca i królowej swoich myśli“, że pierwszego dnia, kiedy śnieg większy spadnie, przybędzie do Malwicz sankami, aby użyć przejażdżki „w towarzystwie anioła“, ponieważ obecnie była za duża gruda.
Franek za pośrednictwo i zachowywanie tajemnicy otrzymywał od obu stron wynagrodzenie: siostra dawała mu papierosy, Chylecki — pieniądze i pudełeczka od proszków, pigułek, które chłopak w Malwiczach wymieniał za koziki, szydła, toporki, postronki, nieustannie szachrując z innymi chłopakami. Dziś atoli Teterzak, rozłakomiony spodziewanym zarobkiem za wydanie dubeltówki, postawił i felczerowi wyższe wymagania za odnoszenie listów do Maryni. Na szczęście, Chylecki mógł tym razem z łatwością zaspokoić żądanie Franka. Chodziło o wydobycie od szafarza trucizny na lisy, a przecież szafarz był i pacyentem i przyjacielem felczera. Żeby się jednak nieco podrożyć, doktór nastroił poważną minę i zapytał:
— Ty może nawet nie wiesz, czego ci się zachciewa? Trucizna na lisy jest to strychnina i gdyby się rząd dowiedział, że ja, doktór medycyny, daję strychninę takiemu młodziakowi, straciłbym prawo leczenia chorych, a możebym poszedł do kozy!
Franek uśmiechnął się drwiąco, bezczelnie i, spoglądając felczerowi w oczy, rzekł:
— Byłoby może gorzej jeszcze, gdyby się ludzie dowiedzieli o tem, co ja wiem, a nic nie mówię!“...
Rozśmieszyło to Chyleckiego, że chłopak siebie tak wysoko stawia i zapytał z lekceważeniem:
— Ciekawym, co taki głupiec może wiedzieć?
— Niech mię pan tylko za język nie ciągnie!... Ja nie taki głupi, jak się ludziom zdaje.
Z temi słowy chłopak zbliżył się do drzwi i mówił, jakby sam do siebie:
— O mnie tam stary nie dba, gotów byłby zabić. Co innego Marynia, oczko w głowie! Gdyby się o wszystkiem dowiedział — Jezus, Marya!... U takiego nic nie znaczy z za drzewa, z rowu, w łeb strzelić.
— Zwaryowałeś? Czy Maryni listów pisać nie wolno?
— Ej, nie o listy chodzi! Wiem ja, co mówię, i nietrzeba mię za język ciągnąć... Pan doktór wie także.
Chylecki poczuwał się widać do jakiejś winy, gdyż nadrabiał tylko miną i w powietrze rzucił te słowa:
— Ja temu osłowi chcę dać strychniny na lisy, narażam się sam na odpowiedzialność, a on mię czemś tam straszy... Słyszałeś Franek.. przyjdź-że jutro po strychninę! A tymczasem masz tu za swoją fatygę!
Mówiąc to, felczer z łoskotem rzucił na stół dwie monety miedziane, wytarte, z owego kalibru, co to trzy kopiejki łatwo za pięć ujść może. Teterzak chciwie pochwycił datek, skłonił się i wyszedł.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adolf Dygasiński.