Zając (Dygasiński, 1900)/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zając |
Rozdział | XIV |
Wydawca | Jan Fiszer |
Data wyd. | 1900 |
Druk | Warszawska Drukarnia i Litografja |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kto bywał w Morzelanach, temu musiał wpaść w oczy krzątający się tam około dworu, jegomość, sztywny, noszący się z wielką godnością i jakby o czemś ważnem zamyślony. Jest to Kacper, szafarz dworski, człowiek sześćdziesięcioletni, o pociągłej szaro-fioletowej twarzy, burych szparowato-przymrużonych oczach i krótkich, rzadkich, przysiwiałych włosach.
Niektórzy nieprzyjaźni szafarzowi przy dworze utrzymywali, że sztywność, zamyślenie i postawa pełna godności nie są to u Kacpra przymioty odziedziczone z urodzenia ani — nabyte drogą wychowania! „Szafarz — mówił mianowicie pan Filip, kucharz, umysł jadowicie satyryczny — jest zawsze pijany, a umyślnie, trzyma się prosto i więcej słucha niż mówi, ażeby nikt po nim nie poznał.“ Ogrodnik, wróg kucharza, zachowywał się w tej sprawie, jak czystej wody filozof-pozytywista, i ludziom, rozpowszechniającym teoryę pana Filipa, zawsze powtarzał: „A gdzie są dowody?“ Umysły, skłonne do idealizmu z przymieszką pesymizmu i skłonne do analizy, poszukiwały dowodów, wymaganych przez ogrodnika, i znajdowały mniej więcej dostateczne, stosując metodę obserwacyi, doświadczenia. Całą sprawę sformułował pisarz prowentowy, wnioskując z ogółu o szczególe: „Każdy służący pijany chce wobec swego pana, czy też rządcy, udawać trzeźwego... No to i szafarz!“
Powstały dwa wrogie stronnictwa: jedno dowodziło, że szafarz upija się zwyczajną gorzałką, a usiłuje przedstawiać się jako trzeźwy, ponieważ jest obłudny; drugie głosiło, że szafarz pija tylko szałwię, miętę i waleryanę, ponieważ jest chory jednocześnie na piersi, żołądek i serce, co również czyni go sztywnym, zamyślonym ponuro, nieszczęśliwym. Jeden tylko Chylecki, felczer nadworny, nie przechylał się na żadną stronę, a pytany nieraz o zdanie, odpowiadał: „Leczę go! Doktór nie zdradza sekretu choroby tak samo, jak spowiednik — grzechów.“ Powszechnie szanowano to przekonanie ze względu, że bywają grzechy śmiertelne i śmiertelne choroby.
Trzeba przyznać, że zamyślone oczy pana Kacpra miały nieraz ów błędny, nieruchomy wygląd, jak u pijanego. Pomijając sztywność i postawę pełną godności, cóż znaczyła fioletowa barwa twarzy? Szafarz wszystko spędzał na klimat północny, na odmrożenie.
Zamieszkiwał w oficynie, domku suto obrośniętym przez dzikie wino, a dzierżył w ręku klucze od wszelkich zapasów spiżarnianych, które szły na stół pański. Ponieważ był skąpy w najwyższym stopniu, ogładzał służbę, wydając małe porcye, przeto nie lubili go wszyscy, będący na dworskim stole. W chwilach wolnych zajmował się, jak powiadał, poważną pracą, która polegała na ćwiczeniach w rozwiązywaniu zagadek, łamigłówek, sztuk towarzyskich w tym np. rodzaju: „Odgadnąć liczbę, albo kartę, którą sobie ktoś w myśli obrał.“ Jeżeli nie, to stawał w ganku, czy wychodził na drogę, zaczepiał przechodzących i wdawał się z nimi w rozmowę. Sam siebie nazywał demokratą, a był gadułą i lubił zbierać plotki.
Właśnie oto zachodziło słońce listopadowe; złocąc ostatnimi promieniami wierzchołki drzew, przyprószonych już śniegiem. Na mróz się miało. Czynne przez dzień cały wróble porzucały śmietniki i, napuszone jak kule „fiut, fiut“ gwarzyły między sobą, a coraz to się któryś wyrywał i szukał noclegu pod dachem oficyny. Stada wron, gawronów, zapadały znowu na wyniosłych topolach około stawu, już też z szumem i krakaniem krążyły ponad laskiem olszynowym, parkiem, również nocleg mając na myśli.
Szafarz wyszedł na ganek, popatrzył, ziewnął i z rękoma utkwionemi w bocznych kieszeniach kapoty puścił się drogą, wysadzaną brzozami. Naraz spostrzegł w oddaleniu sunącego przez pole Malwę, który wobec zachodzącego słońca wyglądał jak narysowany na tle nieba. Pan Kacper pobiegł ścieżką na — przełaj — chciał widać przeciąć drogę strzelcowi. Malwa musiał mieć jakieś powody unikania spotkań, gdyż bardzo rączo puścił się po linii prostej ku białym domkom ponad stawem, gdzie zamieszkiwał, jak wiemy.
Zawiedziony szafarz, poskoczył kilkanaście kroków na pole i krzyknął na całe gardło: „Panie Malwa, bywaj!“ Tymczasem strzelec ciągle biegł szybko, jakby nie widział, nie słyszał. „Czekaj-że, ty borsuku!“ Mruknął zniecierpliwiony pan Kacper: „Otóż, musisz się ze mną dziś spotkać!“ I, uparty jak dziecko, szafarz pobiegł w derdy, ażeby Malwie zabiedz drogę już na grobli.
Zdziwił się nieprzyjemnie strzelec, kiedy o jakie dziesięć kroków przed sobą ujrzał niespodziewanie pana Kacpra, który, cedząc przez zęby słowa, zapytał:
— Dlaczegóż to pan strzelec na mnie nie łaskaw i tak stroni?
— Aaa, pan szafarz! — wybełgotał zaskoczony i uchylił czapki.
— Tylko bez udawania!... Czy mię Malwa istotnie nie widział, nie słyszał mego wołania? Myśliwy taki, który dojrzy zająca w kotlinie na dwieście kroków... Proszę powiedzieć szczerze!
— Bo ja chciałem tak prosto do domu... Człowiek się nałaził.
— Dobrze to jest, że strzelec łazi; tylko żeby nie łaził jak cielę, napróżno... Od dwóch tygodni proszę, molestuję i nie mogę się doprosić o zwierzynę na stół pański. Przez Bóg żywy, co się z Malwą stało?
— W tym roku jakiś nieurodzaj na zwierzynę w Morzelanach.
— Ee, urodzaj jest, tylko nie dla dworu! Pies plebański, Nero kucharza, lisy, jastrzębie, a głównie Tetera, dzień w dzień jedzą zwierzynę... Czy Malwa wie, że Icie co tydzień kupuje u Tetery na Malwiczach po dziesięć skórek zajęczych?
Strzelec drgnął, a szafarz mierzył go buremi oczkami i nagle zawołał:
— Cóż u dyabła za strzelbę ma Malwa na sobie?
— Ja... ja... ja tymczasem tylko pożyczyłem od stelmacha.
— Dobryś! To i stelmach już widać poluje... Kłusownicy wyrastają jak grzyby po deszczu! A gdzież się podziała dubeltówka, ta śliczna strzelba, którą dwór oddał do wiernych rąk strzelcowi?
— Panie szafarzu, — mówił Malwa grobowym głosem — dubeltówka jest!... Jest, jest tam gdzie być nie powinna! Trzeba, żeby o tem wiedział pan rządca.
— Tak mi Panie Boże dopomóż do zbawienia dusznego, dubeltówka będzie, dziś być musi... choćbym miał niewiem co!
— I dubeltówka i zwierzyna — rozumiesz, panie Malwa?... Zające, dubeltówka są to rzeczy skarbowe, należą do prowentu, a strzelcowi do wiernych rąk oddane! Jesteś, panie Malwa, odpowiedzialny, sądowo odpowiedzialny za własność dworską! Gdyby mi tak z szafarni zabierał kto zwierzynę, ja byłbym odpowiedzialny, nie uszłoby płazem... A cóż to jest pole, las? Jest to także szafarnia, od której klucze ma strzelec.
— O mój panie szafarzu! — wyjąkał Malwa głosem błagalnym; — zaraz idę, idę i dubeltówka będzie, żeby tam nawet!...
— No, no, jest ona w dobrych rękach i mała nadzieja! Łatwiej podobno lisowi wyrwać kurę z gardła, niż dubeltówkę temu, który ją do rąk dostał... Piękny braciszek — ten Tetera?
— Muszę! — zawołał prawie z płaczem strzelec.
— Słuchaj-no pan, — rzekł szafarz poważnie, kładąc rękę na ramieniu Malwy — z kim kto przestaje, takim się staje! Człowiek jest jak zboże, które, choćby najlepsze, odrazu zmarnieje, gdy je przysiądzie kąkol, różne chwasty — oo!... But dziurawy, kupiec głupi, koń bez nóg, sługa niewierny — to do dyabła!
Pan Kacper, zadowolony, że się nagadał i udręczył strzelca, podążył przez groblę ku oficynie. Spotkał po drodze jakąś babę i znowu wszczął z nią rozmowę, wypytywał ją, czy stangret często bija żonę, a gdy usłyszał że — codziennie, odrzekł:
— Dobrze robi! Szkapę gnuśną, sługę leniwego, żonę niechlujną, kijem się przyucza.
Spotkał przejezdną furkę z Malwicz i znowu w rozmowę:
— Jakże tam, Flora zawsze przewodzi jeszcze nad Teterą?
— Ee, Tetera mało kiedy w domu siedzi!
— Dym, dach dziurawy i zła żona każdego z domu wypędzą... Ale szlachcic — widzę — na złodzieja się wykierował?
— Oj, jak go raz chwycą, w kajdanki pójdzie!
— Tak, tak, tylko sto rzeczy ukradnie nim się jednej dowiedzą!
Później nawinęła mu się żydówka Dawidowa, która w pachcie trzymała krowy dworskie, a teraz oto utyskiwała przed szafarzem, że od nowego roku podnoszą jej opłatę o dwa ruble z każdej krowy.
— Ha, cóż robić! — rzekł pan Kacper, — pan powinien mieć dużo pieniędzy, ksiądz — dużo czasu, żyd — dużo interesów, a chłop — dużo roboty.
Było już dobrze ciemno, kiedy szafarz stanął nareszcie przed drzwiami felczera Chyleckiego, obiecując sobie zebrać tu wiadomości o stanie zdrowia w Morzelanach. Trzeba też wiedzieć, że pan Kacper tylko przed jednym Chyleckim rozmawiał z całą otwartością o głównym swoim nieprzyjacielu kucharzu.
Doktór siedział zamyślony, z piórem w ręce, przy stoliku, oświetlonym przez kopcącą lampkę; a leżała przed nim ćwiartka papieru listowego, rodzaj laurki na powinszowanie, z różowym aniołkiem, przepasanym błękitną szarfą poniżej brzuszka. Na widok szafarza skrzywił się felczer i szybko odwrócił papier, zakrywając aniołka.
— Co słychać, doktorze? — pytał pan Kacper, siadając bez ceremonii i pożerając ciekawym wzrokiem odwróconą ćwiartkę papieru.
— U mnie zawsze jedno i to samo! — rzekł felczer z miną człowieka, który ma w głowie nie to, co mówi; — z bryczki na bryczkę i basta! Ledwie się ma chwilkę czasu odetchnąć...
— Bo może ja przeszkadzam?
— Niee! Owszem, bardzo mi jest przyjemnie.
Szafarz poprawił się na krześle, a roztargniony felczer rzucił mu pytanie:
— Jakże się pan dzisiaj czuje?
Pan Kacper machnął ręką i tak się skrzywił, jak gdyby gryzł cierpkie jabłko.
— Może się pogorszyło? Jakże sen, żołądek?... Proszę pokazać język!... Uuu, jaki biały!
— W dołku ciągle gniecie, a około serca niepokój! — stęknął szafarz.
— Waleryana, waleryana! Musi ustać...
— Rano i na noc zażywam.
— To trzeba jeszcze i w południe, a przytem — spokój!
— Spokój! — zawołał z goryczą szafarz, a potem rzekł cichym, uroczystym głosem: — Dwanaście lat w klimacie północnym i dwadzieścia cztery lata w takiej służbie muszą się odbić na zdrowiu.
Zaniepokoił felczera ten przedmiot rozmowy, bardzo przyjemny zwykle dla szafarza, a przeto mogący znacznie przedłużyć odwiedziny.
— Boję się ogromnie jednej rzeczy, — powiedział z powagą Chylecki, uprzedzając dalsze zwierzenia się pana Kacpra — ta nagła zmiana powietrza źle się coś zapowiada. Dałbym głowę, że się nie obejdzie bez epidemii.
— Jakiej epidemii? spytał przestraszony szafarz.
— Tyfus pla-mi-sty!
— Plamisty?... W Morzelanach? Bój się doktór Boga!
— Nie inaczej, plamisty!
— Może kto już zachorował?
— A jakże! Ta... ta... ta staruszka Maciejowa.
— To piękna historya! Epidemia być może-hę?
— Już jest, prawdę mówiąc... Tylko, panie Kacprze, niech to zostanie między nami dwoma! Widzi pan, lud prosty — jak owce, zaraz panika.
— Czy to bardzo zaraźliwe?
— Mniej więcej, jak cholera...
— Należałoby się chyba zabezpieczyć? Są jakie prezerwatywy?
— Można sobie — miętę, kieliszek wódki z kroplami Inoziemcowa.. Główna rzecz nie zaziębić się, nie wychodzić po zachodzie słońca i krew czyścić.
Szafarz pochwycił czapkę i, zbliżając się do drzwi, mówił:
— Przepraszam kochanego doktora, że nie podaję ręki; ale dopiero co byłeś u Maciejowej... Głupiec tylko przez fanfaronadę może udawać zucha tam, gdzie się ma do czynienia z siłami ślepemi.
— Naturalnie, tylko głupiec!
— Pan Kacper wyszedł i zza drzwi przymkniętych jeszcze przemówił:
Więc mięta, krople Inoziemcowa, nie zaziębić się i krew czyścić?
— A swoją drogą — waleryana...
— Dobranoc!
— Dobranoc!
Teraz felczer zatarł ręce, usiadł z uśmiechem przy stoliku, odwrócił ćwiartkę papieru z aniołkami i mówił do siebie.
— A to ci piła ten stary mantyka! Tyfusu plamistego, epidemii potrzeba, ażeby go z domu wypędzić... Do rana gotów człowiekowi głowę zawracać.