<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Zaklęte pieniądze
Podtytuł Opowiadanie z życia ludu górskiego
Wydawca Księgarnia i Wydawnictwo „Czytelni Ludowéj“ A. Nowoleckiego
Data wyd. 1875
Druk Drukarnia Leona Paszkowskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

KOŚCIELISKA I MORSKIE OKO.

Wąwóz w Kościeliskach.
Kto chce widzieć najpowabniejszą część Tatrów, temu wystarczy zobaczyć Kościeliska. Natura tutaj zrobiła jakby wystawę swoich piękności, którą bez trudu obejrzeć można. W dolinie Pięciu Stawów i przy Morskiem Oku okolica jest ponura, dzika, groźna, a przystęp do niéj trudny i męczący. Tutaj uśmiechnięta, powabna, wesoła i przystępna. Tam podziwiamy siłę — tu zachwycamy się urokami. Wyobraźcie sobie, że góra pękła i rozpadła się w wąwóz czarowny, w fantastyczne skały naśladujące zwierzęta, zamki, wieże, kazalnice i stoły; ubierzcie każdy załom skały, każdą szczelinę w mchy wilgotne, w pachnące gwoździki, w świerki spinające się jedne nad drugie; wystawcie sobie spodem takiego wąwozu płynący po kolorowych granitach, szumiący, przejrzysty jak kryształ potok — a będziecie mieli Kościeliska. — Ściany tego wysokiego wąwozu, świecące tu i owdzie srebrnym łyszczykiem, mogły bujnéj wyobraźni podszepnąć rzeczywiście myśl o skarbach zaklętych w tych górach. Jędrek nie byl[1] także wolny od tego złudzenia, i z trudem mógłem mu wytłumaczyć, że tak nie jest.

Wjazd do wąwozu kościeliskiego jest niemniej powabny. Wózek minąwszy naturalną bramę, utworzoną przez zbliżone ściany góry, jedzie jakby po dywanie przez kościeliską polanę, ożywioną licznemi szałasami, otoczoną lasami, które amfiteatralnie wznoszą się naokoło.
Zanim wejdziemy w sam wąwóz, muszę zwrócić uwagę waszą na dwie osobliwości.
Jedną jest popielata skała, stojąca u samego wjazdu do doliny kościeliskiéj. Składa się ona cała jakby z kamiennych ziarnek jęczmienia, i dlatego lud nazywa ją jarcem. Te ziarnka są to w istocie skamieniałe skorupy ślimaczków. Więcéj takich skamieniałości spotykamy na drodze do Kościelisk i w okolicy Lidźmierza, co jasno pokazuje, że kiedyś Nowotarska dolina była łożyskiem ogromnego morza, którego bałwany rozbijały się o tatrzańskie granity. Skamieniałości ślimaków są pamiątką z téj epoki.
Drugą osobliwością, która mile uderza podróżnego, jest silna woń fiołków i malin, która szczególniéj po deszczu napełnia powietrze. Zapach ten nie pochodzi wcale od kwiatów, ale od kamieni leżących nad rzeką, przykrytych lekką powłoką czerwonawego, rdzawego porostu. Porost ten zwilżony wodą wydaje tak cudowną woń.
Tak dla położenia swego, jak łatwego przystępu do kopalń rudy, Kościeliska były najwięcéj zamieszkałe i ożywione. Tu według podania był pierwszy kościołek (ztąd nazwa Kościeliska), tu kopano za króla Zygmunta rudę złotą i srebrną i tarto ją, jak o tem świadczą dwa kamienie młyńskie leżące w wąwozie, o których legendę powiem wam, gdy do nich dojdziemy; tu były zabudowania gospodarskie i murowane domki, a wreszcie karczma, dziś w ruinie stojąca. Obecnie goście zamiast do karczmy, podjeżdżają do obfitego źródła otoczonego darniowemi kanapkami, i posiliwszy się, ruszają ztamtąd na zwiedzania wąwozu, a nawet wychodzą na szczyt Pysznej.
Myśmy tak samo zrobili. Po małej przekąsce Jędrek puścił konia na trawę, a sam wziąwszy zawiniątko, poszedł przodem w wąwóz, opowiadając mi o nim, co sam wiedział. Gdyśmy doszli do skały Sowy, zatrzymał się i odwrócił ku mnie.
— O! patrzcie — rzekł, wskazując na stromą ścianę wąwozu — widzicie u góry ten otwór szeroki; to jama zbójecka. Głęboko ona wykuta w skale i ma kręte chodniki. Tam kryli się zbójniki przed żandarmami, a w potrzebie to po świerkach, co rosną na ścianach wąwozu, umieli się spuszczać na dół jak po drabinie.
— Czy to tu twój tatuś poszli ?

— A kto go wie? Może.
Skała Sowa i góra Pyszna.

To powiedziawszy, włożył dwa palce w usta i świsnął przeraźliwie, donośnie raz i drugi, a potem przestał i czas jakiś nasłuchiwał.
— Nie ma go — rzekł — boby się był odezwał.
Naraz gdzieś za górą odezwał się podobny gwizd i echo powtórzyło go razy kilka.
— To tatuś? — spytałem.
— Kto wie? Może i on. Będzie albo przy Pisanéj, albo w Krakowie, bo ztamtąd głos leciał.
— Jakto w Krakowie?
— A to panowie tak nazwali jednę paryę, że niby przypomina wasze miasto. Jest tam i brama floryańska, i ulica i rynek, tylko nie tak ładne jak u was. Zobaczycie sami, to się przekonacie.
Rzeczywiście w pół godziny stanęliśmy w onéj paryi. Jestto rozpadlina w skale pełna chłodu i wilgoci, a ciągnąca się daleko w głąb góry. Żywéj trzeba było imaginacyi, żeby w tym ponurym wąwozie dopatrzeć podobieństwa do Krakowa. Chętnie wróciłem ztamtąd na słońce i podążyłem do Pisanéj. Jestto wapienna skała, na któréj podróżni wyrzynają swoje nazwiska ku wiecznéj pamięci, a że skała nieduża, więc jaki taki, by siebie umieścić, zaciera ślady swych poprzedników. Coś podobnego dzieje się w życiu. Jeden spycha drugiego, by sam zajął jego miejsce.
Obok skały Pisanéj wypływa potok, który niektórzy zowią źródłem Czarnego Dunajca. Inni przeczą temu. Koło otworu, z którego wypływa potok, ujrzeliśmy starego Bartłomieja; był zbiedzony i zabrudzony. Worek z narzędziami leżał koło nóg jego.
— A wy tu co robicie?
Uśmiechnął się jałowo i rzekł:
— Ot, włóczę się po górach, jak i wy.
— Przez tyle dni?
— Byłem u bacy pyszniańskiego w odwiedziny.
— Ależ z Pyszny już spędzono owce.
— To też i ja wracam do domu.
Widocznie stary kręcił, wstydząc się przyznać, za czem łaził właściwie po górach. Nie chciałem go męczyć pytaniami, na które nie miał odpowiedzi, i poszedłem ku Pysznéj.
Tymczasem Jędrek zbliżył się do niego i coś mu żywo opowiadał. Domyśliłem się, o czem mówili. Jędrek opowiadał mu zapewne o mojéj obietnicy wyszukania skarbów.
Starego wiadomość ta ożywiła, wstał i zbliżył się do mnie.
— Czy to prawda, panie, co mówił Jędrek?
— A co takiego?
— Że wy obiecaliście mu odszukać skarby w naszych górach?
— Tak, obiecałem.
— Tu? w Kościeliskach?
— Jeszcze nie wiem gdzie. Muszę pierwéj się rozpatrzeć dobrze w waszych stronach.
— Ja wam do tego pomogę, bo tu znam dobrze każdy kamień nieledwie. Chodźcie, poprowadzę was do staréj roboty, gdzie były dawniéj kopalnie złota. Po drodze zobaczycie młyńskie kamienie.
— A daleko one ztąd?
— Nie precz. Za ćwierć godziny tam staniemy.
Wypocząwszy trochę przy źródle, ruszyliśmy tam. Na prawo od drogi sterczał krzyż drewniany, wbity w oś kamienia młyńskiego, na nim był wyrżnięty napis: „I nic nad Boga.“ Napis ten i krzyż dał z początku Wincenty Pol. Ale gdy krzyż spróchniał, postawiono nowy na tem miejscu, z tym samym napisem. Drugi taki kamień młyński leży nieco niżéj nad rzeką. Otóż mówią o tych kamieniach, że je wiózł tędy młynarz od rudy za czasów, gdy tu były kopalnie złota, a wiózł je nie z potrzeby, jeno że się założył, iż we święto przewiezie je do wsi. Za tę dumę i nieuszanowanie święta Pan Bóg go ukarał, bo w tem miejscu kamień spadł z wozu i zabił go. Mogiła jego znajduje się o kilka kroków od kamienia. Poznać ją można po stosie suchych gałęzi, które każdy przechodzący góral rzuca. Gałęzie te co trzy lata palą, i znowu nowy stos rośnie. Jestto bardzo stary zwyczaj, to rzucanie gałęzi na mogiłę.
Niedaleko za mogiłą młynarza wąwóz właściwy kończy się, ściany się rozszerzają i zamieniają w lesiste wzgórza, a Pyszna występuje na tle nieba w całej okazałości. Zwróciliśmy się na lewo ku smytniańskiemu szałasowi, który był jeszcze zamieszkały. Dwa wielkie, białe, liptowskie psy, jakich górale używają do strzeżenia owiec, wybiegły ku nam i poczęły ujadać, pokazując nam białe zęby i czarne podniebienia. — Za chwilę pojawił się na wzgórku mały juchasik, odwołał psy i zaprosił nas do szałasu. Trafiliśmy właśnie na robienie serów, które odbywa się w ten sposób, że owcze mleko, zmienione podpuszczką, warzą w dużym kotle zawieszonym na środku szałasu, i gdy twaróg zbiegać się zaczyna i oddziela się od serwatki, baca zanurza w kociół ręce, łowi niemi kawały twarogu, ugniata i potém wkłada w drewniane foremki. Czystą serwatkę zielonawego koloru zlewają do naczyń i wysełają chorym do Zakopanego, jeszcze ciepłą. Jest to tak zwana żéntyca. Resztę zaś serwatki zmieszanej z twarogiem, używają sami jako napój i pożywienie. Przez cały czas pobytu w górach, psy i ludzie innego pożywienia nie mają, chyba, że ktoś ze wsi przyjdzie w odwiedziny i przyniesie jako gościeniec kawałek moskala t. j. placka owsianego. — Mimo tak jednostajnego i mdłego pożywienia, górale nieźle wyglądają, są zdrowi a nawet tyją. Żentyca jest dla nich specyałem, za którym przepadają. — Sery zaś wysyłają na wieś gazdom, których owce pasą. Układają się z nimi wiele od tylu a tylu owiec mają im oddać sera; resztę zaś zachowują dla siebie jako wynagrodzenie za pasterstwo. Baca t. j. zwierzchnik juchasów zabiera większą ilość, resztę dzielą juchasy między siebie i sprzedają bądź gościom, bądź na jarmarkach. Dochód z żentycy należy także do nich. Razem niewiele to czyni, a odpowiedzialność za owce niemała i przygód i niewygód dosyć znieść trzeba, mimo to górale chętnie idą juchasić. Na smytniańskiej polanie było ich niewiele. Poznałem ich wszystkich, bo właśnie pod wieczór wracali z gór z owcami, wpędzili je w koszary to jest ogrodzenia i rozpoczął się podój. — Już miesiąc wszedł ponad góry i osrebrzył ściany kościeliskiego wąwozu, kiedy pożegnałem bacę i juchasów. Odprowadzili nas kawałek drogi strzelając na wiwat z pistoletów, które mają dla odstraszania wilków.
Późno w noc wróciliśmy do domu; zmęczenia jednak nie czułem wielkiego, zdrowe górskie powietrze dodaje sił — toteż na drugi dzień po kilkogodzinnym śnie, byłem już gotów do nowej wycieczki. Miała to być dłuższa wycieczka z dwoma noclegami — a celem jéj Morskie oko. Trzeba było więc przygotować pożywienie i inne zapasy i dopiero po południu puścić się mogłem w drogę.
Szliśmy piechotą. Droga prowadziła przez kuźnice; zwiedziłem je więc przy tej sposobności, a mianowicie walcownię, gdzie spłaszczają żelazo na sztaby, — młot, gdzie bryły żelaza lanego przyklepują w tak zwane gęsi — i piec, z którego właśnie za chwilę miano wypuszczać roztopiony metal. — Zatrzymałem się na to widowisko. Robotnicy osmoleni, w drewnianych pantoflach krzątali się koło pieca, inni czyścili kanaliki, w które miał być spuszczony roztopiony metal. — Dzwonek dał znak — poczęto odbijać dziurę w piecu — i za chwilę ciężki, rozpalony do białości strumień wypłynął z pieca i rozlał się jak wąż po kanalikach sycząc i pryskając iskrami. Gorąco zrobiło się w hucie ogromne i dlatego spiesznie opuściłem kuźnicę, zwłaszcza, że czekała nas jeszcze duża droga przed noclegiem. Z powodu pospiechu nie zboczyłem także na polanę Kalatówki dla zobaczenia źródeł Białego Dunajca, ale zaraz od karczmy poszliśmy w górę na Królową i po parogodzinnéj drodze dostaliśmy się do miejsca, zkąd ujrzeliśmy szałasy „Gąsienicowe“, za niemi ciemne zwierciadło stawu otoczone wspaniałemi, poszarpanemi w fantastyczne kształty górami. To był na dzisiaj kres naszéj podróży, koło stawu mieliśmy zanocować. Zdawało mi się, że to nie tak daleko; ale potem przekonałem się, jak złudne są odległości w górach, gdy do miejsca, które zdawało mi się odległe zaledwie na ćwierć mili, szliśmy półtory godziny z okładem utykając po kamieniach i poślizgując się po trawie zwilżonéj już wieczorną rosą. Dobrze już po dziewiątéj stanęliśmy na miejscu. — Jędrek naciął kosodrzewiny, nazbierał suchych gałęzi i naniecił duży ogień, którego blask długim, złocistym pasem odbił się w przeźroczystym stawie. Niezadługo zza Koszystej pokazał się księżyc i oblał okolicę magicznem światłem. — Prześliczna to była noc, tylko chłodna trochę. Na szczęście miałem ciepły szal, którym owinąwszy się usnąłem, — sen był potrzebny, bo na drugi dzień czekało nas trudne przejście przez Zawrat. Pochyłość bowiem tego przejścia jest bardzo stroma, a cały bok góry zasypany jest drobnemi kawałkami granitu, niby cukru porąbanego, który usuwa się ciągle z pod nóg, że nie można na nim pewnie stanąć. W niektórych miejscach płachty zmarzłego śniegu przecinają drogę. Przewodnicy wtedy robią toporkami karby, po których jak po schodkach wchodzi się w górę. — Droga na Zawrat prowadzi około tak zwanego Zamarzłego. Jest to jeziorko małe, po brzegach grubą skorupą lodu okryte i ztąd jego nazwa. Lód ten przez całe lato nie ginie. Groźno, cicho i martwo tutaj. Skały żółtawym mchem porosłe wznoszą się, niby ławy w amfiteatrze, na których tu i owdzie bieleją płachty śniegu. Zresztą żadnéj roślinności nie ma w téj granitowéj pustyni, żadnego ptaka ani stworzenia. Siedzieliśmy tam czas jakiś, gotując się do przejścia przez Zawrat, gdy naraz dał się słyszeć szelest spadających kamieni. Jędrek zwrócił się śpiesznie w stronę zkąd łoskot dochodził, przyłożył rękę do czoła i rzekł do mnie:
— Patrzcie panoczku! — Tu pokazał palcem na górę.
Spojrzałem, ale mimo natężenia wzroku nic nie zobaczyłem.
— Co to ma być?
— Kozica.
— Gdzie?
— Tam, tam, o! pod tym wirchem. Widzicie?
— Nic nie widzę.
— O! teraz na śnieg się dostała. Jak śmiga. Ej, gdyby to strzelba była.
Teraz dopiero dojrzałem w niezmiernej wysokości na białem tle śniegu coś ciemnego, posuwającego się w górę. Była to dzika koza. Bieg jéj musiał być szybki, gdy w takiéj odległości był widoczny. Z zajęciem przypatrywałem się temu pięknemu zjawisku. Widok stworzenia na takich niedostępnych wysokościach i w takiéj skalistéj pustyni, wielkie robi wrażenie. — Od Jędrka dowiedziałem się, że okolice te są ulubionem miejscem ich pobytu. Przebywają w niedostępnych turniach, trzymając się zawsze szczytów gór. Polowanie na nie jest nadzwyczaj trudne. Mimo to, odważni górale dużo ich nabili. Była obawa, że je zupełnie wytępią. Postarano się więc o zakaz strzelania kozic, a strażnikami porobiono właśnie najzagorzalszych strzelców i prześladowców kozic. To skutkowało. Liczba kozic się pomnożyła, a ci, co na nie dawniéj polowali, są teraz najlepszymi przewodnikami, bo znają wszystkie przejścia w górach. Takimi przewodnikami są dziś: Sieczka, Wala, Tatar i inni.
Gdy kozica znikła nam z oczów zupełnie, ruszyliśmy w drogę i za dobre półtory godziny stanęliśmy na szczycie Zawratu, zkąd szeroki otworzył się nam widok na nagą i dziką okolicę pięciu stawów, co jak ogromne zwierciadła leżą w poważnéj oprawie popielatych głazów, a czubaty wierzch Krywania, niby głowa cukru, okazuje się oczom.
Z Zawratu spuściliśmy się na dół. Tu droga była trochę przykra, bo trzeba było skakać ciągle po kamieniach. Szczęściem, że kamienie te są pokryte żółtym mchem, który powierzchnię ich robi chropowatą i można posuwać się bez obawy poślizgnięcia lub upadku. Tak okrążyliśmy jeden staw, którego objętość mierzona nogami pokazała się kilkakroć większa, niż się oczom zdawało. — Staw ten oświecony słońcem, wyglądał jak roztopiony szafir i szmaragd, bo i zielony i niebieski miał kolor. Lekki wiatr marszczył gładką powierzchnię jego w kryształowe karby, a słońce po tych karbach rzucało złote, migotliwe blaski. Koło szałasu „pięciu stawów“ nie długośmy się zatrzymali. Jestto najnędzniejszy, najposępniejszy szałas w Tatrach, bez zielonéj polany, bez drzew i krzaków, schowany wśród nagich głazów. I pasterze tego szałasu są więcéj ponurzy, dzicy, — zuchwali i mniéj gościnni. Mówią nawet, że niektórzy z nich nie dość uczciwem trudnią się rzemiosłem.

Za tym szałasem ciągnie się drugi staw nazywany „wielkim“ mający koło 60 morgów powierzchni. Z niego wypływa wodospad Siklawa. Nie może on iść w porównanie z zagranicznemi wodospadami, ale w mokre lata jest dość duży, a masa wody rozpryskującéj się po kamieniach w białą pianę i pędzącéj po nagiéj skale w przepaść z szumem i hałasem, sprawia wielkie wrażenie. — Do tego wodospadu dochodzą zwykle osoby, które nie przez Zawrat piechotą, ale na wózkach wybierają się do morskiego oka. — Trzeba w takim razie robić duże koło, bo się jedzie z Zakopanego na Poronin, Mur, Bukowinę (wieś), Łysą polanę do Roztoki. Tu zwykle się wysiada i piechotą wąwozem dochodzi się do wodospadu Siklawy, zkąd idąc jeszcze wyżéj w górę, przez Świstówkę dostać się można do morskiego oka, do którego wózki z pakunkami i jadłem dochodzą dołem, choć z wielkim trudem. — Kiedyś, gdy cesarz czy któryś z arcyksiążąt miał zwiedzać Tatry, właściciele Zakopanego z wielkim trudem i kosztem zrobili drogę do morskiego oka, ale od tego czasu deszcze, nawałnice, roztopy wiosenne naniosły łomy kamieni i uczyniły ją prawie nieprzebytą.
Morskie oko.
— Najczęściéj wózki zostawia się w Roztoce, a rzeczy i żywność przenoszą przewodnicy do morskiego oka. Mało kto jest, coby o morskiem oku nie słyszał. Znane ono już było w ten czas, gdy o reszcie Tatrów mało co wiedziano, ale znano go niedokładnie i najpotworniejsze mówiono o niem wieści. Mówiono np. że ma podziemną komunikację z morzem Adryatyckiem czy też Baltyckiem, że skrzynkę z okrętu rozbitego na tem morzu znaleziono w morskiem oku, że w głębinach jego kryją się potworne ryby. Pokazało się późniéj, że wszystko to były bajki i wymysły. Morskie oko jest na takiéj wysokości, że gdyby nawet miało jaką łączność z morzem, to wszystka woda musiałaby wtedy spłynąć z niego do morza, jako będącego znacznie niżéj. — Następnie woda tego stawu jest tak zimna, że oprócz pstrągów i łososi, żadna ryba w nimby się utrzymać nie mogła. W ogóle nietylko powieści wszystkie o morskiem oku są fałszywe, ale reputacya o jego wielkości i wspaniałości jest przesadną. Zrobiono mu ją wtedy, gdy innych stawów jeszcze nie znano. Dziś wiemy, że staw wielki koło Siklawy jest znacznie większy, bo ma 60 morgów, podczas gdy morskie oko wynosi tylko 57 morgów i 534 sążni kwadratowych. Do tego ogromne skały, jakie ten staw otaczają, złudnie pomniejszają jego wielkość. Trzeba dopiero wypłynąć na tratwie na środek, aby nam zaimponował ten obszar wody. Woda ta jest nadzwyczaj czysta — po brzegach na głębokość paru sążni widać dno zasypane różnokolorowemi kamieniami. — W miarę głębokości woda przybiera ciemnoszafirową i zieloną barwę.

Nierównie dzikszem i posępniejszem jest otoczenie czarnego stawu położonego 500 stóp wyżéj. — Z morskiego oka wypływa rzeka Białka. — Niedaleko téj rzeki stał przed laty szałas, gdzie podróżni mogli się schronić przed deszczem i przenocować. Szałas ten zniszczał. Dziedzic Szaflarski postawił drugi, ale go górale zburzyli, bo grunt, na którym go postawiono, jest w procesie. I dziedzic i gmina roszczą sobie prawo do niego. Zdawałoby się, że tu, gdzie tyle jest ziemi i lasu, ludzie nie mają powodu kłócić się o posiadanie lada kawałeczka; tymczasem między dziedzicami Szaflar i Zakopanego toczą się zacięte i długie procesa o ziemię, o prawo własności.
W braku szałasu, musieliśmy noc przepędzić na otwartem polu. Tak przynajmniéj zamyślałem zrobić, ale Jędrek zrobił mi niespodziankę i z pomocą siekierki prędko przyrządził mi mały namiot z cienkich smereków (świerków), który przykrył gęsto gałązkami i wysłał mchem. Przed namiotem naniecił ogień, który podtrzymywał do samego rana, by chłodna noc nie dała mi się bardzo w znaki. — Mimo to, było mi tak zimno, że o trzeciéj zbudziłem się i dla rozgrzania puściłem się zaraz w drogę. — Koło Łyséj polany, spotkaliśmy obławę na niedźwiedzia, który pokazał się w tamtych stronach. Niedźwiedź jest rzadkością w Tatrach.

Z Głodówki, gdzieśmy się zatrzymali dla odpoczynku i zjedli resztę naszych zapasów, pokazywał mi Jędrek węgierskie Tatry, a szczególniéj Łomnicę i inne szczyty. Są one znacznie wyższe od tych gór, które stoją na polskiéj stronie. Przez tak zwany polski grzebień można przejść od morskiego oka na węgierską stronę — na Śpiż. Osoby, które chcą zwiedzić Łomnicę — najwyższą górę w Tatrach, tędy przechodzą do Szmeksu, który leży u stóp Łomnicy i ztamtąd koło wodospadu Kaltbachu albo Kolbachu idą na szczyt.
Łomnica.
— Spytacie może co jest Szmeks? Nie jest to ani wieś, ani miasto, jest to poprostu osada kąpielowa. Dla źródła wody kwaśnéj pobudowano kilkanaście domków w szwajcarskim guście wśród lasu, a ludzie szukający wzmocnienia sił, przybywają tutaj na lato. Oprócz wody mineralnéj, leczą się tu także prysznicem, to jest natryskami zimnéj wody, kąpielami iglicowemi i ciepłemi. — Małemu więc źródełku mineralnéj wody osada zawdzięcza swój byt, a mnóstwo ludzi swoje utrzymanie. Na kilkomilowéj przestrzeni w pobliżu Tatrów jest wiele takich miejsc, zakładów, które powstały w ten sposób. Tak powstała i zabudowała się Szczawnica, Krynica, Żegiestów, Sulin, Bardyów. Tysiące biednych góralskich rodzin znajdują przez to utrzymanie, to wożą gości do tych miejsc, to najmując im mieszkania, nosząc żentycę, wożąc po Dunajcu Pieninami, służąc za przewodników po górach, sprzedając im produkta swoje i t. d. Małe więc te źródełka są źródłem bogactwa; Pan Bóg dał im je jakby dodatek do jałowéj ziemi, która skąpy i lichy plon wydaje. — Kąpiele te z każdym rokiem liczniejszych mają gości i skoro tylko dojazd do nich zostanie ułatwionym przez dobre drogi i koleje — podniosą się jeszcze więcéj. — Taki los spotka najwcześniéj Krynicę i Żegestów, do których właśnie budują kolej. Pójdzie ona z Tarnowa do Leluchowa na Węgry, przez co ziemie leżące koło niéj podniosą się w cenie, a mieszkańcy już dziś mają niemały z tego powodu zarobek przy budowie.

Opowiadałem Jędrkowi o tem wszystkiem i rzekłem w końcu:
— Widzisz, Ci ludzie, którzy odkryli źródła, ich cudowne działanie na zdrowie ludzkie i pobudowali domy dla gości — znaleźli także skarby zaklęte w ziemi. Czyż nie tak?
— No tak, — rzekł, skrobiąc się po głowie — ale co złoto, to nie woda.
— Z téj wody zrobią oni złoto. Ze wszystkiego można je robić, kto umie. Dawniéj ludzie sobie głowy smażyli nad wynalezieniem sposobu robienia złota, dziś wiedzą, że można je robić ze wszystkiego: z łachmanów, które wyrzucamy na śmietniki, z nieczystości ludzkich i zwierzęcych, słowem ze wszystkiego.

Uważałem, że Jędrka zastanowiły te słowa i rozmyślał nad niemi. Gdyśmy odpoczęli, zaproponował mi, czybym nie chciał zboczyć i zobaczyć kuźnice Jaworzyny, które są o wiele większe od zakopańskich i lepiéj utrzymane.
Huty Jaworzyny i czerwony wirch.

— Zobaczycie panoczku — rzekł śmiejąc się — jak tam z żelaza robią złoto.
— A widzisz, pojąłeś mnie — i z tego można mieć złoto. Wasi dziedzice zakopańscy dosyć go narobili sobie z tego materyału. — No, w któréj stronie ta Jaworzynka.
— Chodźcie za mną.
Ruszyłem tem chętniéj, że w Jaworzynce miałem nadzieję wynajęcia wózka i koni, któreby nas zawiozły do domu; mieliśmy bowiem jeszcze przeszło trzy mile przed sobą. — Tak się też stało i po obejrzeniu Kuźnic Jaworzyńskich, ruszyliśmy do Zakopanego.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – był.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.