Zakopane i lud podhalski

>>> Dane tekstu >>>
Autor Władysław Ludwik Anczyc
Tytuł Zakopane i lud podhalski
Pochodzenie „Tygodnik Illustrowany“, 1874, Serya II, nr 341, 342
Redaktor L. Jenike
Wydawca Józef Unger
Data wyd. 1874
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ZAKOPANE I LUD PODHALSKI.

Słówko wstępne. — Książki i artykuły o Tatrach. — Podróż. — Zaopatrzenie się na drogę. — Przybycie na miejsce. — Domy. — Mieszkania. — Życie. — Ubiory. — Podhalanie. — Błędy popełniane przez gości. — Scena z komedyjki tatrzańskiéj. — Charakterystyka ludu. — Obejście się z gośćmi. — Rolnictwo. — Stosunki. — Pożycie, postawa, przymioty, wady Podhalan. — Fantazya i wybryki. — Pokolenia niby klany. — Towarzystwo tatrzańskie.

Dziwny ten świat górski! niewielka przestrzeń oddziela go od nadwiślańskich równin, nierównie mniejsza od karpackiego podgórza — a przecież wszystko tu inne: wejrzenie okolicy, flora, fauna, powietrze, wody, wreszcie i lud. Zdaje się jakoby granitowy trzon tatrzańskich iglic, wydarłszy się z łona karpackiego łańcucha, przyniósł tu z sobą świat nowy, odmienny.
Szczególna rzecz że pejzażyści nasi tak mało zajmują się tym światem tatrzańskim; że zbiérający typy ludowe nie szukają ich w tym podobłocznym zakątku. Po Głowackim, Dębowskim, Schouppé’m, Ceglińskim i Swieszewskim, Tatry leżą odłogiem. Byli tu wprawdzie w zeszłym roku Podbielski i Brzozowski, czy jednak po krótkim pobycie wywieźli co? nie wiem — wiem tylko że pejzażysta mógłby tu lata strawić, a jeszczeby dla jego następców materyałów nietkniętych na długo starczyło. Gdyby Tatry leżały w Niemczech lub we Francyi, mielibyśmy nieskończoną ilość obrazów, albumów, chromolitografij — a myśmy się dotąd i na fotografie nawet nie zdobyli. Rozpoczął cóś wprawdzie Rzewuski, lecz rzuciwszy się na pole radzieckie, fotografij tatrzańskich zaniechał. Illustracyj w pismach czasowych nie możemy zaliczać do obrazów Tatr, bo nie dają one dostatecznego wyobrażenia o wspaniałości tutejszych okolic.
Szczęśliwsi jesteśmy pod względem opisowym: nietylko mnóstwo artykułów illustrowanych i nieillustrowanych mieszczą nasze pisma, a mianowicie téż warszawskie — lecz i na książkach nie braknie, począwszy od „Wspomnień z podróży do Tatr i Pienin“ panny Steczkowskiéj, aż do świéżo wyszłych Szkiców z podróży w Tatry Walerego Eliasza. Wszystkie jednak artykuły w dziennikach grzészą po największéj części przesadą i egzaltacyą, i niedziw, bo wpływ przyrody i zetknięcie się z nieznanym ludem nie dozwala zdrowém okiem na świat ten patrzyć, a szczególnie téż mieszkańcowi wielkiego miasta, który nagle przeniesiony w krainę nieznaną, ulega oczarowaniu i wszystko widzi w tęczowych kolorach uroku. Zdrowszy nierównie pogląd dają prace Janoty i Eliasza — bo piérwszy przebywał tu miesiące na badaniach przyrodniczych — drugi kilkanaście lat z rzędu przepędzając lato w Tatrach, miał dość czasu do otrząśnięcia się z potężnych wrażeń i zdrowszém popatrzyć okiem na ziemię i ludzi.
Gdy skutkiem wyżéj wspomnianych, a coraz częściéj pojawiających się artykułów, Tatry poczęły więcéj zajmować ludzi i zwabiać liczniejszych zwiédzaczy, gdy ztąd wnosić należy, że moda podróżowania do Tatr z każdym rokiem zwiększać się będzie, dopóki, jak każda inna, nie przeminie, gdy zresztą i lekarze nasi (jako profan nie poważam się obwiniać ich o modę) rzucili się w ostatnich czasach do leczenia chorych powietrzem górskiém — przeto mniemam, że uczynię przysługę przyszłym turystom i pacyentom, podając kilka szczegółów o podróży do Zakopanego i pobycie tamże, o ludzie tatrzańskim, jego przymiotach i wadach, a zarazem uchylę nieco tę sielankowo-sentymentalną zasłonę, jaką kochane nasze mieszczuchy zarzuciły na to czarowne ustronie.
Rzecz o któréj pisać zamierzyłem, poświęcam głównie podróżnym, przybywającym do Zakopanego z po za granic Galicyi. Podróżni ci, przybywszy do Krakowa, przedewszystkiém starają się o furmankę. Odbywa się to zwykle za pośrednictwem hotelowego faktora, który łapie piérwszego górala jaki mu się nawinie, godzi go i prowadzi do gościa, wymówiwszy sobie faktorne. Góral naturalnie odbija to na gościu, a tracą na tém wszyscy, bo furmanki corok są droższe. Mieszkaniec Krakowa, obchodzący się bez pomocy faktora, płaci za dwukonną krytą brykę 11 do 13 guldenów, oraz rogatkowe i to za umyślnie sprowadzoną z Zakopanego — obcy płaci 18, 20 i 25, z czego faktor trzecią część zabiéra. Obecnie zawiązane Stowarzyszenie tatrzańskie, o którém niżéj, zajmie się w przyszłości ułatwieniem przybyszom, zwłaszcza téż członkom swoim, starania o furmanki.
Dziś najlepiéj udać się samemu na przedmieście Kleparz, na którego głównym placu przed Lwowskim hotelem stawają fury zakopańskie i szczawnickie — rozróżnić je łatwo po białych płóciennych budach. Nie dając poznać że się nie jest z Krakowa, należy starać się ugodzić górala wedle ceny podanéj, a jeśli wózek jest jednokonny, o połowę taniéj nająć go można. Jadący pojedynczo najlepiéj zrobią, zapisując się na pocztę w dworcu kolei żelaznéj w Krakowie. Dyliżans odwozi za niespełna 6 guldenów podróżnego do Nowego Targu w ciągu jednéj nocy, zkąd za 1 f. 50 c. najdrożéj dojeżdża się w trzy godziny do Nowego Targu. Odległość z Krakowa do Zakopanego wynosi mil 14. Jadący zwykłą furmanką nocować musi, najlepiéj w Lubniu, odległym o 6 mil, gdzie karczmę trzyma chrześcianin, lub w Zaborni, o mil 8, w karczmie murowanéj po prawéj stronie gościńca. Podróż trwa zwykle półtora dnia.
Wypada tu nadmienić, że kto wybiéra się na dłuższy pobyt do Zakopanego, powinien zabrać z sobą samowar, maszynkę do kawy, szklanki, łyżeczki, poduszki, kołdry i ciepłe ubranie, nieodzowne przy tutejszym zmiennym klimacie. Kto zaś nie chce stołować się w restauracyi, ale gotować w domu, winien przywieźć kucharkę, rondelki, patelnię, moździerz, noże, widelce, łyżki i talerze. Mąkę, kaszę, ryż, kawę, herbatę i przyprawy kuchenne najlepiéj zabrać z sobą z Krakowa.
Mięsa, jaj, nabiału, drobiu, chleba i cukru dostać można na miejscu. Po włoszczyznę i jarzyny posyła się do Nowego Targu, lubo o nie dosyć trudno.
Przybywszy do Zakopanego, potrzeba starać się o mieszkanie. Najlepiéj w drodze, jeżeli się ma ztamtąd furmana, jego wypytać się o izby, lub téż, jak w tym roku, zgłosić się do nauczyciela tamtejszéj szkoły p. Cubernata, którego Towarzystwo tatrzańskie wydelegowało do ułatwiania przybywającym interesów. Mieszka się u górali, bo ani gospody, a tém mniéj hotelu dotąd w Zakopanem niéma, karczma zaś tak nieporządna, że w niéj nawet zanocować niepodobna.
W zeszłym roku bawiło w Zakopanem kilkadziesiąt rodzin, które z trudnością znalazły pomieszczenie, bo domów tu nie do zbytku, a bardzo mało takich, któreby miały więcéj nad dwie izby. Dom w jakim zwykle goście mieszkają, zbudowany pod gątem lub dranicami (deskami), składa się z dwóch izb, przedzielonych sionką, w któréj znajduje się się piec kuchenny, a gdzieniegdzie osobna kuchnia. Każda izba, mająca około óśmiu łokci w kwadrat, a cztéry wysokości, ma dwa okienka małe, zakratowane, a drzwi nizkie, zbite z grubych, trzechcalowych desek, zaopatrzone potężnym zamkiem. Obwarowanie to jakby blokhauzu północno-amerykańskiego pochodzi jeszcze z czasów, kiedy rozbójnicy grasowali w Tatrach, a i dziś się czasem przyda, bo lubo nie wydarzyło się iżby goście byli niepokojeni, niedawniéj wszakże jak przed trzema laty nastąpiły dwa nocne napady. W jednym zamordowano dziewczynę i złupiono dom; w drugim opryszki wybili zakratowane okno wraz z futryną, a mimo że mieszkający w nim leśniczy porwał się do broni, zbójcy skrępowali go i zrabowali do szczętu.
Izby dzielą się na białe i czarne. Biała izba ma ściany wybite heblowanemi deskami, ławę biegnącą wokoło ścian i szafkę z półkami, zawieszoną na hakach, do pomieszczania talérzy i szklanek. Przy ścianie przeciwnéj oknom pod samą powałą umocowana jest przez całą długość izby żerdź, która gościowi miejsce szafy na wieszanie rzeczy zastępuje. Stół ciężki, para stołków, dwa łóżka prostéj ciesielskiéj roboty stanowią całe umeblowanie. Izba czarna tém się różni od białéj, że nie jest wybita deskami, ale ma ściany z bali świerkowych, ociosanych siekierą, a przedziały pomiędzy niemi zapełnia mech, nie tak znowu szczelnie utkany, żeby czasami przez szpary ciekawe słońce nie zajrzało, lub nie wcisnął się ciekawy wietrzyk; w niewielu izbach znajdują się piece, co jest wielką niedogodnością, przy tutejszym bowiem zmiennym a ostrym klimacie, w dniach słotnych, a w sierpniu nawet i podczas pogodnych nocy chłód przykro dojmuje. Podwórza przy domach gościnnych bywają niewielkie — najczęściéj znajduje się obok mała łączka, na niéj zasadzonych kilka jesionków, w których górale bardzo się kochają. Czasem tuż przy domu znajduje się ogródek, zaledwie kilka sążni w kwadrat mający, a w nim pospolite kwiatki, jak słoneczniki, nagietki, lub téż nasienniki kapusty i brukwi.
Gość, ugodziwszy izbę tygodniowo (od 2 do 4 fl. na tydzień), otrzymuje w dodatku do mieszkania słomę, a jeżeli się ugodzi z drzewem (co sobie wymawiać należy kto gotuje w domu) i opał do kuchni. Drzewo to kosztuje górali tylko przywóz z lasu, gdyż co piątek mają przywiléj zbiérania suszu w lasach. Gdzieniegdzie goście, zwłaszcza téż bezżenni, dostają poduszkę i prześcieradło — po niektórych chatach mają talérze, lichtarze, szklanki i łyżki, pozostałe po przeszłorocznych podróżnych.
Przed cztérema laty nie było jeszcze w Zakopanem restauracyi. W zeszłym roku założono ich dwie, utrzymywanych przez mieszkańców Nowego Targu, miasteczka powiatowego, odległego ztąd o 3 mile. Jedzenie w nich dosyć znośne, a byłoby o wiele lepsze, gdyby nie brak mięsa dobrego. Jedyny rzeźnik Żyd kupuje młodą jałowiznę, a za funt kościstego i arcylichego mięsa każe sobie płacić po 22 centy, to jest blizko 15 kopiejek. Obiad na jednę osobę około guldena kosztuje. Oprócz tego jest sklep, utrzymywany przez Ryngielhaupta, także Żyda; można w nim dostać wszelkiego rodzaju kramarszczyzny, wódek słodkich, araku, kawy, cukru, mydła, świéc, bułek, a nawet ciasta, wszystko jednak daleko drożéj niż w Krakowie lub Nowym Targu — pieczywo niezłe, ale drogie, bo funt bułek przeszło 12 kopiejek wypada.
Kto nie chce stołować się w traktyerni i prowadzi kuchnię w domu, może zjeść smaczniéj, ale za to wiele łożyć musi zachodu, bo o wiktuały dosyć trudno i literalnie na nie polować trzeba, traktyernicy bowiem wykupują wszystko na drodze. Pranie odbywa w domu własna służąca, bo góralki — praczki piorą źle, prasują jeszcze gorzéj, a każą sobie dwa razy drożéj niż w Warszawie płacić. Nadto zaledwie parę jest takich w Zakopanem, które umieją prać. W ogóle życie w Zakopanem jest drogie, gdyż wydaje się tutaj więcéj, aniżeli w piérwszych zakładach kąpielowych galicyjskich, a żyje się daleko gorzéj i mieszka niewygodniéj.
Kto się wybiéra do Zakopanego, a zwłaszcza téż panie, niech nie myśli o strojach: niéma tu miejsca do paradnych przechadzek, jak w zakładach kąpielowych. Jedyną bliższą przechadzką jest droga ciągnąca się przez wieś, pełna kamieni i żwiru, która podczas suszy zaleca się obłokami kurzu, a za lada dészczem błotem grzązkiém się pokrywa. Na dnie ciepłe najlepiéj miéć suknie perkalowe, płócienkowe, muślinowe, na chłodniejsze z pospolitéj materyi wełnianej, jak kamlot, lub tak zwana kozia wełna, bo suknie tutaj nadzwyczaj szybko się niszczą, zwłaszcza téż na wycieczkach, choćby i bliższych. Pled powinien mieć każdy, tak mężczyzna jak i kobiéta, i nosić go zawsze z sobą, bo pogoda tu nadzwyczaj zmienna: w jednéj chwili skwar zmienia się na chłód dojmujący, a najpiękniejsza pogoda w ulewę. Obuwie przywozić należy z sobą w znacznym zapasie, bo na ostrych granitach zużywa się nadzwyczaj szybko, najlepiéj skórzane o grubéj podeszwie, a nizkich obcasach; korków trzeba zupełnie zaniechać, bo utrudniają w górach pochód i narażają na skręcenie nogi; prunelowe obuwie na nic się nie zda, chyba tylko do użycia w domu lub przechadzki po gościńcu. W Krakowie kupować niekorzystnie, bo niezgrabne, słabe i drogie. Kapelusze najlepiéj słomiane, o szérokiém rondzie i podpince od wiatru, a choć takie dziś nie są modne, ale tutaj bardzo praktyczne i odpowiednie potrzebie, gdyż parasolki, zwłaszcza téż na wycieczkach w góry, są prawdziwą przeszkodą. Bielizny należy brać podostatkiem.
Wybiérając się do Zakopanego na dłuższy pobyt, zabrać należy także perspektywę, potrzeby do pisania, przyrządy do szycia, szczotki, lusterka i najpotrzebniejsze lékarstwa. Mężczyźni palący winni zaopatrzyć się w tytuń i cygara, wszyscy zaś w drobną zdawkową monetę, bo tutaj o nią bardzo trudno i nieraz dla jéj braku trzeba się wyrzec kupna. Kto wreszcie tam wyjeżdża, a chce obeznać się ze wszelkiemi potrzebami jaknajdokładniéj, dowiedziéć o wycieczkach i sposobie ich odbywania, niechaj kupi Illustrowany przewodnik do Tatr, Pienin i Szczawnicy Walerego Eliasza, wyszły u J. K. Żupańskiego w Poznaniu, książkę bardzo praktycznie napisaną i dającą szczegółowe a cenne i niezbędne wskazówki.
Zjazd publiczności, zwiększający się od lat kilku, jak z jednéj strony polepszył dolę ubogiego ludu tutejszego, tak z drugiéj wywarł zgubny wpływ na górali, ucząc ich chciwości i zdzierstwa, a powodem tego ludzie niepraktyczni, chorobliwi filantropi, niewiedzący w jaki sposób obchodzić się z ludem należy, ażeby mu dopomódz, a nie psuć go.
O tym właśnie ludzie chcę nieco obszérniéj pomówić, bo opisy dotychczasowe, z bardzo małym wyjątkiem, grzészą przesadą i mijają się z prawdą. Goście, a szczególnie nasi kochani Warszawiacy, mieszczuchy czystéj krwi, widujący lud wiejski tylko za Żelazną bramą, w Czerniakowie i Wilanowie, a znający tak wieś, jak górale Warszawę, dostawszy się piérwszy raz w góry, nagle stykają się w codziennych stosunkach i mieszkają przez kilka tygodni z ludem tutejszym. Że jest-to lud uprzejmy, rozmowny, a przytém niezmiernie ciekawy, więc przybysze, w przekonaniu że napotkali dziewiczą prostotę, wpadają w zachwyt i sielankują się w najkomiczniejszy sposób. Traktują oni ten lud jako małą, niewinną i niczego nieświadomą dziatwę, unoszą się nad nim i widzą w nim ideał doskonałości i cnoty. Zdaje im się że złoty wiek, uciekłszy z miast, ulokował się w tatrzańskiéj pustelni i że dla niesienia pokarmu duchowego tym naiwnym prostaczkom Opatrzność tu zesłała mędrców miejskich.
Więc téż nowi apostołowie, stosownie do tego zapatrywania się, nastrajają kamerton swych rozmów z góralami; plotą im niestworzone rzeczy: rozpowiadają o różnych różnościach miejskich (które lud ten dobrze zna z opowiadań swych braci bywających po miastach i wysłużonych żołniérzy, co całą Austryą zdeptali). Więc rozpływają się nad każdą rzeczą z sielankową przesadą, popisują się ze swoją zamożnością, sypią grosz na wszystkie strony bez zastanowienia i celu, aby tylko zasłynąć między góralami z bogactwa, hojności i dobroci serca i chociaż na téj drodze szczyptę sławy pozyskać.
Górale, lud nadzwyczaj przebiegły a potężną ilość zdrowego posiadający rozsądku, umieją wybornie zastosować się do przybranéj przez przybyszów roli. Doskonali to artyści, chociaż nigdy nogą nie dotknęli sceny. Odgrywa się Molierowska komedya po mistrzowsku: rolę oszukanego gra przybysz i opłaca widowisko z własnéj kieszeni, nie przeczuwając nawet że z niego zadrwiono, a tytuł téj komedyi, odwiecznéj jak świat: „Głupi daje, mądry bierze.“
Oto jedna scena z téj sielanki, odegrana przed parą laty.

Pani warszawska w bryce. Miła dzieweczko! a czy nie wiész, gdzie tu dom Józefa Sieczki?
Dziewczyna. Kajbym nie wiedziała — Jedzcie hań w górę ku Kościelisku, dyć niepredki (niedaleko) przy saméj drodze, od siebie.
Pani. A możebyś maleńka wskazała mi tę chatę, to ci wynagrodzę twoję fatygę.
Dziewczyna (nie rozumiejąc). Jako oni mówią?
Furman. Dyć ci mówią, cobyś ich zawiodła do Sieckowéj izby.
Dziewczyna (do furmana). Abo wy to nie wiecie kany?
Furman. Cózbyk nie wiedział, a źle ci to wziąć dutka? (dwa centy).
Dziewczyna (do pani). No jedźcież, to was zawiodę. (Po dwóch minutach jazdy stają przed domem.) Hań tu (wskazuje chatę).
Pani (dając jéj dwa guldeny). Masz, dziecino, kup sobie w mieście wstążkę i noś ją na pamiątkę twojéj przyjaciółki z Warszawy.
Dziewczyna (biegnąc pędem do swoich). Wiécie! przyjechała do Siecki jakasik hrabina z Warszawy, ale musi być okrutnie bogata, bo mi dała jare dwa papiérki, za to zem jéj pokazała kaj Siecka siedzi. Pamiętajciez ją dobrze ciągnąć za wsyćko, bo ma papiérków jako lodu, a głupia jako młoda strzyżka (owca).

Rzadko napotkać lud, któryby potrafił tak zręcznie odkryć słabą stronę przybyszów, jak górale, któryby tak umiał odgadnąć ich nawyknienia. W jednéj chwili zbadają oni charakter gościa, ocenią jego rozum, wywiedzą się o stosunkach i podchwycą śmiésznostki. Poznawszy dobrze z kim mają do czynienia, nie zdradzają się z tém przecież że go odgadli. Udają naiwność, w potrzebie nawet głupotę i ślepą wiarę, a choćby im prawiono największe niedorzeczności, wszystkiego słuchają cierpliwie, udając przytém niezmierne zajęcie i uznanie wyższości dla gadatliwego gościa. Dopiéro kiedy ten odejdzie, a góral znajdzie się między swymi, zaczyna się nicowanie oratora, a w końcu pojawia się jego fotografia, lepsza niż Mieczkowskiego. Niejeden mędrek po paro-godzinnych rozprawach z góralami, wraca do izby w przekonaniu, że olśnił prostaczków swą erudycyą; tymczasem nie wié biédak że stał się ich pośmiewiskiem i otrzymał jakiś niezaszczytny, ale bardzo trafny przydomek, którym go raz nazawsze obdarzono.
Maskowanie się to nie pochodzi u górali ze złego serca, lub przewrotności. Wiedzą oni tylko że przybywający przywożą dużo piéniędzy, więc papiérki, jakoby pstrągi, chwytają na wędkę próżności. Ale właśnie hojność ta nie na swojém miejscu, rozrzucanie bezmyślne piéniędzy niszczy coraz bardziéj sławioną niegdyś prostotę, gościnność i bezinteresowność górali tatrzańskich, dając przystęp chciwości i łakomstwu. Cóż więc dziwnego że wszystko drożeje nieproporcyonalnie, że za najmniejszą przysługę góral każe sobie płacić, a puszcza się na pochlebstwa i obłudę, kiedy właśnie ludzie mogący zbawiennie wpłynąć na podźwignienie umysłowe tego ludu, uczą go chciwości i ździerstw, nazwyczajają go do wygórowanych żądań, do brania piéniędzy za nic i eksploatowania przybyszów wszelkiemi możliwemi sposobami?
Nie tak dawniéj bywało. Przed dwunastu laty poznałem ten lud dobrze, bawiąc pomiędzy nim przez parę miesięcy. Podówczas góral, widujący jeszcze rzadko i mało gości, traktował ich otwarcie i szczérze. Starał się o ich wygody, o sprowadzenie żywności, o ułatwienie wycieczek, targował się zań z innymi, aby mu tylko grosza oszczędzić, a w owym to czasie Zakopane inaczéj wyglądało.
Była to wieś rozległa jak dziś, ale mająca nierównie mniéj domostw, tak że chat zaopatrzonych w obszérniejsze i czystsze izby było zaledwie kilka; za izbę z opałem płaciło się trzy guldeny na miesiąc, a bezpłatną była usługa. Za przejażdżkę do Kościelisk płaciło się na cały dzień 80 centów, gdy dziś od Krakowian po 2 fl., a od Warszawiaków po trzy nawet biorą. Jaki skutek sprawia to bezmyślne miotanie grosza, dość powiedzieć że w szałasie na Pysznéj hali jedna z pań warszawskich zapłaciła w zeszłym roku za pół garnca mléka guldena, za jaką to ilość zwykle płaci się 16 centów, i baca nazajutrz zażądał od gości następnych takiéj saméj zapłaty, bo myślał że w Warszawie za kwartę mléka płaci się 50 centów. Jeżeli więc przed dziesiątkiem lat rodzina złożona z 4—5 osób mogła ze służącą bawić w Zakopanem przez sześć tygodni, a podróż tam i napowrót, z pobytem i wycieczkami, można było opędzić za 130—150 guldenów, to dziś, dzięki nierozsądkowi turystów, pragnących w oczach górali uchodzić za magnatów, wyda się 400 guldenów, żyjąc oględnie i skromnie.
Wprawdzie od dziesięciu lat ceny podniosły się wszędzie, nie o tyle jednak, ażeby we wsi, wszelkich wygód pozbawionéj, przy lichém życiu, trzeba było wydać tyle, ile w najpiérwszych zakładach kąpielowych. Panowie i panie postępujący tak niewłaściwie sprawią to, że za lat parę Tatry staną się dostępnemi tylko dla ludzi mogących tysiące wyrzucać.
Przyjazd gości zmienia zwykły tryb życia górali i stanowi dla nich epokę. Na czas ich pobytu gospodarze przenoszą się z rodzinami do szop lub stodół, gotując tylko razem na jednéj kuchni. Delikatniejsi i więcéj obyci ze światem nie naprzykrzają się gościom, mniéj delikatni poufalą się prędko i stają się natrętnymi: tacy przesiadują zwykle po całych dniach w kuchni, radzi aby ich częstowano potrawami gotowanemi dla państwa. Wnet za nimi schodzą się sąsiedzi, sąsiadki i tłumy, dla przyglądania się gościom. Muszą oni zaraz wywiedziéć się od służących co się w domu dzieje, o stosunkach, stopniu zamożności, przymiotach i słabostkach swych lokatorów, tak iż wkrótce wszystkie te tajemnice stają się wątkiem rozmów pomiędzy góralami, a wnet o nich wié wójt i cała gromada.
W obejściu (z wyjątkiem niektórych, znanych z gburowatości) są bardzo uprzejmi i rozmowni. Góral lub góralka nie przejdą koło ciebie, żeby cię nie powitali pochwaleniem Jezusa Chrystusa i przystają natychmiast, rozpoczynając rozmowę, a wdawszy się raz w gawędę, rozmawiają bez końca, tak że trudno się od nich odczepić. Lud ten żyje w ogóle bardzo licho: na przednówku głównie jada kukurydzę, dowożoną tu z Węgier. Zmielona na mąkę i wrzucona we wrzątek, stanowi rodzaj włoskiéj polenty lub mołdawskiéj mamałygi. Garnek ogromny téj gęstwy przysposabia się zrana i stoi przez dzień cały. Doléwają do niéj kwaśnego mléka, a im ono bardziéj skisłe i starsze, tém im lepiéj smakuje. Rano, pośniadawszy, stawiają garnek na boku i przez cały dzień dochodzą do niego, jedząc co chwila. Do obiadu i wieczerzy rzadko zasiadają. Kiedy pojawią się kartofle, jedzą je zalane kwaśném mlékiem, podobnie jak kluski. Późniéj wyłączne ich pożywienie stanowi mąka owsiana, z któréj warzą kluski i pieką placki czarne i maziaste, pełne ości owsianych, a nawet garściami, bez wszelkiego gotowania i pieczenia, mąkę łykają. Mięsa prawie nigdy nie jadają, a niektórzy nawet i w największe święta; w takim tylko razie, gdy bydlę nagle padnie, właściciel je ćwiertuje, a górale rozkupują mięso po bardzo nizkiéj cenie i raczą się niém dowoli; mięso nieświéże nie razi ich podniebienia i pożywają je ze smakiem.
Rolnictwo bardzo tu jest ograniczone, bo wyniosłe położenie nad poziom morza nie pozwala uprawiać jak tylko owies i kartofle; jęczmienia sieją mało, a żyta jeszcze mniéj, bo się nie udaje; dodawszy do tego cokolwiek kapusty, która atoli nie zwija się w główki, lecz pozostaje liściastą — będzie to już cała spiżarnia Podhalan. Zato len udaje się wybornie i uprawiają go dużo.
Chów bydła dosyć znaczny, lecz jest ono drobne. Owiec hodowano bardzo wiele, ale od trzech lat, gdy mnóstwo ich wypadło, chów bardzo się zmniejszył. Są to owce grubowełniste, chowają je na wełnę, mléko i bryndzę. Zanadto często opisywano pasterstwo tutejsze w halach — więc je pomijam, nadmienię tylko że prowadzą je niedbale, a robią koło nabiału nieumiejętnie i nieschludnie. Gdyby tu można zaprowadzić bydło tyrolskie lub szwajcarskie, a urządzić przy istniejących już spółkach mlécznych wyrób sérów na sposób szwajcarski, dobrobyt Podhalan mógłby się o wiele poprawić, bo pastwiska obfite są i wyborne.
W stosunkach wzajemnych górale nietylko są uprzejmi, ale nawet, jak na lud nieoświécony, dziwnie uprzedzający. Gdy jeden drugiego odwiédza, proszą go siadać i nie tytułują się inaczéj jak „moi piękni“ albo „moi kochani.“ Jeżeli sąsiad od sąsiada żąda jakiéjś przysługi, jak np. pożyczenia koni, a tamten nie ma ochoty dać, to nie odmawia nigdy wprost, ale szuka jakiegoś wybiegu i to tak, aby żądający nie domyślił się nawet że mu odmawia.
Lud podhalski w ogóle nie jest pracowitym i woli zarabiać przemysłem, aniżeli ciężkim znojem około roli. Każdy zamożniejszy gospodarz woli nająć robotnika do kośby, sieczenia lub młocki, aniżeli sam się trudzić robotą. Miléj mu siąść i gawędzić z gościem lub sąsiadem. Niekiedy podczas polnych robót idzie w pole na chwilę, lecz wkrótce wraca, pozostawiając pracę najemnikowi. Ztąd téż skwapliwie chwyta każdy łatwiejszy zarobek, jak np. furmankę, lub towarzyszenie gościom na wycieczki w góry. To ostatnie najbardziéj podoba się góralom; bo najprzód przez cały dzień nie nie robią, oprócz noszenia jadła i odzieży za gośćmi i rozpalania ognia, a powtóre nagawędzą się do woli, najedzą i napiją dobrych rzeczy. Niemniéj lubią furmankę i włóczęgę po świecie za handlem; lecz bawią w tych podróżach krótko i do swych gór tęskniąc bardzo, rychło wracają.
Podhalanie są bardzo pobożni i nietylko pilnie do kościołów uczęszczają, ale tradycyjnie a uroczyście zachowują obchody świąt. I tak w wigilią Bożego narodzenia przez cały dzień nic nie jedzą; dopiéro gdy gwiazda ukaże się na mroźném niebie, łamią się opłatkiem i życzą sobie nawzajem pomyślności, a potém spożywają skromną wieczerzę, złożoną z klusek owsianych, grochu, kapusty, brukwi i ziemniaków z olejem; komu na złamanym opłatku krzyż się dostanie, uważa to za szczęśliwa wróżbę. Po wigilii każda osoba wieczerzająca usypuje kupkę soli, a komu przez noc sól zwilgnie, ten jest pewnym że przyszłéj wigilii nie dożyje. Na Wielkanoc pieką kołacze ze sperką (słoniną), bryndzą i rodzynkami, kukiełki pszenne, a nawet szynki i kiełbasy. Najuboższy musi miéć koniecznie święcone jajko, którém dzieli się z rodziną i przyjaciółmi. Po rezurekcyi, wróciwszy do domu po północy z kościoła, modlą się wspólnie, a potém dzielą opłatkiem i jajkiem święconém, uważając to nie jako ucztę, ale jako obrzęd religijny.
Dziwna jest fantazya w tym ludzie, nie mówiąc już o namiętném przywiązaniu do gór rodzinnych, które wysławiając, stroją w różne legendy i baśnie, ale zwłaszcza młodzi lubią dopuszczać się różnych niewinnych swywoli. Tak np. raz kilku parobczaków, rozebrawszy wóz gospodarzowi na podwórzu w nocy, wynieśli go kawałkami na dach stodoły i tam napowrót złożyli, aby się nacieszyć osłupieniem gazdy, gdy nazajutrz ujrzy swój wóz na szczycie dachu stojący. Indziéj wyciągnęli konia na strych nad szopą; szukał go gospodarz nazajutrz i był pewnym że go złodzieje skradli, gdy nagle z niezmierném zadziwieniem usłyszał rżenie konia na strychu. Tego rodzaju pustot na setki dawniéj można było liczyć — dzisiejsze jednak młode a pozytywniejsze pokolenie nie zabawia się już tego rodzaju figlami.
Stosunki małżeńskie bywają często dość drażliwe: mężatki, zwłaszcza téż młode, nie są obojętne na zabiegi parobczaków, a ci są nadzwyczaj zalotni. Zdarza się często że żona potajemnie przed mężem karmi gacha i zaopatruje go w bieliznę, co tu stanowi wielki prezent. W zeszłym roku wydarzyło się, że góralka mająca gacha więziła męża w komorze, biła go i nie dawała mu jeść. Nieszczęśliwy małżonek, wyniknąwszy się z więzienia, wybiegł na drogę i wołał w niebogłosy o pomoc. Sąsiedzi jednak nie chcieli mieszać się w tę sprawę i wszystko pozostało po dawnemu. Dawniéj, kiedy kościoła i parafii w Zakopanem nie było, działo się jeszcze gorzéj. Górale nie mieli chęci biegać o dwie mile do kościoła w Chochołowie, a wielu pacierza nie umiało. Dopiéro gdy przed dwudziestu kilku laty wystawiono kościół, zmieniło się to na lepsze. Nowy proboszcz, do dziś dnia zarządzający kościołem, ksiądz Stolarczyk, obchodził chatę po chacie, namawiając mieszkańców aby uczęszczali do kościoła i spowiedzi; udzielał im rad i bardzo zbawiennie wpłynął na poskromienie ich namiętności. Zbójnictwo ustało zupełnie, a rozpusta i pijaństwo znacznie się zmniejszyły. Tak-to religia przykładem żywym zbawienności wpływu swego tutaj dowiodła. Jest tu szkoła parafialna, a z małym wyjątkiem ludność umié czytać, bardzoby jednak przydała się dla tego zdolnego ludu szkoła cztéroklasowa, w połączeniu z nauką gospodarstwa, pszczolnictwa i chowu bydła.
Podhalanin jest bardzo pojętny i zdolny do robót ręcznych; prawie każdy umié ciesiełkę; sami sobie robią wozy, uprzęż i sprzęty gospodarskie, a wielu jest bardzo slusarzy i kowali samouków. Przy obfitości drzewa i żelaza w Zakopanem, możnaby bardzo łatwo byt ludu tego poprawić, wyuczywszy go fabrykacyi zabawek dziecinnych, wyrobów eleganckich koszykarskich i łykowych, wyrobów slusarskich, a gdyby się udało zaprowadzić na wielką skalę wyrób zégarów ściennych, któremi ludność Szwarzwaldu cały wschód Europy zaléwa, byłaby to niezmierna przysługa dla Podhalan. Wypadłoby tylko kosztem kraju kilkunastu wybranych a zręcznych chłopaków wysłać na naukę do miejsc słynących różnemi gałęźmi wyrobów tego rodzaju, a za kilka lat wzrosłaby zamożność téj biednéj ludności. Mamy bez liku stypendyów dla młodzieży gimnazyalnéj i uniwersyteckiéj — czyżby nie należało nieco działalności i w tę stronę zwrócić? czyżby to nie przyniosło równie pożytecznych a może i dotykalniejszych owoców? Pozostawiam tę myśl do rozważenia ludziom dbałym o dobro kraju, a zdolnemu pióru do rozwinięcia.
Z powyższego, lubo bardzo jeszcze niedokładnego opisu Podhalan łatwo wnieść można, że lud ten wielce różni się od włościan innych okolic kraju; nietylko jednak zwyczaj i obyczaj, przymioty i wady różnicę tę stanowią — widać ją i w fizycznéj budowie. Turyści zwykle przedstawiają górali tatrzańskich jako lud kolosalnéj budowy i olbrzymiego wzrostu — tymczasem tak nie jest. Wysoki wzrost należy tu do wyjątków. Mężczyźni i kobiéty są dobrze zbudowani, ale wzrost ich pospolicie bywa średni, budowa więcéj smukła niż tęga, a ciało giętkie i muskularne. Rysy twarzy po większéj części wydatne i piękne — nie napotyka się tutaj profilowi nosów wklęsłych, lub kości jarzmowych wydatnych, szpetnych a tak pospolitych u włościan karpackiego podgórza. Rysy szlachetne, ręka i noga nadzwyczaj małe i foremne, zarówno u mężczyzn jak u kobiét, bystrość umysłu, fantazya, brawura, dusza, gdzie jéj nie zagłuszył chwast chciwości, przystępna szlachetnym porywom i poczuciu piękna, poglądy ogólne różne od poglądów innych włościan galicyjskich — wszystko to podsuwa hipotezę, że lud ten odrębnego jest pochodzenia. Jest-to jakoby drugie Zaporoże, rzucone w Tatry, z pewnemi tradycyami podobnemi do szlacheckich.
Szczególna nawet rzecz, że cała ludność nie spływa się w jedno, ale dzieli się jakby na pokolenia, jakby na klany. Z tych najliczniejszy klan, że tak nazwę, Gąsieniców; daléj idą Bahlidy, Kasprusie i wiele innych, a każdy z nich zamieszkuje osobną grupę domostw, tak że Zakopane nie stanowi jednolitéj wsi, lecz składa się z kilkunastu takich grup, mających swe nazwiska od zamieszkujących je plemion.
Dziwne tu także panują wyobrażenia pod względem nazwisk. Tak naprzykład każdy należący do pokolenia Gąsieniców uważa tę nazwę jako przydomek, ale ma obok tego inne nazwisko, którém się pisze. Nazwiska te jednak nie są stałe, choć jako takie uważane bywają ze strony władzy, a góral, żeniąc się, najczęściéj zmienia je, przybiérając nazwisko żony. I tak np. Wojciech Jaczak Gąsienica żeni się z Maryanną Sierocką i od chwili ślubu zowie się Wojciech Sierocki Gąsienica. Często zmiana nazwiska zależy od przypadku; tak na przykład jeden z Bahlidów, służąc w wojsku w Czechach, przyzwyczaił się zamiast tam mówić tady — ztąd przezwano go Tadziakiem i odtąd już w trzeciém pokoleniu rodzina ta pisze się Tadziak Bahlida. Inny, wróciwszy z wojska, zwykł był tańcząc w karczmie śpiéwać: roj, roj, roj, — nazwano go Rojem, a rozrodzona licznie jego rodzina pisze się Roje-Gąsienice.
Wartoby bliżéj zbadać przyczyny tak uderzającéj odrębności Podhalan od włościan naszych — obszérne tu pole do studyów, a plon może być obfity i wdzięczny.
Zebrane przymioty i wady ludu podhalskiego dają następną charakterystykę ogólną. Lud to urodny i rzeźki, pobożny i gościnny, charakteru niepodległego, przebiegły i sprytny, pojętny, bystry, zabiegły i oszczędny, zdolny do nauki i robót ręcznych; przytém leniwy, ciekawy, skłonny do miłostek i awanturnictwa, łakomy i chciwy, umiejący nader zręcznie wyzyskiwać próżność i głupotę ludzką.
W końcu wypada mi donieść o świéżo zawiązaném Towarzystwie tatrzańskiém. Wolne od cienia nawet dążności politycznych, utworzyło się na wzór wielu alpejskich, dla ułatwienia członkom swym zwiédzania Tatrów; dla zapewnienia im rozrywki i większych wygód podczas bliższych i odleglejszych wycieczek; dla zbadania pod względem przyrodniczym tych gór, a wreszcie dla opieki nad fauną tatrzańską. Dotąd liczy przeszło 200 członków, a dochód, zapewniony w tym roku, do 4000 guldenów wynosi, z czego czwartą część na rok przyszły zachowano. Rozpoczęło ono już swe czynności. W tym roku stanie wygodny szałas przy Morskiém oku i zachrona przy Czarnym stawie i Pisanéj. Droga do Jaszczurówki i Morskiego oka, oraz do Czarnego stawu i Stawów Gąsienicowych już się robi; ścieżki do Strążysk i doliny za Bramką, mostki na potokach, tratwy i łodzie na jeziorach górskich będą w początkach lipca gotowe — resursa z pismami peryodycznemi i bilardem dla przepędzania czasu podczas słoty urządza się. Dwóch strażników przysięgłych do pilnowania koni przyjęto; jedném słowem Towarzystwo to, zasługujące na poparcie wszystkich miłośników Tatrów, pod prezydencyą Mieczysława hr. Reja, w bardzo krótkim czasie energicznie czynność swą rozwinęło, a największa część zasługi w prowadzonych robotach należy się p. Uznańskiemu, oraz pp. profesorom Maksymilianowi Nowickiemu, Eliaszowi, Swierzowi i innym. Nie możemy jak tylko powiedziéć tym poczciwym usiłowaniom: Szczęść Boże!

Władysław Ludwik Anczyc.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Ludwik Anczyc.