Zamorski djabeł/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zamorski djabeł |
Wydawca | Spółka Nakładowa „Książka“ |
Wydanie | trzecie |
Data wyd. | 1912 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Ilustrator | Henryk Minkiewicz |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Chłodny, syberyjski zmrok jesienny zapadał nad miastem i otulał je od spodu w fijoletowe mgły. W parowie rzeki brunatny cień, niby pierwszy lekki oddech nocy, wybiegł daleko na wodę i przyćmił na niej odbicie białych obłoków i purpurowej zorzy.
Pośrodku miasta wysokie kamienice kupieckie kąpały wprawdzie jeszcze swe malowane dachy i pyszne, słoniowate ciała w światłości uciekającego dnia, ale tłum nizkich domków podmiejskich, upstrzonych według syberyjskiego zwyczaju licznemi oknami i kolorowemi okiennicami, już zlewał się w jedną mętną plamę, na której coraz gęściej zapalały się szeregi drobnych świateł.
Domek pani Brzeskiej stał na samym skraju miasta, wśród ogrodów i parkanów, niedaleko katolickiego cmentarza o wysokich krzyżach.
Właścicielka weszła zamaszyście do swego mieszkania i tupnęła przeziębłemi nogami.
— Znowu ten szelma Teodor zrobił brewerję. Jak mi Bóg miły, tym razem nie przebaczę i na święty Michał wymówię komorne! — rzekła głośno. — A ty, Jasiu, jeszcze czytasz?! Porzuć!... Ciemno, zepsujesz oczy... albo poczekaj, zapalę lampę...
Brzęknęła kloszem, potarła zapałkę i weszła po chwili do pokoju syna, niosąc ostrożnie światło.
Jaś, wysoki, blady chłopiec z drobnym blond wąsikiem nad świeżemi ustami, siedział pod oknem z książką na kolanach i patrzał w zamyśleniu wdal na pożółkłe, jesienne ogrody i widoczne poza niemi krzyże cmentarne.
Gdy matka weszła, zwrócił na nią chabrowe oczy ze srebrnemi skrami.
— Co się stało, mamusiu?
— A to nie słyszałeś?
— Owszem, słyszałem. Ale myślałem, że się nic szczególnego nie dzieje, że to Teodor z żoną się kłóci...
— Ano, nicpoń, powiadam ci! Zdaleka spostrzegłam, że idzie pijany. Wyszłam przed sień i czekam: udaję, że go nie widzę, że w inną stronę patrzę. Czapkę zdjął, próbował prześlizgnąć się bokiem... Zastąpiłam mu drogę. „A co to? — pytam — Teodor znowu pijany? A przysięgał Teodor, że już nie będzie. Czy to ładnie pół roku komornego nie płacić, a pieniądze przepijać?... Tak robią tylko ostatni niegodziwcy“. Ukląkł, szyję wyciągnął: — Utnij głowę, matko, utnij, zgrzeszyłem, podły jestem człowiek...“ — „Co mi przyjdzie z głowy Teodora?... to nie garnek z pieniędzmi, ja proszę o pieniądze...“ — „Utnij, matko, wybaw mię od grzesznego żywota... Zgubiony jestem człowiek“ — powtarza. „Dobrze więc — powiadam — oto poślę do Teodora komornika, niech opisze sprzęty i narzędzia. Czym Teodor zarobi na chleb, gdy mu zabiorę jego szydła i kopyta?“ — „Niech opiszą... niech zabiorą... i dobytek, i żonę, i dzieci, i wszystkie rzeczy, które jego są...“ — powtarza z płaczem. Co miałam robić? Wzruszyłam ramionami... Widzę, sąsiedzi z domów wychodzą... śmieją się... Odeszłam w głąb ogrodu. Wracam, a on wciąż klęczy z wyciągniętą szyją... — „Niech Teodor komedji nie gra, niech Teodor idzie i wyśpi się!“ Wstał posłusznie i poszedł, a ja za nim. Słyszę, jak żona też wita go zaraz od progu: „A opoju, a niegodziwcze! to ty zamiast komorne zapłacić...“ Tu chyba się wściekł, bo usłyszałam potym takie krzyki i latanie, że musiałam wejść... Patrzę, przygiął ją za włosy ku ziemi i bije kułakami po twarzy, po plecach, gdzie trafi... „A co, kto twój książę? kto twój pan?!“ — powtarza. „Teodorze! Niech Teodor puści — wołam — Teodorowa!... Niech Teodorowa nie trzyma męża!“ Nie słyszą... Musiałam ich wodą oblewać!...
— Gdzież on jest teraz? — spytał, wstając, chłopak.
— W sieni. Wypchnęłam go i zamknęłam drzwi na klucz. Nie wpuszczę, całą noc na dworze przetrzymam... Kobietę pokrwawił, dzieci postraszył...
— Moja mamo, trzeba raz z tym skończyć... Oni się jeszcze kiedy zabiją. Trzeba ich niezwłocznie wyrzucić z mieszkania...
Pani Brzeska przysiadła na krześle i ręce na kolanach oparła.
— Rzeczywiście trzebaby wygnać, — rzekła — ale...
W tej chwili drzwi od sieni skrzypnęły i do pokoju wsunęła się rozczochrana głowa.
— Szlachetna duszo, Marjo Kazimierzówno!...
— Wynoś się, wynoś się!... Nic z tego... swoje odsiedzisz. Widzisz, Jasiu — zwróciła się do syna, gdy głowa znikła — w takim razie stracimy komorne za pół roku...
Syn przechadzał się z rękoma w kieszeni.
— Ależ, mamo, my ich i tak nigdy nie odbierzemy... Z tym się trzeba pogodzić.
Pani Brzeska westchnęła.
— Ciężko będzie. Ogród nie dopisał. Warzywa tanie, o kartofle pies bury się nie spyta... A wydatki zwiększą się, gdy wyjedziesz do tej... akademji...
Głos jej zadrżał i twarz odwróciła od lampy.
Znowu ostrożnie skrzypnęły drzwi.
— Szlachetna duszo!...
— Proszę bardzo, niech mi tu Teodor nie dokucza... Proszę iść sobie i zamknąć drzwi!... — zawołał z rozdrażnieniem Jaś.
Drzwi zwolna zamknęły się i długi czas słychać było głuche mamrotanie.
— Mamusiu droga, kochana mamusieńko! Czyż nie lepiej będzie, wciąż to powtarzam, sprzedać wszystko i wyjechać razem?... Korepetycjami zarobię cokolwiek... Jeżeli dodać to, co mamy od wuja, to nam starczy...
Przypadł jej do kolan. Ale pani Brzeska trzęsła przecząco głową.
— Nie, synu, nie... już ja się stąd nie ruszę. Mamy tu mało, to prawda, ale przynajmniej pewne... Gimnazjum z Bożą pomocą skończyłeś, skończysz i Szkołę Główną.
— Uniwersytet — poprawił syn.
— E! wszystko jedno! Uniwersytet, niech będzie uniwersytet. Za moich czasów była Szkoła Główna... To mniejsza... ale na te niewiadome korepetycje wolę już nie liczyć. Za stara jestem, synu, spracowana jestem, sterana... Takie życie, jak moje, raz tylko człowiek jest w stanie przeżyć...
— Ależ, mateczko, nie o to chodzi... Właśnie dla tego chciałbym...
Wtulił twarz w jej zgrubiałe, pomarszczone dłonie i całował je porywczo.
— Nie, — powtarzała staruszka — zostanę. Jeden pokój odnajmę jakiej emerytce, albo wezmę chłopców na stancję... Przecież w akademji dużo więcej potrzebować będziesz... Tylko pisz... zawsze pisz... codzień pisz... Nie zapomnij... Długo... obszernie... o wszystkim... O jakże będę...
Łzy strumieniem popłynęły jej po policzkach i spadły na kędzierzawą głowę syna.
— Przecież nie jadę jeszcze, mamusiu...
— Niezadługo już, niezadługo...
W sieni znowu rozległ się łoskot. Janek podniósł się z klęczek. Tym razem drzwi otwarły się szeroko i w progu stanął Teodor w całej okazałości.
— Szlachetna duszo, Marjo Kazimierzówno... pocztyljon — szepnął tajemniczo.
Pani Brzeska drgnęła i zerwała się.
— Co?
— Idzie. I list pewnie niesie, bo wyjął coś białego z torby i czyta...
Wprawdzie zmierzch już zapadł i o czytaniu mowy być nie mogło, ale pocztyljon istotnie wszedł niezadługo i oddał kwit na odbiór listu z pieniędzmi.
— Od wuja! — szepnęła pani Brzeska. — Tylko... jakoś bardzo dużo przysyła ci pieniędzy... Trzysta rubli.
— Poczciwy! — rzekł chłopak. — Nie chce, żebyś została bez grosza.
— Szlachetna duszo, Marjo Kazimierzówno! — jęknął głos od progu.
— Dobrze, już dobrze... Niech tylko Teodor pamięta, że to raz ostatni... Niech Teodor zje tę trochę chleba i mięsa, bo Teodor zziąbł i może się rozchorować, a żona nie gotowała dzisiaj obiadu... więc pewnie nic się tam nie znajdzie!
Teodor westchnął potężnie z głębi piersi i jął ogryzać kość, zerkając lubieżnie na stojące w szafce butelki. Ale pani Brzeska udawała, że tego nie widzi, i krzątała się po kuchence, nastawiała samowar, a Jaś tymczasem nakrył stół i rozstawił na nim filiżanki.
Nazajutrz pani Brzeska z niepokojem oczekiwała powrotu syna z poczty. Tymczasem Jasia długo widać nie było. Wreszcie, przez sztachety ogródka, spostrzegła go na ulicy. Szedł wolno z opuszczoną głową i rękoma schowanemi głęboko w kieszeniach paltota.
Miał tak strapioną minę, że matka nie wytrzymała i wyszła na jego spotkanie na dwór, naciągając pośpiesznie rękawy kaftanika na ręce umączone przy gnieceniu klusek.
— Co się stało? co ci jest?
— Nic, mamo... zaraz...
— Pieniądze oddali ci?
— Oddali...
— Więc o co chodzi?
— Zaraz... przeczytasz, mamo...
Weszli nareszcie do domku. Wtedy wyjął z zanadrza list i podał matce. Obejrzała uważnie kopertę, poznała charakter pisma, dostrzegła pieczęć pocztową z napisem „Kjachta“ i uspokoiła się.
Jaś tymczasem zdjął palto.
— Czytaj... czytaj, bo nie wiem, gdzie są okulary... hm... długi bardzo... — rzekła, zwracając synowi rozwiniętą ćwiartkę.
„Kochany siostrzeńcze...“ — zaczął chłopak zmienionym głosem.
— Widzisz, to nawet do ciebie list.
„...Tyś już duży i liczysz się za dorosłego... Skończyłeś szkoły z nagrodą, co ci chwalę, i powinieneś być rozsądny. Ja pojmuję twoją chęć postąpienia do Akademji, ale u nas w kraju dużo jest uczonych durniów, niegodnych zapracować sobie kawałka chleba. Każdy naród, jak i każdy człowiek, dłużen przedewszystkim dbać o swoje pożywienie. Prócz tego ty masz starą matkę. Kiedy okończysz Akademję, ona zupełnie zgrzybieje. Przecież nie posadzisz ją do ochrony. Tymczasem ona ci będzie przeszkadzać jeździć po świecie i iskać miejsca. Tak więc ja przekładam tobie, żebyś ty lepiej jechał do Chin...“
— Do Chin? — szepnęła pani Brzeska, ciężko siadając na krześle. — Do Chin?! Ależ to strasznie daleko!... To bez litości!...
Jaś nic nie odrzekł i czytał dalej ze łzami w glosie:
„...Naszej firmie potrzebny jest młody, nauczony człowiek, któryby znał po chińsku. Gotowa ona zapłacić sama za naukę. Naznacza na to rok czasu i tysiąc rubli złotem. Nauczać się będziesz w Pekinie, gdzie lżej o nauczyciela. Potym pojedziesz na praktykę do naszych zawodów herbacianych do Iń-Kou. Po wstąpieniu na służbę będziesz połuczał po dwa tysiące rubli rocznie. Pożywienie w Chinach tanie, jeżeli nie robić zbytków. Takim obrazem nietylko zabezpieczysz matkę, ale zmożesz cokolwiek odłożyć. A z czasem otrzymasz przydatek. Są tacy w naszym interesie, co biorą po sześć, nawet po dziesięć tysięcy rocznie... Kiep ten żołnierz, co nie myśli zostać gienerałem. Kiedy uzbierasz sumkę, wszyscy wrócimy zasłużenie do kraju. Potemu, że kraj biedny i do kraju wnosić trzeba pieniądze, żeby być mu pomocą, a nie w ciężar. Tak, chłopcze, uszy trzymaj do góry! Bądź przyleżny, pracowity, oszczędny, a głównie spełniaj swój dług wesoło i dokładnie, jak możesz ze wszystkich sił, a ostatek przyjdzie sam. Już ty wierz mi staremu! Przełożeni, gdy będą widzieli twoje staranie, będą cię oznaczali, a ty sam przywykniesz do pracy i wyrośniesz na dzielnawo człowieka, co sobie w kaszę dąć nie pozwoli i wszędzie się znajdzie. Więc przygotuj się w drogę bez żadnych tkliwości. Matce dokaż, że dla niej wszystko jedno, co ty od niej o tysiąc mil na Zachód, czy na Wschód. Czy tu, czy tam nie będzie jednako z tobą. Nawet lepiej na Wschód, dopóki jesteś młody i masz w głowie utopje, potemu że z Zachodu prędkobyś wrócił i jeszcze dalej zajechał...“
— I to prawda! — ze drżeniem szepnęła pani Brzeska.
„...I tak zbieraj się w drogę. Kup sobie za wysłane pieniądze co trzeba z obuwia, ubrania, bielizny. Nie dużo, ale samego najlepszego sortu, i jedź do Semipałatyńska, gdzie wkrótce przybędzie, albo już jest sasko-koburggocka naukowo-handlowa ekspedycja. Naczelnik jej, mój znajomy, towarzysz szkolny, obiecał cię do Pekinu dostawić. To dłużej pójdzie i drożej stoić będzie, niż jazda przez Kjachtę, ale skorzystasz z przebywania z uczonemi ludźmi. Wysługuj się naczelnikowi, żeby nie pożałował swego dobrego postępku. Pieniędzy, jeżeli ci nie starczy, weźmiesz u niego, a mnie uwiadomisz. Tylko jednak oszczędzaj pieniędzy. Im bardziej będziesz oszczędzał, tym prędzej wrócimy do kraju. Bywaj zdrów. Mamie rączki ucałuj. Niech się nie troska. Jesteś chłopak, a chłopcy zawsiegda się po świecie błąkają. Czy to nasza matka pokojnica myślała, że ja będę siedział w Kjachcie i targował herbatą!?... Bądźcie dobrego usposobienia. Nic się nie dzieje bez woli Boga.
Obejmuję was, rozpołożony ku wam
Po chwili znów zastukała stolnica w kuchence i zabrzęczały naczynia. Jaś rzucił się na łóżko. Matka zaglądała do niego kilkakroć, ale nie odzywała się, i tylko, gdy siedli do obiadu, rzekła ze zwykłą żywością i prostotą:
— Co tam, Jasiu! Wuj ma rację! Popłaczemy, pobiadamy, ale pewnie zgodzimy się...
— Wcale nie ma racji! Nie mam najmniejszej skłonności do handlu!
— I w handlu potrzebni są uczciwi ludzie! Minęły te czasy, co to powiadali: nie oszukasz, nie sprzedasz! Ojciec twój uczciwy był człowiek, miał majątki, wsie i klucze, ja też nigdy nic nie sprzedawałam. A tu nieraz wózek z warzywem razem toczyliśmy po ulicach własnemi rękoma... Po całych dniach wystawaliśmy w kożuchach i butach wśród chłopów na targu... praca nie poniża...
— Wiem przecież! Nie o to chodzi, mamusiu, ale myślałem, że zostanę... literatem; przecież ten mój wierszyk nawet wydrukowali...
— Poczekaj: może i zostaniesz! Może wuj dla tego tak do handlu cię skłania, że chce tobie zapisać wszystkie swoje bogactwa. Wtedy mógłbyś pisać, bo miałbyś za co książki drukować!
— Co tam, o dziedzictwie nie dobrze myśleć... Ale znowu pobyt w Chinach też nie byle co!...
— A co? Widzisz!... Będziesz miał o czym pisać.
Zwolna Jaś rozweselił się i rozgadał. Snuł projekty i nie zważał, że za każdym razem, gdy mówił o przygodach i podróżach, usta matki drżały boleśnie. Zresztą pani Brzeska niczym więcej nie okazywała swego wzruszenia; była spokojna i napozór rada nawet z obrotu rzeczy.
— Mamusiu, a z tego tysiąca, to ja zaraz mamusi przyślę pięćset...
— Nie trzeba, synu. Starczy mnie starej to, co daje ogród... Przecie nie będę wydawała balów!
— A jakże! Już ja wiem... Mamusia tu zagłodzi się... Niech mamusia przysięgnie, że sobie żałować nie będzie!
— Ależ dobrze, dobrze, dziecko moje! Nic mi tylko nie przysyłaj. Niepodobna, żebyś został bez grosza w kraju takim dalekim i dzikim...
— Mamo, Chiny nie są krajem dzikim! Cywilizacja ich jest starsza od naszej...
— Słyszałam, ale już ja tam nie mam do nich zaufania. Ubierają się Bóg wie jak, mężczyźni noszą warkocze, witają się na czworakach, jedzą psy, koty, robaki... Prawda, że mają dobrą porcelanę i jedwabie, przyznaję, ale ty, Janku, kiedy się tam wśród nich znajdziesz, błagam cię, strzeż się niechrześcijańskich obyczajów... obiecaj mi...
Pierwsze lody były złamane.
Nazajutrz zaczęły się przygotowania do drogi, odwiedziny znajomych, szycie, pakowanie...
Po dniach dziesięciu wracała pani Brzeska z przystani... bez Janka. Szewc Teodor towarzyszył jej zdala.
Znów zapadał wieczór różowy i otulał miasto fijoletową mgłą. Staruszka szła zgarbiona, wolnym, ociężałym krokiem, jak gdyby teraz dopiero poczuła, razem z boleścią rozstania, całe brzemię swego życia, pełnego nieustannych utrat i troski. Koło domu obejrzała się za siebie na Teodora, kiwnęła ręką i rzekła:
Teodor nie ruszał się i patrzał żałośnie na bladą, pomarszczoną twarz staruszki, zaglądał jej w oczy pełne łez.
— Niech już idzie...
— A pani?
— Zaraz wrócę!
— To, może, moja u pani ogień rozpali?
— Niech rozpali.
Szewc ukłonił się i przemknął przez furtkę. Ale nie odszedł, tylko schował się za krzakiem i śledził staruszkę. Ta obejrzała się za siebie na rzekę błyszczącą w głębokim parowie, potym zwróciła oczy w inną stronę, gdzie za ogrodami wysterkał wysoko ku niebu, zaróżowiony przez zorzę, czarny las omszałych krzyżów. Niektóre z nich stały dumnie wyprostowane w żałobnym majestacie, inne padały wtył w rozpacznej niemocy, jeszcze inne gwałtownie pochylały się naprzód, wyciągając rozkrzyżowane ramiona ku miejscu, gdzie tylko co zaszło słońce...
Staruszka zachwiała się i z jękiem oparła o sztachety.
Teodor machnął przed oczyma ręką:
— Ot! A jeszcze powiadają, żeby się nie upijać!... Fra-je-ry!...