<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Zamorski djabeł
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka“
Wydanie trzecie
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Kraków
Ilustrator Henryk Minkiewicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVIII.

„Kochany wuju!
„Stała się nieprzewidziana historja. Anglik uderzył mię w głowę, a ja ściągnąłem go z siodła. Ambasador, choć przyznał mi w zasadzie słuszność, ale robił wymówki, że postąpiłem nieoględnie, że wywołałem międzynarodowy zatarg i że pewnie będzie zmuszony wydalić mię z miasta. Dzienniki angielskie i niemieckie rozgłaszają, że jestem ajentem, najętym przez inne mocarstwo dla podburzania przeciw nim chińskiego pospólstwa. Tego przecie znieść nie mogę i proszę wuja, żeby pozwolił mi natychmiast opuścić miasto. Umiem już tyle po chińsku, że mogę się niezgorzej rozmówić. Zresztą mój Siań-szen zgadza się jechać ze mną, jeżeli wuj raczy mu obiecać miejsce w swej fabryce. On stracił wskutek tej historji zarobek w poselstwach, gdzie przepisywał papiery chińskie. Ojciec Paolo też odmówił mu pomocy. Kiedym go prosił, powiedział, że mają dosyć na swej pieczy biedaków chrześcijan, a mój Siań-szen ani do kościoła nie chodzi, ani syna do szkoły nie posyła. W bardzo ciężkim więc znalazł się mój Siań-szen położeniu. Jest on ubogi, ale cnotliwy i bardzo sprytny. Doskonale zna życie swoich Chińczyków. Doprawdy wuj będzie zadowolony, jeżeli zgodzi się go przyjąć. Ponieważ on wpadł w kłopot z mojej przyczyny, więc ja mu dam na drogę z moich oszczędności i przejazd nic firmę kosztować nie będzie. Starczy nam; myśmy już to wszystko razem obliczyli. Niech kochany wuj odpowie jak można najprędzej, naprzykład telegraficznie, bo jeżeli mię wcześniej z miasta wypędzą, doprawdy nie będę wiedział, co z sobą robić... Niech wuj mi przebaczy, że tyle mu sprawiam kłopotu. Ale niech sam wuj pomyśli, czy mogłem Anglikowi nie oddać... Wiem, że wuj pragnie mojego szczęścia i postaram się za to wszystko wujowi odsłużyć.

Kochający
Jan Brzeski“.

Po wyprawieniu tego listu młodzieniec uspokoił się trochę. Życie znów poszło swoim trybem. Przybyły tylko wieczorem gawędy o przyszłej podróży i przyszłym pobycie na dalekim Południu.
— Kupimy wóz kryty, dwa muły uprzężne i jednego muła pod wierzch dla wielce szanownego I.
— Jabym też pojechał konno — wtrącił Ma-czży.
— Nie przeszkadzaj, za mały jesteś, pojedziesz w budzie z matką i Lień... Wzdłuż kanału Wielkiego dostaniemy się w miesiąc do Czen-cian...
— Zamiast bić powietrze, postarałbyś się, stary, lepiej o robotę... — mruczała za parawanem Chań Wań.
— W In-kou poszukamy na mieszkanie domku z ogródkiem, gdzie będziemy mogli hodować własne kwiaty... Ze sprzedaży kwiatów też można mieć dochody... Lień miałaby zajęcie...
Za parawanem cicho, lękliwie wzdychano.
— Fu!...
— Głupia, prędzej zginiemy od tysiąca śmierci... Nie wzdychaj i nie zawracaj sobie głowy... Słyszana rzecz, aby obcy barbarzyńca uczynił co kiedy dla Chińczyka... Trzeba nieroztropności twego ojca, aby oddawać się wspaniałym marzeniom, kiedy zostawioną bez należnych wygód żonę trapią czarne myśli...
Następowała zwykle długa litanja małżeńskich występków „Władcy Wrót Zachodnich“, która zabijała w obecnych ochotę do wszelkich wywnętrzeń.
Zły humor pani domu stał się zjawiskiem stałym od chwili, gdy oddalono Czżana i Wań sam zaczął co rano chodzić z koszykiem na rynek.
A jednak kiedy niekiedy pykała za parawanem fajeczka i trawiona gorączką dusza palaczki uspokajała się na krótko. Brzeski nie mógł zrozumieć, skąd te kobiety dostawały pieniędzy, aż spostrzegł, że znikały z domu stopniowo drobne przedmioty i że obiad malał do komicznych rozmiarów, gdy Wań w przyrządzaniu jego nie brał udziału, że właściwie dawano wtedy jeść jedynie jemu i Ma-czży.
Tymczasem Wań przesiadywał w domu coraz krócej.
— Cóż list? — pytał zwykle, wróciwszy z targu.
— Niema i nie może przyjść wcześniej, niż za dwa miesiące... Bądźcie spokojni, jak tylko przyjdzie, powiem. W każdym razie nie rzucę was w nędzy. Obmyślimy coś razem — silił się przekonać go Brzeski.
Chińczyk kiwał głową, ale smutniał, lekcje odrabiał pośpiesznie i znikał.
— Żona krzyczy, kiedy jestem... To przeszkadza w pracy memu Wysoce Pilnemu Uczniowi... — mówił z lękliwym uśmiechem, gdy spotykali się z Brzeskim za drzwiami.
Żona istotnie nie krzyczała, gdy go nie było, ale natomiast mieszkanie ogołacała zwolna z potrzebnych nawet sprzętów. Dopiero, gdy zginęły znaczniejsze przedmioty, imbryk miedziany i waza porcelanowa z ołtarza przodków, Wań zrobił awanturę i obsypał córkę wymówkami, że pomaga matce. Chań Wań, pogrążona naówczas w błogim półśnie, mruczała niewyraźnie. Władca Wrót Zachodnich mógł więc do woli się wyburzyć, gdyż ciche szlochanie córki nie stanowiło uniesieniom jego wielkiej przeszkody.
— Listu niema i roboty niema!... — zwrócił się żałośnie do Brzeskiego, jakby tłumacząc swoje uniesienie.
— Jutro pójdę do ojca Paolo!... — odpowiedział ten.
— Idź!... Ja już tam byłem... On nic nie da!... — westchnął Wań.
Nazajutrz Brzeski poszedł sam do misji.
— A! Witam!... Bardzo proszę!... Dawnośmy się nie widzieli!... — grzecznie zapraszał misjonarz młodzieńca.
Trochę zdziwiony Brzeski skromnie wyłuszczył swą prośbę. W miarę jak mówił, dobrodusznie uśmiechnięta twarz kapłana zasępiała się.
— Trudno!... Myślałem już o tym... Wań przychodził już sam... Ale nic zrobić nie mogę.
— Dla czego?... Oni są bardzo biedni.
— Wiem. Są biedni, gdyż uporczywie przebywają w grzechach.
— Lecz dzieci... Cóż winne dzieci?!
— Właśnie, właśnie!... Nietylko, że sami uchylają się od spełniania obowiązków religijnych, lecz i dzieci niewinne gubią, nie posyłają ich do szkoły, do kościoła...
— Słabi są, daleko...
— Już to słyszałem. Do Boga zawsze daleko a do ambasady albo teatru, wreszcie do domu gry blizko... Już ja wiem coś niecoś... Mamy swoich biedaków, dobrych, prawowiernych chrześcijan... Nie możemy pozbawiać ich chleba dla pogan!... Proponowałem Waniowi, aby oddał syna i nawet córkę do naszego przytułku, miałyby co jeść i Boga blizko. Ale uparł się... Tymczasem... miejsce w przytułku jest, a roboty niema... Niech mu to pan jeszcze raz powtórzy!
— Stanowczo więc niema nadziei!
— Stanowczo. Żadnej a żadnej, gołąbku mój!... Nie mogę... gdyż inaczej zginęlibyśmy, poganieby nas zjedli...
Brzeski zwiesił głowę. Wkrótce odszedł, choć ojciec Paolo zatrzymywał go uprzejmie na wieczerzę.
List nie przychodził.
Brzeski ze wzrastającym niepokojem śledził przebieg domowego nieszczęścia. Z bólem przysłuchiwał się tajemniczym za parawanem naradom, gniewnemu syczeniu starej, nieśmiałym uwagom córki, wreszcie przekleństwom, groźbom i rozkazom, po których zwykle dziewczyna wychodziła z tłumoczkiem za drzwi. Nikt tego nie widział prócz niego i one wkrótce przestały się go wstydzić i kryć przed nim, pewne, że ich nie zdradzi. Chłopak czuł głęboką litość dla młodej Chinki. Wań coraz mniej zwracał uwagi na to, co się w domu działo. Wracał późno, a zrana, jeżeli nie miał nic do pisania, uciekał niezwłocznie. Czasem też sam zabierał jakiś przedmiot i już go nie przynosił...
— Graj, graj!... Może przegrasz syna, córkę i mnie komu, kto lepiej nas uszanuje!... Nic już w domu nie zostało!... — krzyczała nieraz stara, spostrzegszy przez okno, że rzecz jaką wynosi.
Ale wszystko ma swój kres. W mieszkaniu zostały tylko stoły, ławki, parawan, kocieł wmurowany w kuchni, ołtarz przodków i... rzeczy Brzeskiego.
Był pogodny, wiosenny dzień. Słońce zalewało światłem ogołoconą ze sprzętów brudną ruderę; ciepły wiatr przenikał do niej przez dziury podartego papieru w oknie i przynosił zdala spotężniały gwar miejski i świeże, ożywcze podmuchy budzącej się przyrody. Brzeski był sam, Ma-czży dzień cały spędzał w szkole, a Wań wyszedł jak zwykle. Chłopak nie mógł czytać, wiosenne powiewy wzburzyły go, wsparł głowę na ręku i, zatopiony w marzeniach, zapomniał prawie, gdzie się znajduje, nie słyszał za sobą szeptów, przechodzących w gwałtowną sprzeczkę. Ocucił go łoskot porywczo odsuniętego parawana. Obrócił się. W przejściu stała młoda Chinka z opuszczoną głową. Pierś jej wznosiła się gwałtownie pod niebieską w dwa półkola od szyi zbiegającą suknią. Zgrabne ręce zwisały wzdłuż ciała. Opuszczone rzęsy, gęste i wygięte, rzucały długie cienie na śniade pobladłe policzki; usta świeże, delikatne, jak rzut pędzlem umoczonym w karminie, drgały.
— Ruszaj... Idź natychmiast!... Bliżej!... — syczała poza nią stara kobieta, popychając ją zlekka.
Była niższa od córki; miała przysadzisty korpus, długie ręce wychudłe, żółtą twarz kościstą i pomarszczoną, oświeconą parą mętnych, zaropiałych oczu. Wpiła się krzywemi palcami w ramię córki, podobna do wstrętnego pająka, który schwytał i dręczy motyla.
— Bliżej!... Proś, ukłoń się, niech da!... Oni bogaci, ci barbarzyńcy. Proś!...
Brzeski milczał zdumiony.
— Co to jest? Czego chcecie? — spytał wreszcie, gdy gwałtowniej pchnięta dziewczyna postąpiła krok ku niemu.
— Pieniędzy... Srebra... Otwórz oczy, cudzoziemcze... Przypatrz się dobrze, do czego jestem podobna!... Tyle dni już nie paliłam! Daj choć na jedną fajeczkę... Nie paliłam tyle czasu... Umrę... Głowa płonie... Pękają kości!... Serce skacze we wnętrznościach... Daj, o daj choć kilka sapeków...
Brzeski drżącą ręką wyjął z woreczka srebrnego dolara i położył go na stole. Oczy starej zabłysły, pchnęła córkę po pieniądze, a gdy ta schwyciła się za parawan i nie ruszała z miejsca, sama, kulejąc na swych okaleczonych nóżkach, podeszła do stołu.
— Dzieci winny troszczyć się o starych rodziców. Tego chce Niebo i żądają prawa. Tzi-tzin nakarmił własnym ciałem chorą matkę. Chciałam obronić od obmowy ludzkiej me dzieci... Posłałam wbrew obyczajom córkę... tylko tak sobie... aby wypróbować wspaniałomyślność twoją, cudzoziemcze!... Lień! On dobry! Poznaję z oczu jego. On wszystkim nam dobrze życzy. Cudzoziemiec sam poczuł litość dla biednej starej kobiety, tylko nie wiedział, co jej trzeba... Ty, Lień, jako młoda, łatwiej mu mogłaś wytłumaczyć. Młody łatwiej zrozumie młodego!... Chodź już i zasuń parawan, bo cię jeszcze kto zobaczy...
Brzeski spojrzał mimowoli na dziewczynę i ta jednocześnie podniosła powieki.
Fala krwi spłynęła jej z czoła na twarz, szyję i dalej na piersi.
Chłopak zmieszał się i głowę opuścił.
Od tej pory regularnie co jakiś czas powtarzały się napaści na woreczek Brzeskiego. Dawał, choć miał wyrzuty sumienia.
— Opjum trucizna!... Źle robię, dostarczając nań pieniądze... On pani szkodzi! — próbował się bronić.
— On szkodzi tym, co używają go za dużo, ale ja mam go tyle co nic. Starczy ledwie na uśmierzenie pierwszych boleści. Dla czego bogaty zamorski pan troszczy się o los ubogiej kobiety ze Środkowego Państwa? On odjedzie i wyrzuci czarnogłowych ludzi z pamięci, jak spalony popiół z fajki. Nie proszę przecie darmo! Dzieci oddadzą za mnie... Mam syna... I Lień też gotowa oddać, jeżeli tylko zechcesz!... Dobre dzieci chińskie same sprzedają się w niewolę, aby zabezpieczyć życie i wygody rodziców... Tak napisano w starych księgach. Czy nieprawda, Lień?... Powiedz, że czytałaś!... Twoje pieniądze, cudzoziemcze, nie przepadną! A skoro mi dużo ich dasz, sprzedam ci tę brzydką dziewczynę za niewolnicę!... Nie, to nie! Pocóż się gniewasz?! Mogę ją sprzedać komu innemu, a tobie oddam pieniądze. Każdy ją kupi; ona zręczna, usłużna, umie rysować, haftować, prać po europejsku bieliznę, gotować chińskie i europejskie potrawy... Jest cicha, skromna, posłuszna... Kupi ją chętnie i Europejczyk... Namyśl się więc... O! pocóż gniewasz się zaraz, Wielki Zamorski Człowieku!... Nie chcesz?... Zgoda!... Widzę, że masz dosyć, nawet bardzo dużo wspaniałomyślności i przezorności, oraz że doskonale znasz świat... Daj więc srebrną monetę, którą doliczę do dawnego długu... Masz pewny zastaw: słowo kochającej matki! Włos jej z głowy nie spadnie bez twego pozwolenia... Jesteś jej panem! — dodała pośpiesznie, dostrzegając zmarszczkę na czole Brzeskiego.
Brzeski nie śmiał odmawiać w obawie, że istotnie stara spełni swą groźbę i sprzeda cichą i piękną córkę jakiemu złośliwemu Chińczykowi, który będzie ją dręczył i pracą przeciążał. Stara wlot to zrozumiała. Ilekroć zamierzała go o pieniądze prosić, podsuwała mu zawczasu córkę, posyłała ją po to lub owo do ogólnego pokoju, lub odsuwała parawan tak, aby młodzieniec mógł widzieć dziewczynę, aby obudzić w nim litość, jak to robią żebracy.
Czy Wań wiedział o tym, Brzeski nie mógł odgadnąć. Kobiety kryły się przed panem domu i zmuszały Brzeskiego do podzielania swej tajemnicy. Raz tylko stary Chińczyk zapytał go ze drwiącą miną:
— Aj, aj! Nie starczy, myślę, pieniędzy memu Pilnemu Uczniowi. Listu niema i niema! A co będzie, jeżeli wcale nie przyjdzie?!...
— Przyjść musi, ale co przyniesie... nie wiem! — odpowiedział szczerze chłopak.
Sam niepokoił się, gdyż oszczędności jego topniały, i rozumiał, że jeżeli wyjazd pójdzie w odwłokę, to mu istotnie nie starczy na drogę pieniędzy. Zmniejszył datki starej Chań Wań; nie pokazywała mu czas jakiś córki, a gdy to nie pomogło, zaczęła mruczeć coś o grubym sklepikarzu i lżyć Lień szkaradnie. Chłopak przestraszył się.
— Zrobi jeszcze w obłędzie jaką rzecz, której potym strasznie będzie żałowała! — powiedział sobie i dał jej kilka sapeków.
Wreszcie list przyszedł. Ma-czży, który spotkał posłańca na drodze do szkoły, wrócił, wołając:
— Idzie!... Jest!... Biały i duży, zupełnie jak żałobne ogłoszenie!
Wkrótce ukazał się posłaniec z ambasady z kopertą w podniesionej ręce; towarzyszyło mu kilku sąsiadów i gapiów ulicznych. Wszedł i ostentacyjnie list Brzeskiemu podał.
Wuj krótko telegrafował:
„Zgoda. Siań-szen potym. Jedź parostatkiem. Pisałem dyrektorowi. Pieniądze bankier Baj-suń-tzie, ulica Stu Wnuków. Anglika należało. Błogosławię. Śnietycki“.
„Chociaż wuj bardzo niewyraźnie odpowiedział względem Siań-szena, ale nie mogłem zostawić go na ofiarę nędzy. Nawet byłem obowiązany zatroszczyć się, gdyż długo łudziłem go obietnicą i dla tego nie szukał roboty. Zresztą nie będzie to kosztowało drogo. Podróż pocztą do morza i parostatkiem pochłonęłaby znacznie więcej pieniędzy. Staram się wszystko robić praktycznie, wszystko zapisuję i liczę. Nie mam wprawdzie dotychczas oszczędności, co mię bardzo boli, gdyż nic mamuni nie mogę posłać, ale zato poznam w podróży spory kawał Chin, co też w przyszłości przedstawia znaczny kapitał. Gdyby Siań-szen nie mógł znaleźć zaraz po przyjeździe do Inkou zajęcia, to mu dopomogę. Czy dobrze, mamusiu? Odpłaci mi nauką. Oni mnie przygarnęli jak swego i są mi tu ze wszystkich najżyczliwsi. O lepszego nauczyciela trudno! Jedziemy więc w piątkę: ja, Siań-szen, pani Wań, panna Wań i Ma-czży...“ — pisał Brzeski do matki w wigilję odjazdu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.