Zamorski djabeł/XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zamorski djabeł |
Wydawca | Spółka Nakładowa „Książka“ |
Wydanie | trzecie |
Data wyd. | 1912 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Ilustrator | Henryk Minkiewicz |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Fabryka towarzystwa „Snietycki i spółka“ leżała już poza murami handlowego In-kou, w miejscu, gdzie przerzedzone budowle północnego przedmieścia ginęły w gęstwinach ogrodów. Otoczona białym kamiennym ogrodzeniem, ponad którym wystawały śpiczaste, karbowane dachy szop, żelazne rury kominów i upstrzony mnóstwem okien główny korpus fabryczny, pozbawiona w murze wszelkich okien i mająca jedynie pośrodku dużą bramę okutą, wyglądała jak pilnie strzeżona twierdza warowna. Poza nią wznosił się dość wysoki pagórek, uwieńczony rdzawą skałą, a pokratkowany na stokach równiuchno rzędami niewysokich, szarych krzewów herbacianych. Plantacje herbaciane ciągnęły się i dalej na północ po pochyłości, aż do jaru, skąd wystawały kędzierzawe wierzchołki ciemnozielonych drzew i złocone dachy buddyjskiego klasztoru. W stronie przeciwnej, na południu, czerniała mglista plama ogromnego In-kou, zamkniętego niby w pudle bez wieka w kwadracie wysokich zębatych murów. Potężna rzeka sunęła środkiem doliny, niby olbrzymi srebrnołuski wąż. Wokoło zamykały widnokrąg wzgórza o łagodnie załamanych linjach, usiane na zboczach białemi domkami, pomalowane plamami pól jasnych i ciemnych sadów.
Brzeski zapukał do furtki fabrycznej.
— Gdzie dyrektor? — spytał stróża Chińczyka.
Ten przyjrzał mu się uważnie i wskazał prawy pawilon. Młodzieniec przeszedł dziedziniec, wyłożony kamiennemi płytami, i wstąpił po szerokich jak podmurowanie schodach na werandę, ocienioną wspartym na filarach okapem. W oszklonej chińskim obyczajem ścianie było przebitych drzwi kilkoro. Zatrzymał się, nie wiedząc, do których wejść. Wreszcie usłyszał głosy i klamkę nacisnął.
Znalazł się w obszernej, chłodnej sali, przedzielonej wpoprzek drewnianą galeryjką. Przy biurkach siedzieli urzędnicy z piórami w rękach.
— Pan dyrektor?...
Na dźwięk mowy europejskiej wszyscy podnieśli głowy spojrzeli nań ze zdziwieniem.
— Co pan sobie życzy?
— Mam interes osobisty.
— A może pan jest panem Brzeskim? — spytał wysoki, szpakowaty jegomość z kozią bródką.
— Właśnie.
Zmierzył młodzieńca chłodnemi, szaremi oczyma i rzekł niedbale:
— Z werandy drzwi naprawo.
Brzeski wyszedł, uderzony niemile jego obejściem. Nim jednak zdążył rozważyć, co by ono miało znaczyć, znalazł się wobec wskazanych drzwi i wszedł do wytwornie umeblowanego salonu. Oddał bilet wizytowy służącemu i czekał, stojąc nieśmiało pośrodku.
Po chwili ukazał się niewysoki, barczysty mężczyzna z piegowatą twarzą i rudą, krótko przystrzyżoną brodą. Ukośne, niebieskie oczy biegały mu niespokojnie pod ściągniętemi brwiami; niepozorną bródkę szczypał porywczo.
— Aha, to pan!? Przyjechałeś nareszcie... Proszę siadać, proszę wypocząć bez ceremonji. My, Europejczycy, otoczeni barbarzyńcami, żyjemy tu wszyscy jak bracia. Co tak długo pana widać nie było?
— Przyjechałem lądem...
— Lądem?! Sam?... I nie bał się pan?... Aha, rozumiem, chciał pan użyć oryginalnych i niezwykłych wrażeń... Wspaniale! Pięć tysięcy kilometrów w lektyce! Ale to musiało szalenie drogo pana kosztować. Zresztą rozumiem, rozumiem: wuj nie szczędzi pewnie wydatków, skoro chodzi...
— Ależ nie! Wybrałem ten sposób podróży właśnie dla jego taniości. Odbyłem ją zupełnie bezpiecznie wozem z rodziną mego Siań-szena...
— To i on przyjechał?
Wyraz uprzejmości znikł z twarzy dyrektora.
— Pisał mi wprawdzie pan Śnietycki o nim, ale... Dla pana miejsce znaleźć się musi... ale... Wogóle miejsc wolnych nie mamy!...
Brzeski przebierał niespokojnie palcami.
— Wogóle... zaprowadzanie zmian w personelu... zdaleka jest rzeczą ze wszech miar niedogodną... Pisałem właśnie o tym do pana Śnietyckiego.
— Więc i na przyszłość niema nadziei?
— No, no, tego nie mówię. Może w zimie, przy fabrykacji herbaty cegiełkowej. Zobaczymy. Teraz niema ani miejsc, ani czas nieodpowiedni na takie sprawy! Głównie czas: koniec sezonu. Dla pana z trudnością wyspekulowałem pokoik. Mały, ale da się urządzić, tylko, ot, mebli...
Brzeski milczał chwilkę.
— Dziękuję, ale zamieszkam pewnie z moim nauczycielem...
— Co? z Chińczykami zamieszka pan?.. Żartuje pan sobie?!
— Mieszkałem z niemi rok prawie.
— Aha! Czy wygodnie panu? Czy on żonaty, ten pański Siań-szen? Czy ma stopień naukowy?
— Był urzędnikiem. Żonaty, ma córkę dorosłą i syna.
— Hm! Syna, pan powiada, i córkę dorosłą. Czy pan zawsze tak chodzi?...
Kiwnął głową na ubiór Brzeskiego.
— Zawsze. To znacznie taniej kosztuje i dogodnie.
— Więc dla taniości! Dobrze! doskonale! Niech pan przyjdzie jutro zrana o godzinie ósmej do biura. Zapoznam pana z przyszłemi towarzyszami i wskażę zajęcie. A teraz niech pan po podróży wypocznie. Tylko proszę nie spóźniać się, bo ja tego nie lubię. Gdzie pan mieszka?
— W In-kou, w oberży!...
— Tak, tak... To trochę daleko.
Dyrektor wstał i skinął głową z miną zwierzchnika, uspokoił się zupełnie i niebieskie jego oczy patrzały już nieruchomo i surowo z pod wyrównanych brwi.
Gdy Brzeski wszedł do oberży, dowiedział się przedewszystkim od posługacza, że Siań-szen jeszcze nie wrócił z wycieczki do miasta. Pani Wań zdążyła już jednak wypalić swoją fajeczkę i mruczała uprzejmie z błyszczącemi jak węgle oczyma:
A Ma-czży opowiadał:
— Jest rzeka. Na rzece pływają duże i małe statki z wielkiemi oczyma. Oczy malowane różnemi kolorami, a boki i ogony jak u ryb, ale dobrze widzą, bo gęsto płyną, a żadna nie zawadzi. Cały czas, kiedy stałem we wrotach, wciąż płynęły. Teraz wierzę, że one rodzą się z gór u źródeł rzeki. Niech Lień powie, czy nieprawda? Ona też przyglądała się.
— Poco chodziłaś? Ani mi się waż! Oka spuścić z nich niepodobna. Nieznośne dzieci! — skarżyła się matka.
— Spuściłaś, mamusiu, oko, bo właśnie spałaś. A przechodzień jeden powiedział tymczasem Lień: „Oto piękna dziewczyna, pocałowałbym ją chętnie...“
— Ma-czży! To nieprawda! Nikt nic nie mówił! Nie słyszałam! — krzyknęła dziewczyna.
— A mówił... mówił!... Dobrze ci tak: nie pokazuj twarzy! — upierał się chłopak.
Lień, cała w ponsach, spojrzała z pod oka na Brzeskiego. Ale ten roztargniony nie uważał, czy nie słyszał sprzeczki. Zato Chań-Wań napadła na córkę w cnotliwym oburzeniu.
Westchnęła i sięgnęła po nową kulkę opjum.
Wań wrócił późno wieczorem. Brzeski opowiedział mu o swej wizycie i dodał, że nazajutrz o ósmej ma stawić się w fabryce dla ostatecznej rozmowy.
— Czy i ja mam pójść? — spytał Wań, nie doczekawszy się zaproszenia.
— Nie... nie radzę. To jest, niech Siań-szen poszuka lepiej mieszkania — odrzekł wymijająco młodzieniec. — Mieszkanie trzeba wynająć w pobliżu fabryki. Osobny domek. Pieniądze dam. Niech Siań-szen weźmie 20 liangów na pierwsze wydatki... Trzeba kupić trochę mebli... — mówił pośpiesznie i wtykał Chińczykowi srebrne pieniądze.
Ten przypatrzył mu się uważnie i już o nic nie pytał, ale nazajutrz rano powiedział stanowczo do żony:
— Ich trzeba rozdzielić...
— Kogo?
— Nie udawaj: cudzoziemca i Lień.
— Jestem chora, stroskana ciągłym niedostatkiem i nie mam sił na żadne zmiany.
— A jednak trzeba ich rozdzielić. On umyślnie miejsca mi nie znajdzie, aby trzymać nas w ręku i robić z nami co mu się spodoba. Udaje przyjaciela. Ale jeszcze się nie urodził taki zamorski djabeł, co by oszukał Chińczyka. Od jutra rozdziel ich i nie pozwalaj im nawet rozmawiać. Niech cudzoziemiec zostanie sam, niech się nudzi, niech tęskni... Zbyt mu dobrze z nami... Pieniądze na opjum od jutra będziesz dostawała ode mnie!... — dodał przebiegle.
— A skąd pieniądze?
— W tym moja głowa.
Chań Wań pomyślała chwilkę i kiwnęła głową na znak zgody. W razie potrzeby wszakże mogła znowu zwrócić się do dawnego źródła, a nawet czerpać jednocześnie z obu.
— Wań się myli. Chań nie jest glupia. Cudzoziemiec był bardzo grzeczny i skromny; nie spuszczałam z nich oka! — dodała znacząco.
— Tym lepiej. Niech się ożeni z Lień. Powiadają, że będzie kiedyś panem fabryki, że będzie bogatym, wtedy będzie nam dobrze jako ojcu i matce jego żony!