Zasady i mięso/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zasady i mięso |
Pochodzenie | Wywczasy Młynowskie |
Data wyd. | 1895 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
W tym czasie, gdy Brzdączkiewicz zapijał był wczoraj piwo „Pod elektrycznością“, w pensjonacie szkoły prywatnej, prowadzonej przez pana Dryblaskiego, uczniowie siedzieli naokoło stołów i odbywały się tak zwane korepetycje. Przy jednym z tych stołów jakiś student medycyny unieszczęśliwiał arytmetyką siebie i kilku drugoklasistów. Ciężka to praca usiłować, aby tacy myśleli, którym się wcale nie chce myśleć!
Dwaj mazgaje, popłakując, rozcierali sobie po twarzy brudnemi palcami łzy lenistwa; dwaj inni kułakowali się zawzięcie pod stołem; jeden malec nieustannie ziewał; reszta udawała, że słucha i rozumie wykład korepetytora.
Nareszcie spracowany student medycyny pożegnał ostatecznie już zniechęconych do arytmetyki uczniów i odszedł. W tej chwili do stołu przystąpił jakiś starszy pensjonarz, piątoklasista, z miną bardzo zuchwałą, i rozpoczął inne wykłady, których żaki słuchały teraz z ogromnem zajęciem.
— Słuchajcie, smarkacze! — zawołał. My, starsi pensjonarze, rozkazujemy wam, abyście jutro na lekcjach na każde pytanie nauczyciela odpowiadali „kotlety“ i, jeśli nam na obiad znowu dadzą siekane kotlety, niech się nikt z was jeść nie waży! Trzeba ich raz zmusić, żeby nas nie karmili miękkiemi, oślizgłemi, siekanemi kotletami, w których mięsa wcale niema, które w ustach rosną, a gardło ich łykać nie może! Czy rozumiecie?
To powiedziawszy, szybko się od malców oddalił, gdyż właśnie nadchodził jakiś dozorca wychowawczy, przestrzegający w pensjonacie porządku. Ale krótka przemowa była dostateczną, aby lekkomyślne umysły żaków zająć wyłącznie kotletami. Wyraz „kotlety“ już teraz przez cały wieczór przechodził z ucha do ucha, a powtarzanie to znajdowało znacznie więcej zwolenników, aniżeli sprowadzanie ułamków do wspólnego mianownika.
I wtedy, gdy Brzdączkiewicz nie mógł w domu zasnąć z powodu kruczenia w brzuchu, nie spali także pensjonarze internatu Dryblaskiego, marząc o miękkich, oślizgłych, siekanych kotletach, które w ustach rosną, a gardło ich łykać nie może. Panowała tym razem dziwna harmonja między młodzieżą a pedagogiem.
Wygłosiwszy przed kolegami swe żale do restauratorów, Brzdączkiewicz rozpoczął nauczanie od klasy drugiej. Odczytał listę uczniów, zapisał w dzienniku nieobecnych i wyrwał do lekcji jednego z pensjonarzy, stawiając mu pytanie:
— Łubkowski, daj-no mi przykład tworzywa, czyli materji, z której się rzeczy jakieś robią?
— Mięso, panie profesorze!
— Bardzo dobrze; mięso jest tworzywem... A cóż się robi z mięsa?
— Z mięsa robią się siekane kotlety.
— Nie o to mi chodzi! Powiedz, co za przymiotnik można urobić z rzeczownika „mięso“?
— Przymiotnik... przymiotnik... Mięsisty, panie profesorze!
— Głupiś! Mięsisty, mączysty, wodnisty, soczysty, mglisty oznaczają obfitowanie w co, a tutaj chodzi o przymiotnik, wyrażający tworzywo, czyli materję... Wypiórkiewicz, popraw go!
— Kotlety, proszę pana profesora!
— Głupiś sto razy! Siadaj, ośle!... Kotlet jest rzeczownik cudzoziemski, utworzony w epoce zepsucia i skażenia języka, a wyraz wtargnął do nas razem z pojęciem — paskudztwo ostatnie!... Bukowiecki, utwórz mi przymiotnik materjalny z rzeczownika „mięso“, a przedtem przypomnij sobie, że z tworzywa „żelazo“ jest — żelazny!
— Kotlet smaczny, panie profesorze!
— Czyste błazeństwo! Ale jesteś już bliżej prawdy. Uważaj — kotlet jest to potrawa mięs... No, powiedzże, według analogii smaczny, smaczna, smaczne!
— Siekany i miękki kotlet jest to potrawa niesmaczna.
— Sodoma i Gomora! Słuchajcie, zakute pałki! Z tworzywa „srebro“ urabia się przymiotnik srebrny, z „żelazo“ — żelazny, a jaki przymiotnik z „mięso“? Kto powie?
— Ja, panie profesorze!
— Dobrze, Ogródzki, ty zawsze miałeś poczucie języka!
— Z mięsa, proszę pana profesora, można zrobić rosół, pieczeń, zrazy, kołduny i kotlety...
— Bałwanie jakiś, to jest lekcja gramatyki, a nie nauka o rzeczach! — zawołał nauczyciel z gniewem i w dzienniku zapisał uczniowi pałkę, potem zaś rzekł poważnie: Od rzeczownika „mięso“ urabiamy przymiotnik „mięsny“. Zastanówcie się, czy ten przymiotnik można odmieniać przez stopnie!
— Można, panie profesorze! — wyrwał się Łubkowski.
— Hebesie, kiedyś taki mądry, to powiedz jak będzie stopień wyższy i najwyższy?
Zamyślił się nieco Łubkowski, poczem z wielką pewnością siebie rzekł:
— Stopień wyższy — zrazy bite; stopień najwyższy — pieczeń!
— Ośle, ty i na kluski nie zasługujesz! Siadaj! Marcinkiewicz, o czem była mowa?
— O pieczeni! — zawołał zapytany, skwapliwie się oblizując.
— Czyś zwarjował?
— Nie wiem, panie profesorze!
— Hej, ty, następujący, zrozumiałeś, o co mi chodzi?
— Zrozumiałem — o kotlety!
— Cóż to znaczy? Skąd wam, śmierdziuchy jedne, kotlety wlazły w ciasne głowy? — zawołał z gniewem profesor, przypuszczając, że chłopaki może co i wiedzą o jego przypadku z kotletami.
Atoli jeden z malców, przyparty przez pedagoga do muru, wyznał nareszcie, iż pensjonarze jedli wczoraj na obiad siekane kotlety, które były bardzo niesmaczne i rosły im w ustach. Inny żak, ośmielony tem zeznaniem kolegi, dodał, że pensjonarze pochorowali się z tych kotletów.
Brzdączkiewicz wpadł teraz coś jak gdyby w lekką filozoficzną zadumę i tak myślał:
— Jedna troska oblega widać cały świat ludzki: chodzi o to, żeby jeść i, o ile można, jeść rzeczy zdrowe, dobre. A czyż tego można dopiąć przy małem wynagrodzeniu nauczyciela prywatnego?...
Wnet sobie przypomniał atoli, że, jakkolwiek trzeba wprzód jeść, ażeby następnie być wiernym zasadom, on, jako pedagog, ma obowiązek dać uczniom przy sposobności naukę moralną, i rzekł:
— Nicponie, nygusy jakieś, wstydźcie się, żeby myśleć tylko o brzuchu! Inne są zadania człowieka na ziemi. Czy wypada żyć po to, ażeby jeść? Czy do jedzenia Bóg stworzył człowieka?... Wiedzcie o tem, że język nasz napiętnował pasibrzucha, dając mu nazwę od pierwiastku żr... Burkiewicz, powiedz, jak się po polsku nazywa taki, co jedzenie tylko ma na myśli?
— Głodny, panie profesorze! — odpowiedział malec piskliwym głosem.
— A ja ci, smarkaczu, powiadam, że — żarłok, od czasownika żreć! — zawołał nauczyciel z uniesieniem. Tylko zwierzęta chodzą na żer, aby się nażreć!...
Wypowiedziawszy to z ogromnym zapałem i naciskiem, Brzdączkiewicz, bardzo z siebie zadowolony, pomyślał, iż należy zmienić chyba drażliwy temat rozmowy o żywieniu dzieci. Profesor zwykle bez żadnej ceremonji i najprostszą drogą od moralności przechodził do piękna, o którem zawsze bardzo chętnie rozprawiał, usiłując wcześnie już w młodych umysłach szczepić — jak powiadał — i rozwijać uczucia estetyczne, zamiłowanie do piękna.
— Garczewski — rzekł więc, zwracając się do jednego z uczniów — czy widziałeś kiedy rzeczy piękne, to jest przedmioty, które ci się tak podobały, że je oglądałeś z przyjemnością, a potem je sobie z lubością przypominałeś? Pomyśl i powiedz!
— Widziałem takie rzeczy, panie profesorze, i przypominam je sobie...
— Naturalnie, musiałeś widzieć: niebo, zasiane w nocy gwiazdami, kwiecistą łąkę, którą przerzyna czysty strumień, bór szumiący, pełen śpiewu ptaków, malownicze skały...
— Nie, proszę pana profesora, ja widziałem pączki! — przerwał chłopiec.
Złowrogo spojrzał nauczyciel na ucznia, otwarł usta i już miał palnąć mowę, przejść od piękna do moralności, gdy się rozległ głos dzwonka, zwiastujący koniec lekcji.
Opuścił klasę, wyszedł na korytarz, a w skrytości ducha myślał:
— Czuję, że mi teraz jakoś lepiej, niedyspozycja mija, apetyt przychodzi. Pójdę sobie dziś na obiad „Pod daszek“, będę jadł buljon z jajkiem, zraziki po parysku z pomidorowym sosem, omlecik z konfiturami — wolałbym z pieczarkami, ale się boję... Potem — kawa czarna, kieliszek pipermentu. To musi uregulować...
— A jakże się tam, panie profesorze, popisuje druga klasa? — zapytał przełożony, pan Dryblaski, zastępując drogę Brzdączkiewiczowi.
— Druga klasa? Phi, nieźle! Rozwija się głowy i serca chłopaków.
— Czy przypadkiem pensjonarze nie wyrywali się dzisiaj z czemś niepotrzebnem i niestosownem?
— Niech Bóg broni! Wprawdzie niektórzy dawali głupie odpowiedzi, ale to rzecz zwyczajna. Z głupstw trzeba dzieci naprowadzać na ścieżki mądrości.
— Ja to wiem dobrze! Tylko, panie profesorze, czy pensjonarze nasi nie wyrywali się z pewnemi wyrazami, które nie miały żadnego związku z lekcją?
— Związku z lekcją ściśle przestrzegam, a wszelkie odezwanie się ucznia służy mi tylko za pretekst do udzielenia klasie stosownej nauki — odrzekł profesor z niejaką dumą.
— Więc żaden drugoklasista nie wymówił dzisiaj wyrazu „kotlety“? — pytał przełożony, badawczo wpatrując się w nauczyciela.
— Owszem, wspominaliśmy i kotlety, ale w związku z lekcją...
— Piękny mi związek! — rzekł Dryblaski tonem drwiącym, który zmieszał i stropił Brzdączkiewicza, bardzo dbałego o względy zwierzchnika i chlebodawcy. — Ale mniejsza o to! Dziś w całej szkole uczniowie mówili tylko o kotletach i z tego powodu dwaj piątoklasiści odsiadują już kozę. Wkradła się, panie profesorze, do nas demoralizacja, czego dotąd nie bywało.
— Najlepiej zło stłumić w samym zarodzie, uderzyć na przyczynę, urwać łeb hydrze!
— Właśnie pragnę z panem profesorem o tem pomówić, zasięgnąć pańskiej rady, a do pewnego stopnia i pomocy, jako od doświadczonego pedagoga, przytem — przyjaciela instytucji, obrońcy zasad.
— Obrona wielkich prawd, wzniosłych ideałów ludzkości była i jest celem mego życia! Gdzie się o to walka toczy, tam ja szermierzem być muszę! Lecz o cóż chodzi?...
Przełożony wziął teraz nauczyciela pod rękę, odprowadził go na bok, potem wydobył z kieszeni papier i, podając go Brzdączkiewiczowi, rzekł:
— Naprzód przeczytaj, profesorze, i powiedz mi swoje zdanie!
Podany do odczytania papier był to list ojca jednego z pensjonarzy, mniej więcej tak brzmiący:
„Utrzymywany przez szanownego pana pensjonat jest wzorowy pod względem świeżego powietrza, ruchu i zasad moralnych, to jest pod względem tych artykułów, które pana nic, albo mało kosztują. Przedmioty o wiele droższe, jak pokarmy mięsne i nauka, udzielane są w pańskim pensjonacie bardzo homeopatycznie. Ten zarzut czynię, jako rozżalony ojciec, ponieważ się przekonałem, że syn mój przez cztery lata pobytu w konwikcie pańskim nadzwyczajnie zgłupiał, schudł, a ostatecznie leży obłożnie chory, nie mogąc strawić kotletów z zepsutego mięsa. On sam i odwiedzający go koledzy jednozgodnie twierdzą, iż przez trzy dni z rzędu dawano im na obiad takie kotlety, których nie chciał tknąć nawet domowy piesek, lepiej zapewne odżywiany, niż pańscy pensjonarze. Dopóki mi szanowny pan tych faktów nie objaśni i nie przekona mię dowodnie, że jest inaczej, dopóty będę miał nadzwyczajnie posępne wyobrażenie o pańskiej działalności wychowawczej“.
Przeczytał profesor, kiwał głową, nie wiedział co na to powiedzieć; tylko siekane kotlety skakały mu po głowie.
— Nieprawdaż, co za nikczemny osobisty paszkwil? — rzekł Dryblaski.
— O, tak, nikczemny — powiem więcej — podły, cyniczny, znamionujący całkowity upadek moralny! Widocznie bowiem pod płaszczykiem kotletów wydrwiwa wzniosłe ideały... Zasady moralne nazwał tanim artykułem...
— Ciężką jest praca dla społeczeństwa! — wykrzyknął z uniesieniem Dryblaski. Panie profesorze, w obronie zasad musisz mi podać rękę! Trzeba piórem odeprzeć ten niski napad, zapobiedz zdemoralizowaniu młodzieży, która widocznie podżegana, odwróciła oto oczy od szlachetnych dążności i w tej chwili my, wychowawcy, znajdujemy się wobec nadzwyczajnych trudności edukacyjnych!
— Rozumiem! — zawołał Brzdączkiewicz, a w duszy pomyślał: Boi się, żeby rodzice nie poodbierali chłopaków z pensjonatu!...
Przełożony uścisnął rękę sprzymierzeńca i wybiegł, jak gdyby chciał szukać innych jeszcze sojuszów; profesor zaś wyprostował się i pomyślał:
— Apetyt zupełnie mi powrócił... Jakoś te kłopoty Dryblaskiego rozweseliły mi serce, więc trzeba żołądkowi wyprawić ucztę: przed obiadem napiję się dziś wermutu.