<<< Dane tekstu >>>
Autor Adolf Dygasiński
Tytuł Zasady i mięso
Pochodzenie Wywczasy Młynowskie
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



IV.

Brzdączkiewicz był grafomanem, to jest pismakiem nałogowym, który przekazałby potomności bardzo wiele tomów, gdyby tylko chciano drukować wszystko, co napisał.
Na drugi dzień po opisanych już wypadkach w szkole nasz pedagog nieustannie powtarzał przełożonemu, że „obmyślił sposoby urwania łba hydrze“. Ale — zdaniem profesora — należało przedtem zwołać sesję, czyli zgromadzić różnych mężów zaufania, ażeby naprzód sami się należycie oburzyli, a następnie rozpowszechniali oburzenie swoje po całem mieście. Nawiasem mówiąc, Brzdączkiewicz nadzwyczajnie lubił sesyjki, które zwykle kończą się porządną kolacją: jadł wtedy dobrze i bezpłatnie.
To też niejednokrotnie z bólem się wyrażał do kolegów: „W naszych stosunkach czuć się daje dotkliwie ten brak, iż się rzadko schodzimy, a tu wymiana myśli jest potrzebą niezbędną“.
Jakoż trzeciego, czy czwartego dnia, wieczorem, w mieszkaniu Dryblaskiego zgromadziło się poważne ciało pedagogów, mających obradować nad tem, co należy przedsiębrać, aby „urwać łeb hydrze“, która rozluźniła w internacie węzły karności, a na zewnątrz zakłóciła wyborną harmonję między szkołą a domem, co może być nawet bardzo groźne dla zakładu.
Posiedzenie zagaił przełożony, przedstawiając w długiej przemowie dotychczasową swą działalność wychowawczą. W dalszym ciągu mówił o konkurencji, tak niebezpiecznej dla dzieła wychowania, o zuchwałym i obelżywym liście ojca, o manifestacji w szkole, o wstrętnych plotkach w mieście.
„Do nas należy — powiadał — oświecić ciemne społeczeństwo, przedstawić mu, że my jesteśmy jego dobroczyńcami. Jeżeli tego nie uczynimy, jeżeli ogół będzie nam odmawiał swej ufności, to wychowanie dzieci stanie się wkrótce niepodobieństwem“.
Z kolei i zupełnie w myśl mowy Dryblaskiego przemawiał inny pedagog, odznaczający się jąkaniem, niby Demonstenes w epoce, nim został mówcą. Ten się zaciął na jakimś wyrazie z początkowem brzmieniem p, mrugał oczyma, poruszał wargami, nareszcie, nie mogąc w żaden sposób wymówić fatalnego wyrazu, usiadł i w milczeniu chustką do nosa ocierał spocone czoło.
Teraz powstał Brzdączkiewicz, którego mowa składała się z czterech części. W pierwszej części przekonywał słuchaczów o niezmiernej wartości wychowania, a jednocześnie udowodnił, że na świecie jest bardzo wielu ludzi źle wychowanych, jakkolwiek ich wychowywano. W części drugiej mówiło pracy, o świętości i powadze ideałów, o pożyteczności wynalazków; porównywał dziecko z drzewkiem, które się dopóty daje naginać, dopóki nie zgrubieje; nauczyciela zaś przyrównywał naprzód do ogrodnika, potem — do lekarza. „Atoli stanowisko pedagoga — mówił — i jego zachody mają nieskończenie większą doniosłość, a przeto mozolny ten zawód zasługuje na najwyższe uznanie“. Tu spojrzał wymownie na Dryblaskiego i obaj ci wychowawcy pochylili nieco głowy, jak gdyby sobie wzajemnie składali uszanowanie.
Wielu z obecnych, słuchających mowy profesora z natężoną uwagą, instynktownie naśladowało ten ruch głowy Brzdączkiewicza. Spostrzegł to przełożony i, biorąc mimowolny, naśladowawczy ruch za hołd szacunku, ukłonił się całemu zgromadzeniu. Teraz już chudzi i tłuści, wysocy i niscy, łysi i z czuprynami, w okularach i bez okularów — wszyscy oddali pokłon właścicielowi konwiktu.
Dryblaski skromnie pochylił głowę i, jakby stłumionym ze wzruszenia głosem, rzekł:
— Panowie koledzy, przyjmuję te oznaki przychylności, jako wielce mi miłe dowody uznawania wspólnych wychowawczych ideałów naszego zakładu.
I usiadł obok mówcy, któremu te sentymenty przerwały mowę.
— Tylko ideały może on nazywać naszemi wspólnemi — czemuż, niestety, nie dochody? — szepnął cichutko jakiś młody nauczyciel na ucho sąsiadowi. Głupio wygląda cała ta adoracja!...
Niebawem też Brzdączkiewicz przeszedł do trzeciej części swej mowy.
Zaczął od tego, że idea prawdy polega na ujęciu przedmiotowości samej w sobie, że w sądach o każdej rzeczy, a głównie w sądach o bliźnich, obowiązkiem człowieka jest krytyka; skończył zaś na bezwarunkowem potępieniu owego ojca, który napisał do przełożonego list „zuchwały i pomiatający zasadami“. Mówił także o „czarnych duszach, niskich charakterach“, a słuchacze dosyć łatwo mogli zrozumieć, że się to stosuje do innych wychowawców, utrzymujących pensjonaty i jakoby kopiących dołki pod Dryblaskim.
Dostateczny brak logicznego związku wynagrodził mówca sowicie fanatycznym jakimś zapałem. Jego mdłe, wiekiem i pracą znużone oczy zaświeciły dziwnym ogniem, a na policzkach i skroniach, wśród wieńca siwiejących naokoło włosów, wystąpiły wypieki, niby zimowe różyczki na śniegu.
Zanim przeszedł do konkluzji, czyli do czwartej części swej mowy, użył nieoczekiwanego przez słuchaczów retorycznego zwrotu, a mianowicie rzucił pytanie:
— Szanowni koledzy, przedstawiłem wam obraz ideałów, zabiegów i celów pedagogicznych, godnych naszego uznania i szacunku! Przedstawiłem również obraz społecznej ciemnoty, brak rozumu i charakterów, zepsucie obyczajowe, niskie plotkarstwo, niecne napady na cudzą cześć, nikczemną intrygę. A teraz, panowie, pytam — cóż wy na to?...
Zapanowało naprzód milczenie, potem ten i ów półgłosem robił uwagi, zawiązywały się rozmowy i narady, gwar wzrastał, aż nareszcie powstała taka wrzawa, że Brzdączkiewicz nie mógł już przyjść do słowa i wygłosić czwartej części swej klasycznej mowy. Nadaremnie kilkakrotnie uderzył w stół pięścią, przyzywając do porządku; nikt go nie słuchał. Tylko przełożony zbliżał się co chwila do mówcy, ściskał z wdzięcznością jego rękę i powtarzał: „Dziękuję, ślicznie powiedziałeś, panie profesorze! Mowa twoja dopiero obudziła zapał i wyjaśniła wszystko“.
W rogu stołu jakiś szczuplutki pedagog z innym otyłym, niby nowożytni Harmodjusz i Arystogiton, ślubowali sobie, że przy pierwszem spotkaniu, jeśli nie obiją, to niezawodnie zwymyślają pewnego pedagoga, który w cukierni pod werendą źle zwykł mawiać o działalności Dryblaskiego. Czterej inni namiętnie się spierali o to, czy należy wystąpić w dziennikach z artykułem zbiorowo podpisanym w obronie przełożonego i jego zakładu, czy — złożyć sąd polubowny w celu potępienia dwóch innych przełożonych, intrygujących przeciw Dryblaskiemu. Jeszcze inni tak butnie wykrzykiwali i machali rękami, jak gdyby już rzeczywiście bili wrogów przełożonego.
Hałasy te uśmierzyły się wtedy dopiero, kiedy sam Dryblaski powstał z miejsca i zawołał:
— Panowie koledzy, proszę o głos! A potem tak przemawiał z godnością: „Oto wyraźne dowody składacie w tej chwili, że w imię ideji wychowawczych jesteście gotowi uciec się do środków ostatecznych. Wiele nie powiem, ale staropolskie „Bóg zapłać!“ Powiedziawszy to, wykonał skrzywieniem twarzy komedję rozrzewnienia lekkiego i znów mówił: „Osobistej urazy do swych nieprzyjaciół nie czuję, a religja nakazuje mi przebaczać winy. Ale my, pedagodzy, mamy święty obowiązek pragnąć, aby cnota i sprawiedliwość tryumfowały na ziemi; czyż mój zakład, dojrzały owoc cywilizacji, owoc mozolnej naszej pracy, ma zginąć od cięcia, zadanego przez nikczemną, skrytobójczą prywatę?... Czyż to komubądź może być jeszcze tajne, że nas usiłuje powalić i zgnębić zawiść współzawodników?
Markotnie spojrzał Brzdączkiewicz na przełożonego, którego całe to przemówienie było jakby żywcem wzięte z jego niedopowiedzianej czwartej części mowy. Swoją drogą zmiarkował pan profesor, że teraz właśnie jest najodpowiedniejsza pora do zjedzenia kolacji, jeżeli się ją ma należycie strawić przed pójściem do łóżka. A tu ani o dokończeniu mowy, ani o kolacji nikt nie myślał, gdyż zamęt wielki znowu powstał. Właśnie jeden z nauczycieli przypomniał sobie, że pewien przełożony na sesji w swojej szkole wyraził się raz temi słowy: „W pensjonacie Dryblaskiego karmią dzieci gorzej, niż gdzieindziej psy!“ Inny znowu nauczyciel podniósł myśl wystosowania adresu powszechnego oburzenia, który należało opatrzyć licznemi podpisami i rozesłać jak największej liczbie osób. Do zredagowania tego adresu powoływano niejakiego Przytyckiego, byłego pedagoga, a obecnie używającego wielkiej powagi, jako właściciel kamienicy.
Zaledwie poruszono tę sprawę, a już powstała opozycja, gdyż niektórzy dowodzili, że ciało pedagogiczne, występujące do boju w pełnym rynsztunku z powodu jakichś tam kotletów, może się okryć śmiesznością. „Żadnego pisania, żadnego rozmazywania na papierze nie trzeba w świat puszczać!“ — wykrzykiwał któryś oponent.
— Nie zapominajcie panowie, że nam chodzi o obronę ideałów, z któremi są związane losy naszej szkoły! — warknął z boku donośnym głosem Brzdączkiewicz.
— Ja najwyraźniej to oświadczyłem, że się nie chcę ujmować za sobą! — rzekł syczącym głosem przełożony. — My tutaj bronimy tylko ogólnych zasad, których obrona istotnie należy do nas, jako wychowawców!...
Dryblaski miał zamiar mówić jeszcze o rozluźnieniu węzłów karności szkolnej, o zdemoralizowaniu uczniów pod wpływem jakiejś niewidzialnej sprężyny, której się jednak domyślać trzeba. Wtem weszli dwaj służący z tacami, podając wódkę i zakąski — zapowiedź mającej niebawem nastąpić kolacji. Brzdączkiewicz wypił kieliszek wiśniowej i zabrał się z zapałem do zakąsek. Dawno już nie czuł się tak dobrze, jak dzisiaj. Gorliwość, z jaką to grono pedagogiczne głód swój zaspakajało, zdawała się wyraźnie przemawiać: „Ludzie głodni nie mogą ani myśleć, ani czuć, ani tworzyć ideałów, ani stawiać pomników uczucia i myśli. A czy można głodnego człowieka wychowywać?“ Szkoła mogłaby być instytucją zupełnie naturalną, która odbiera rodzinie młodzieńca, aby poprowadzić w dalszym ciągu jego przygotowanie do życia wśród ludzi. Ale potrzeba, aby szkołę ożywiały uczucia społeczne, równie szczere jak uczucia rodzinne. Nie przyszło jeszcze do tego w epoce bieżącej, a przedsmak takiej szkoły zaledwie teoretycznie pojmować można. Hasło pedagogów powinno brzmieć: „Nie tyle chodzi w wychowaniu o nauczanie młodzieży, ile o uszlachetnianie jej przez szlachetność wychowawców.“ Do spełnienia tego zadania jeszcześmy widać nie dorośli, a przeto mamy przekonanie, że, zgromadziwszy kilku, czyli kilkunastu ludzi fakulteckich, można już uorganizować szkołę, to jest wychować dzieci na ludzi i obywateli. Dryblaski, właściciel i przełożony szkoły, zgromadził wykwalifikowanych nauczycieli, porozdzielał między nich lekcje, urządził całkowity tryb postępowania według zegara i dzwonka. On zrobił może nawet więcej, aniżeli wielu innych w takich razach. Cóż z tego, kiedy w owych zachodach nie było duszy ludzkiej, która z miłością całą i bez względu na koszta tworzy wszelkie dzieła. Organizm szkoły wyglądał jak fabryka, gdzie każda machina pod właściwym nadzorem wykonywała oznaczoną robotę. I szło. Tylko, że w fabryce można zmierzyć, odważyć, ocenić produkt, a stosownie do tego — machiny udoskonalać, naprawiać, zmieniać; w szkole — nie.
Gdyby pan Dryblaski, oprócz swego własnego ja, posiadał w sobie jeszcze drugie ja rzetelnego pedagoga, to ono powiedziałoby mu wręcz i przedewszystkiem:
— Nie stworzysz wzorowej szkoły wychowawczej, szkoły takiej, coby nie spaczyła i nie zepsuła powierzonego sobie materjału, ale go porządnie przerobiła i zwróciła społeczeństwu, jako prawdziwie pożyteczną jednostkę, dzielną siłę.
— Dlaczego nie?
— Bo — naprzód — ogół, rodzice wcale nie pojmują, co to jest wychowanie, i nie wspierają istotnie wychowawczych usiłowań; następnie — nauczyciele, co najwyżej, fach swój mają na oku, a nie wychowanie; nareszcie — sam ty, panie przełożony, masz w sobie wroga wychowania.
Jeżeli się to jednak z góry wie, wtedy i tak można coś zrobić. Tymczasem ja Dryblaskiego podpowiadało mu jedynie:
— Strzeżmy się, gdyż mamy współzawodników, wrogów zakładu!
Kto swoje robi, drwi z nieprzyjaciół, nie zważa na żadną konkurencję. Właśnie tu strzedz się trzeba raczej swoich przyjaciół i siebie samego: z tych źródeł wypływają walne błędy wychowawcze. Nieprzyjaciele bowiem nie odbiorą ci usiłowań, nie ujmą talentu i zalet, jeżeli je istotnie posiadasz: mimo nieprzyjaciół, musisz zrobić robotę, jeżeli cię do niej serce niewoli. Ale ty albo jesteś udawacz, sam nie wierzysz w wartość swej pracy, albo też uważasz siebie za nieomylną doskonałość, a przeto w każdym razie podpisujesz swój brak przygotowania na dobrego pedagoga. Młodzież, obcując ze swymi wychowawcami, obcuje tem samem z ich zaletami i przywarami. Grecy skazywali wielu zacnych mężów na wygnanie, aby przypadkiem ster nawy społecznej nie dostał się w ręce jednego złego. I w sprawach ważnych lepiej jest kogoś niesprawiedliwie posądzić, niż złemu i głupiemu zupełnie zaufać. Niechże cię przeto ludzka krytyka i niesprawiedliwość nie boli, miej w sobie męską cnotę!
Wyłuskaj się tylko do ostatniej plewki, a zobaczysz, że jesteś nad miarę ambitny, podejrzliwy, zarozumiały, drażliwy i despota; wszystko mi się zdaje, że także chcesz prędko zrobić majątek. Tej ostatniej wady nie posiadał żaden z wielkich pedagogów, gdyż, wychowując ludzi, ma się zawsze pole tylko do stracenia pieniędzy, nigdy — do zrobienia. Wzorowy wychowawca niezbędnie musi posiadać te szerokie cnoty, które się tu i owdzie krzewią w rodzaju ludzkim; szczera serdeczna dobroć, skromność, wyrozumiałość, taktowność, rozsądek i bezinteresowność. Przyznaj, iż bez tego nie można być człowiekiem szlachetnym!
— A rygor, karność, czy w wychowaniu są niezbędne?
— Rygor — stara to piosnka, którą wyśpiewują wszyscy, co sobie z dziećmi poradzić nie umieją i podstawiają środki zewnętrzne, gdyż własną dobrocią nie są w stanie prowadzić dzieci do dobroci. Szkoła, prowadzona przez takich kierowników, mało co się różni od menażerji. Kto jednak godność ludzką w sobie piastuje, ten ją musi uszanować i w młodym bliźnim.
— Cóż podstawić w miejsce karności szkolnej?
— Nigdy nie przestać być dobrym człowiekiem, wychowującym tylko dobrych ludzi! Drwij z pedagogów, którzy w ustach tylko mają humanizm, a wchodząc między dzieci, zostawiają go za drzwiami!
— Jednakże w prowadzeniu młodzieży rygor oddaje usługi... Co począć, jeśli się nie pociągnie wszystkich pod jedno prawo?
— Gdy mi zrobisz ustępstwo i przyznasz, że powyższe moje twierdzenia są pełne doniosłości w dziele wychowania, wtedy dopiero i ja na rygor szkolny się zgodzę. Postawię atoli zastrzeżenie, abyś wykonywania rygoru nie oddawał nigdy w ręce ludzi ordynarnych. Bo jeśli to niebacznie uczynisz, szeroko otworzysz w swym zakładzie wrota brutalstwu, samowoli, bezwzględnej gwałtowności. Jakimże wychowawcom powierzasz nieraz wykonywanie przepisów skromności? Oto ludziom tępym, niewrażliwym, obłudnym, zacofanym i spychaczom z dnia na dzień, którzy wcale nie zasługują, aby ich młodzież szanowała i kochała. Byłoby nawet bardzo szkodliwem dla zadań wychowawczych, gdyby dzieci uważały takich za godnych miłości i szacunku; na tej bowiem drodze zniszczyłyby one w sobie wątek pojmowania ideału człowieka.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adolf Dygasiński.