Zbrodnia i kara (Dostojewski, 1928)/Tom I/Część trzecia/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Zbrodnia i kara
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Преступление и наказание
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ TRZECIA
ROZDZIAŁ I

Raskolnikow podniósł się i usiadł na sofie.
Słabym ruchem skinął na Razumichina, ażeby zaprzestał całego potoku gorących i pozbawionych związku pocieszeń pod adresem matki i siostry, ujął je obie za ręce i przez parę minut w milczeniu wpatrywał się to w jedną, to w drugą. Matka przelękła się jego wzroku. W tym wzroku zdradzało się uczucie strasznego cierpienia, ale zarazem było w nim coś nieruchomego, prawie nawet szalonego. Pani Pulcherja rozpłakała się.
Dunia była blada; ręka jej drżała w dłoni brata.
— Idźcie do domu... z nim — wymówił urywanym głosem, wskazując na Razumichina — do jutra; jutro wszystko... Czyście dawno przyjechały?
— Wieczorem, Rodziu — odparła matka — pociąg ogromnie się spóźnił. Ale, Rodziu, ja za nic na świecie nie odejdę teraz od ciebie!... Ja tu przenocuję...
— Nie męczcie mnie! — wymówił, machnąwszy ręką z rozdrażnieniem.
— Ja przy nim zostanę! — zawołał Razumichin — nie opuszczę go ani na chwilę, pal licho wszystkich moich gości, niech sobie na ściany włażą! Tam u mnie wujek prezyduje.
— Jak, jak panu mam podziękować? — zaczęła pani Pulcherja, znowu ściskając ręce Razumichina, ale Raskolnikow znowu jej przerwał:
— Ja nie mogę, nie mogę — powstał w rozdrażnieniu — nie męczcie! Dosyć, idźcie sobie... Nie mogę!..
— Chodźmy, mamusiu, wyjdźmy choć na chwilę z pokoju — szepnęła przestraszona Dunia — my go zabijamy, to widać.
— Ale czyż nawet nie popatrzę na niego, po trzech latach! — zapłakała pani Pulcherja.
— Czekajcie! — zatrzymał ich znowu — ciągle mi przerywacie, aż mi się w głowie miesza... Widziałyście Łużyna?
— Nie, Rodziu, ale on już wie o naszem przybyciu. Słyszałyśmy, Rodziu, że pan Piotr był tak dobry i odwiedził cię dzisiaj — z pewną nieśmiałością dodała matka.
— Tak... był tak dobry... Duniu; a ja powiedziałem Łużynowi, że go strącę ze schodów i wygnałem go do djabła...
— Rodziu, co ty mówisz! Ależ chyba... chyba masz co innego na myśli — zaczęła z przestrachem pani Pulcherja, ale zatrzymała się, patrząc na Dunię.
Panna Eudoksja uważnie wpatrywała się w brata i czekała, co dalej powie. Obydwie były już uprzedzone o kłótni przez Nastkę, o ile ta mogła zrozumieć i opowiedzieć, i cierpiały w niepokoju i oczekiwaniu.
— Duniu — z wysiłkiem ciągnął Raskolnikow — ja sobie nie życzę tego związku, i dlatego powinnaś zaraz jutro przy pierwszem słowie odmówić Łużynowi, żeby śladu nawet nie było.
— Boże, mój Boże! — zawołał matka.
— Bracie, pomyśl, co mówisz? — zaczęła Dunia z wybuchem, ale w tej chwili powstrzymała się. — Możeś ty teraz nieusposobiony, możeś zmęczony, — rzekła łagodnie.
— W gorączce? Nie... Ty wychodzisz za Łużyna dla mnie. A ja ofiary nie przyjmuję. I dlatego, do jutra, przygotuj list... z odmową. Rano daj mi przeczytać i basta!
— Ja tego nie mogę zrobić! — zawołała oburzona dziewczyna. — Na jakiej zasadzie...
— Duńciu, nie bądź gwałtowna, przestań, jutro.... Czyż nie widzisz.... — przestraszyła się matka, rzucając się do Duni. — Ach odejdźmy już lepiej!
— On w malignie! — zawołał podchmielony Razumichin — bo inaczej, jakżeby śmiał! Do jutra cała ta głupota drapnie.... A dziś on go oczywiście wypędził. Tak było w istocie. No, a tamten się rozgniewał... Orację nam tu prawił, swoją wiedzą się szczycił, aż wyszedł z całą pompą...
— Więc to prawda? — zawołała pani Pulcherja.
— Do jutra, bracie — ze współczuciem rzekła Dunia — chodźmy, mateczko... Bądź zdrów, Rodziu!
— Słyszysz, siostro — powtórzył za niemi, z ostatnim wysiłkiem — ja nie jestem w malignie; ten związek to podłość. Niech ja sobie będę podlecem, ale ty nie powinnaś... jedno z dwojga... a ja chociaż podlec, ale takiej siostry nie będę uważał za siostrę. Albo ja, albo Łużyn. Idźcie...
— Oszalałeś! Despoto! — ryknął Razumichin, lecz Raskolnikow już nie odpowiedział, a może nie miał sił odpowiedzieć. Opadł na sofę i odwrócił się do ściany w zupełnem wyczerpaniu. Panna Eudoksja ciekawie spojrzała na Razumichina; jej czarne oczy błysnęły: Razumichin aż zadrżał pod wpływem tego wzroku. Pani Pulcherja stała, jak wryta.
— Ja za nic stąd nie wyjdę! — szeptała do Razumichina, prawie w rozpaczy — zostanę tu, gdziekolwiek... odprowadź pan Dunię.
— I wszystko pani zepsuje! — odrzekł także szeptem Razumichin, tracąc już cierpliwość — wyjdźmy choć na schody. Nastusiu, poświeć! Przysięgam pani — ciągnął półszeptem już na schodach — że niedawno, mnie i doktora, o mało nie pobił. Czy pani to pojmuje! Samego doktora! I ten ustąpił, żeby nie drażnić, i odszedł, a ja na dole zostałem na straży, a on ubrał się i umknął. On i teraz drapnie, jeżeli go pani będzie drażnić w nocy, i jeszcze sobie co zrobi...
— Ach, co pan mówi!
— Ale i panna Eudoksja nie może sama, bez pani, spać w numerze... Niech pani tylko pomyśli, gdzie panie mieszkają! Bo i ten podły pan Piotr, czyż nie mógł wziąć lepszego mieszkania?... A zresztą, wie pani, ja trochę jestem pijany, i dlatego się tak wyrażam; najlepiej nie zwracać uwagi...
— To ja pójdę do tutejszej gospodyni — upierała się pani Pulcherja — ubłagam ją, żeby dała mnie i Duni kąt na noc dzisiejszą. Ja nie mogę go tak zostawić, nie mogę!
Tak rozmawiając, stali na schodach przed samemi drzwiami gospodyni. Anastazja świeciła im z ostatniego stopnia. Razumichin był niezwykle podniecony. Jeszcze przed półgodziną, odprowadzając Raskolnikowa do domu — chociaż za dużo gadał, co sam przyznawał, — był całkiem rzeźki i prawie przytomny, pomimo strasznej ilości trunków, jakie wypił tego wieczoru. Teraz zaś stan jego podobny był nawet do jakiegoś zachwytu, i zarazem jakby wypite trunki odrazu i ze zdwojoną siłą rzuciły mu się do głowy. Stał z obydwiema paniami, ująwszy je obie za ręce, namawiając je i przedstawiając z niezwykłą otwartością, i, widocznie, ażeby je lepiej przekonać, prawie przy każdem słowie, ściskał, jak mógł najsilniej, aż do bólu ich dłonie, jak szczypcami, i zdawało się, pożerał wzrokiem pannę Eudoksję, wcale się tem nie krępując. Pod wpływem bólu wyrywały ręce z jego ogromnej, żylastej łapy, lecz on nietylko tego nie spostrzegał, ale owszem, coraz silniej ciągnął je ku sobie. Gdyby mu kazały były w tej chwili rzucić się ze schodów głową na dół, to dla oddania im przysługi, wypełniłby ten rozkaz jaknajskwapliwiej. Pani Pulcherja, ciągle przejęta trwogą o swego Rodzia, chociaż czuła, że młodzieniec jest już nazbyt ekscentryczny i już zanadto ściska ją za rękę, ale jednak widząc w nim w tej chwili Opatrzność, — nie chciała dostrzegać tych wszystkich charakterystycznych szczegółów. Nie bacząc jednak na taką samą obawę, panna Eudoksja, lubo charakteru niebardzo lękliwego, ze zdumieniem i nawet prawie z przestrachem spotykała błyszczące dzikim ogniem spojrzenia przyjaciela swego brata, i tylko nieskończone zaufanie, nabyte dzięki opowiadaniu Anastazji o tym dziwnym młodzieńcu, wstrzymywało ją od ucieczki od niego wraz z matką. Pojmowała także, iż teraz może już nie powinny uciekać od niego. Zresztą, po upływie jakich dziesięciu minut uspokoiła się zupełnie: Razumichin zdradzał cały swój charakter, bez względu na stan, w jakim się znajdował, tak że wszyscy nader szybko poznawali, z kim mają do czynienia.
— Nie można do gospodyni, to najwyższy nierozsądek! — zawołał, przekonywając matkę Raskolnikowa. — Chociaż pani jesteś matką, ale, jeśli pani tu zostaniesz, to go doprowadzisz do szaleństwa i wtedy djabeł wie, co będzie! Słuchajcie, panie, ja tak zrobię: teraz u niego posiedzi Nastusia, a ja panie odprowadzę do domu, bo przecie same panie nie możecie włóczyć się po nocy; u nas w Petersburgu pod tym względem... No, pal licho!... Potem, od pań, zaraz wracam tutaj i za kwadrans, pod najuczciwszem słowem, przyniosę paniom wiadomość, jak się ma, czy śpi, czy nie śpi, i wszystko, co będzie do doniesienia. Potem, słuchajcie, panie! Potem od pań pobiegnę do siebie, jak strzała — bo mam gości, wszyscy pijani — biorę Zosimowa — to doktór, który go leczy; on siedzi właśnie teraz u mnie, nie pijany; ten nie pijany, nigdy nie bywa pijany! — Ciągnę go do Rodzia i potem natychmiast do pań, tak więc panie będziecie miały dwie wiadomości o nim — i od doktora, pojmujecie, od samego doktora, to już nie to, co ode mnie! Gdyby było źle, przysięgam, że sam panie tu przyprowadzę, ale, jeśli dobrze, no to położycie się panie spać. A ja całą noc tu nocuję, na korytarzu, on nie usłyszy, a Zosimowowi każę nocować u gospodyni, ażeby go mieć pod ręką. Cóż jest lepsze teraz dla niego: panie, czy doktór? Wszak z doktora większy pożytek, daleko większy. No, idźcie tedy do domu! A do gospodyni nie można; ja mogę, ale panie nie możecie: nie puści, bo... bo to głupia baba. Będzie zazdrosna o pannę Eudoksję i o panią... jeśli pani chcesz wiedzieć; durzy się we mnie... O pannę Eudoksję, to z pewnością. Bo to bardzo, bardzo ciekawy okaz! Zresztą i ze mnie dureń... Pal licho! chodźmy! Czy panie macie do mnie zaufanie? No, macie czy nie?
— Chodźmy, mateczko — rzekła Dunia — on tak zrobi, jak przyrzeka. Wskrzesił już brata, a jeśli prawda, że doktór zgodzi się tu nocować, to cóż lepszego?
— Tak, o, pani... pani mnie rozumie, bo... bo pani jest aniołem! — w zachwyceniu krzyknął Razumichin. — Idziemy tędy! Nastusiu! Jazda na górę i siadaj przy nim ze światłem, ja za kwadransik będę...
Pani Pulcherja chociaż nie została całkiem przekonana, ale już nie oponowała. Razumichin wziął je obydwie pod ręce i pociągnął ze schodów. Zresztą, stara była trochę niespokojna: „chociaż bo i roztropny i dobry, ale czy zdoła wykonać to, co przyrzeka? Wszak jest w takim stanie!...“
— A, rozumiem, pani myśli, że ja w takim stanie! — przerwał jej myśli Razumichin, odgadłszy je i krocząc swemi olbrzymiemi krokami po trotuarze, tak że obie damy ledwie mogły za nim zdążyć, czego zresztą on nie spostrzegł. — Głupstwo! to jest... pijany jestem w sztok, ale nie w tem rzecz; jestem pijany, lecz nie od wina! To jakem panie zobaczył, tak mi uderzyło do głowy... Ale... pal mnie licho! Nie zwracajcie panie uwagi! Ja idę; nie jestem was godzien!... A jak odprowadzę panie, w tej chwili tu w kanale wyleję sobie na głowę dwa wiadra wody, i basta... O gdybyście panie wiedziały, jak ja was obydwie kocham!... Nie śmiejcie się i nie gniewajcie się panie!... Gniewajcie się na wszystkich, ale nie ma mnie!... Jestem jego przyjacielem, a więc i waszym. Ja tak chcę... Ja to przeczuwałem... w zeszłym roku, była taka chwila... Zresztą, wcalem nie przeczuwał, boście panie spadły, jak z nieba. A może i całą noc nie będę spał... Ten Zosimow obawia się, ażeby Rodzio nie dostał pomieszania... Oto dlaczego nie trzeba go drażnić...
— Co pan mówi?! — zawołała matka.
— Czyżby sam doktór to mówił? — zapytała Dunia w przestrachu.
— Mówił, ale nie o tem, wcale nie o tem. Dał mu nawet takie lekarstwo, proszek, wiedziałem, a panie właśnie przyjechały... Ech!... Szkoda, żeście panie nie przyjechały jutro! Dobrze się stało, żeśmy poszli. A za godzinę o wszystkiem zda paniom raport sam Zosimow. O ten to nie pijany! I ja będę trzeźwy... A dlaczegom się tak strąbił? A bo mnie wciągnęli w jakąś sprzeczkę, przeklęci! Przysięgłem przecie nie wdawać się w spory!... Takie głupstwa gadają! O małom się nie pobił! Zostawiłem tam wujka, niech prezyduje... No, dacie panie wiarę wymagają zupełnego zaparcia się własnego ja, i cały smak w tem znajdują! Byle tylko nie być samym sobą, byle jaknajmniej podobnym być do samego siebie! To się u nich nazywa największym postępem. Niechby choć już łgali po swojemu, ale...
— Pozwól pan — nieśmiało przerwała pani Pulcherja, ale tylko dodało mu ognia.
— Pani może myśli — krzyczał Razumichin, coraz bardziej podnosząc głos — pani myśli, że mnie to ich łgarstwo gniewa? Gdzie zaś! Ja lubię nawet, gdy łżą! Łgarstwo jest jedynym przywilejem człowieka wobec innych organizmów. Zełżesz — do prawdy dojdziesz! Dlatego jestem człowiekiem, że łżę. Ani do jednej prawdy nie dobrano się, nie zełgawszy poprzednio z jakie czternaście, a może i sto czternaście razy, a to zaszczyt w swoim rodzaju; no, a my, to i zełgać swoim rozumem nie potrafimy! Ty mi łżyj, ale łżyj po swojemu, a wtedy ucałuję cię. Zełgać po swojemu, to prawie jest lepsze, niż prawda po cudzemu, — w pierwszym wypadku jesteś człowiekiem, a w drugim, ledwie ptakiem jesteś! Prawda nie ucieknie, a życie zwichnąć można; bywały przykłady. No, czemżeśmy teraz? Wszyscy jak jesteśmy, wszyscy bez wyjątku, pod względem nauki, rozwoju, myślenia, wynalazków, ideałów, pragnień, liberalizmu, siedzimy jeszcze we wstępnej klasie gimnazjum! Spodobało im się korzystać z cudzego rozumu — wpadli! Czy tak? Czy ja dobrze mówię? — wołał Razumichin, trzęsąc i ściskając ręce obydwóch pań — czy dobrze?
— Ach, mój Boże, ja nie wiem — wymówiła blada matka Raskolnikowa.
— Dobrze, dobrze... chociaż nie zgadzam się z panem pod każdym względem — poważnie dodała Dunia i zaraz syknęła, tak ją mocno ścisnął za rękę.
— Dobrze? Pani powiadasz dobrze? Ach, jeżeli tak, to... to... — zawołał w zachwycie — to pani jesteś źródłem dobroci, czystości, rozumu i... doskonałości! Daj mi pani swoją rękę, daj ją pani... i pani daj swoją, chcę ucałować wasze ręce tu, zaraz, na kolanach!
I padł na kolana pośrodku trotuaru, na szczęście, pustego naówczas.
— Co pan robi, panie? — zawołała przerażona niezmiernie matka.
— Wstańże pan! Wstań pan! — śmiała się i lękała córka.
— Nie, nie wstanę, dopóki mi panie rąk nie dacie! O tak, i dosyć, i wstałem, i chodźmy!... Jestem nieszczęśliwy kiep, jestem was niegodny, jestem pijany i wstydzę się... Kochać was nie jestem godzien, ale korzyć się przed wami — to obowiązek każdego, jeśli tylko nie jest skończonym bydlakiem!... Więcem się i ukorzył... Otóż i wasze pokoje, i już choćby dla tego jednego miał rację Rodjon, że wygnał waszego pana Piotra! Jak on śmiał was pakować do takich pokojów? To skandal! Wiecie panie, kogo tu wpuszczają? A wszak pani jesteś narzeczoną!... Narzeczoną, prawda? No, to ja pani powiem, że pani narzeczony jest ostatni podlec, jeśli tak!
— Panie Razumichin, pan się zapomina... — zaczęła stara.
— Tak, tak, ma pani rację, zapomniałem się i wstydzę się! — zorjentował się Razumichin — ale... ale... panie nie możecie się na mnie obrażać za to! Bo ja mówię szczerze, a nie dlatego, że się w paniach... hm! no, niech tam sobie, nie trzeba, nie powiem dlaczego, nie śmiem!... A myśmy wszyscy odrazu, jak on tylko wszedł, odgadli, że to człowiek nie z naszej sfery. Nie dlatego, że wszedł wyfryzowany, nie dlatego, że skwapliwie wynurzał się ze swoim rozumem, a dlatego, że to obłudny spekulant; dlatego, że to żyd i figlarz, to widać. Panie myślicie, że on jest mądry! Nie — to dureń, dureń! Czy to para dla pani? O, mój Boże! Widzicie, moje panie — zatrzymał się nagle, wchodząc już na schody do mieszkania — chociaż oni tam u mnie wszyscy pijani, ale zato wszyscy uczciwi, i chociaż my i łżemy, bo i ja także łżę, dogadamy się przecie, nareszcie do prawdy, bo my stoimy na szlachetnej drodze, a pan Piotr... dąży drogą nieszlachetną. Chociażem ich wszystkich klął teraz, chociażem wymyślał, ale ja tam ich wszystkich szanuję; nawet Zamietowa, chociaż i nie szanuję, to lubię, bo to... szczeniak! Nawet tego bydlaka Zosimowa, bo — uczciwy i zna swój fach... No dosyć, powiedziało się i przepadło. Przepadło? Czy tak aby? No, chodźmy! Znam ja ten korytarz, bywałem; o tu, pod trzecim numerem był skandal... No, gdzież się to panie mieszczą? Który numer? Ósmy? No, to się zamknijcie na noc, nie wpuszczajcie nikogo. Za kwadrans powrócę z wiadomością, a potem za pół godziny z Zosimowem, zobaczycie panie! Do widzenia, uciekam!
— Mój Boże, Duniu, co to będzie? — rzekła pani Pulcherja, trwożliwie i bojaźliwie zwracając się do córki.
— Niech się mama uspokoi — odparła Dunia, zdejmując z siebie kapelusz i narzutkę — sam Bóg zesłał nam tego pana, chociaż coprawda wprost z jakiejś pijatyki. Można mu zaufać, zapewniam mamę. I wszystko, co on już zrobił dla brata...
— Ach, Duniu, Bóg go raczy wiedzieć, czy wróci! I jak mogłam zdecydować się na opuszczenie Rodzia!... I zupełnie inaczej wyobrażałam sobie, że go zastanę! — Jaki był surowy, jakby nie rad nam... — Łzy ukazały się w jej oczach.
— Nie, to nie tak, mateczko. Mama się nie wpatrzyła, bo ciągle płakała. On jest bardzo zmieniony przez trapiącą go chorobę — oto cała przyczyna.
— Ach, ta choroba! Co to będzie, co to będzie! A jak to on mówił z tobą, Duniu! — rzekła matka, nieśmiało, zaglądając córce w oczy, pragnąc wyczytać jej całą myśl, i już w połowie pocieszona tem, że i sama Dunia broni Rodzia, a więc przebaczyła mu. — Mam przekonanie, że on do jutra się zmieni — dodała, badając do końca.
— A ja jestem przekonana, że on i jutro będzie mówił to samo... o tem — odcięła panna Eudoksja, i zadała klin, oczywiście, nielada, był to bowiem punkt, o którym pani Pulcherja zanadto bała się mówić teraz. Dunia zbliżyła się i pocałowała matkę. Ta silnie uścisnęła ją w milczeniu. Poczem pogrążyła się w niespokojnem oczekiwaniu, zaczęła chodzić tam i zpowrotem po pokoju, rozmyślając o wszystkiem, co zaszło. Takie chodzenie z kąta w kąt, w zamyśleniu, było przyzwyczajeniem panny Eudoksji, a matka zawsze obawiała się wówczas przerywać tę jej zadumę.
Razumichin, oczywiście, śmiesznym był ze swą nagłą, powstałą po pijanemu namiętnością dla Duni; ale spojrzawszy na nią, zwłaszcza teraz, gdy chodziła ze skrzyżowanemi rękami po pokoju, smutna i zamyślona, może by mu się wiele przebaczyło, nie mówiąc już o jego ekscentrycznym stanie. Panna Eudoksja była uderzająco ładna, wysoka, dziwnie zgrabna, silna, pewna siebie — co dawało się poznać z każdego jej ruchu i co jednak wcale nie ujmowało jej ruchom delikatności i wdzięku. Z twarzy podobna była do brata, lecz można ją było nazwać nawet piękną. Włosy miała ciemne, nieco jaśniejsze, niż u brata; oczy prawie czarne, błyszczące, dumne i zarazem niekiedy, chwilami, niezwykle łagodne. Była blada, ale nie chorobliwie blada; twarz jej jaśniała świeżością i zdrowiem. Usteczka miała nieco za małe, zaś dolna warga, świeża i rumiana, ledwie wyginała się naprzód wraz z podbródkiem — jedyna nieprawidłowość w tej ślicznej buzi, ale nadająca jej szczególną odrębność i między innemi, jakby zarozumiałość. Wyraz jej twarzy był zawsze raczej poważny, niż wesoły, zadumany, ale za to jak śmiech licował z tą twarzą, jak licował z nią śmiech wesoły, młody, pozbawiony troski! Oczywista więc, że gorący, szczery, prosty, uczciwy, silny, jak atleta i pijany Razumichin, który nigdy nic podobnego nie widział, od pierwszego rzutu oka stracił głowę. Przytem wypadek pokazał mu Dunię, w piękny moment miłości i radości spotkania z bratem. Widział potem, jak zadrżała w niej z oburzenia dolna warga w odpowiedzi na szorstkie i niewdzięcznie surowe rozkazy brata — i nie mógł wytrzymać.
Mówił zresztą prawdę, wyrwawszy się po pijanemu na schodach, że ekscentryczna gospodyni Raskolnikowa, pani Praskowja, będzie zazdrosną o niego nietylko względem Duni, ale bodaj i względem jej matki. Bo choć matka Duni miała już lat czterdzieści trzy, twarz jej nosiła jeszcze na sobie ślady dawnej piękności, a przytem wydawała się daleko młodszą, niż była w istocie, co prawie zawsze bywa u kobiet, które zachowały pogodę umysłu, świeżość wrażeń i szlachetny, czysty ogień serca aż do starości. Powiemy nawiasem, że zachowanie tego wszystkiego jest jedynym środkiem, ażeby nie utracić do grobu swojej piękności. Włosy jej zaczynały już siwieć, maleńkie zmarszczki już dawno ukazały się przy oczach, policzki wpadły i wyschły od trosk i smutków, a jednak twarz ta była piękna. Był to portret twarzyczki Duni, tylko w dwadzieścia lat później, i przytem bez tego wyrazu niższej wargi, która u niej była wysunięta naprzód. Pani Pulcherja była czuła, ale nie czułostkowa, nieśmiała i ustępująca, ale do pewnych granic; mogła przebaczyć wiele, na wiele rzeczy mogła się zgodzić, nawet z zakresu tego co było przeciwne jej przekonaniu, ale zawsze czuła granicę szlachetności, zasad i stanowczych przekonań, poza którą nie przestąpiła nigdy, nawet pod przymusem najcięższych okoliczności.
Akurat w dwadzieścia minut po odejściu Razumichina, dały się słyszeć dwa nie głośne, ale pospieszne uderzenia we drzwi; wrócił.
— Nie wejdę, nie mam czasu! — pospieszył wyrzec, gdy drzwi otworzono — śpi jak król, wybornie, spokojnie, i daj Boże, żeby przespał z dziesięć godzin. Jest tam u niego Anastazja; kazałem jej czekać na siebie. Teraz przytaszczę Zosimowa, on paniom zda raport, a potem i panie możecie zasnąć; zmęczone jesteście, widzę, aż strach...
I wybiegi na korytarz.
— Co to za roztropny i... życzliwy młodzieniec! — zawołała nadzwyczaj ucieszona matka Raskolnikowa.
— Zdaje się, porządny człowiek! — z pewnym zapałem odparła Dunia, zaczynając znowu chodzić po pokoju tam i z powrotem.
Prawie w godzinę później dały się słyszeć na korytarzu czyjeś kroki i drugie uderzenie we drzwi. Obydwie kobiety czekały, tym razem zupełnie ufne w obietnicę Razumichina: i w istocie, zdołał on „przytaszczyć“ Zosimowa. Zosimow zgodził się zostawić ucztę i pójść niezwłocznie do Raskolnikowa, atoli do pań udał się z niechęcią i z niedowierzaniem, nie ufał bowiem pijanemu Razumichinowi. Lecz jego miłość własna zaraz została uspokojona: zrozumiał, że w istocie oczekiwano go, jak wyrocznię. Przesiedział równo dziesięć minut i zdołał całkiem przekonać i uspokoić panią Pulcherję. Mówił z niezwykłą przychylnością, ale umiarkowanie z wielką powagą, zupełnie jak dwudziestosiedmio-letni lekarz na ważnem konsyljum, i ani jednem słowem nie odstąpił od przedmiotu, i nie zdradził najmniejszej nawet chęci zawarcia bardziej poufnych bliższych stosunków z obydwiema paniami. Dostrzegłszy jeszcze przy wejściu, jak oślepiająco piękną jest panna Eudoksja, postanowił udawać, że jej wcale nie widzi, w czasie swej wizyty, i zwracał się wyłącznie do matki. Wszystko to sprawiało mu nadzwyczajne wewnętrzne zadośćuczynienie. O chorym wyraził się, że znajduje go obecnie w zupełnie zadawalniającym stanie. Według jego badań, choroba pacjenta, krom złych materjalnych warunków w ostatnich miesiącach jego życia, posiada jeszcze pewne moralne przyczyny, „jest, można powiedzieć, produktem wielu różnych, moralnych wpływów, niepokojów, obaw, trosk, pewnych idei i t. p.“ Spostrzegłszy z boku, że panna Eudoksja zaczęła słuchać bardzo uważnie, Zosimow, nieco dłużej rozgadał się na ten temat. Ale na trwożliwie i nieśmiałe zapytanie matki, względem „pewnych jakoby podejrzeń o utracie zmysłów“ — odpowiedział ze spokojnym i szczerym uśmiechem, że przesadzano jego słowa, że, naturalnie, znać u chorego jakąś myśl nieruchomą, coś zdradzającego monomanję — bowiem on, Zosimow, osobliwie śledzi teraz za tym nadzwyczaj interesującym oddziałem medycyny — ale przecie trzeba pamiętać, że prawie do dzisiaj chory był, przyjazd krewnych wzmocni go i podziała nań zbawczo „jeśli tylko można będzie ominąć nowych silnych wstrząsów“ — dodał on z akcentem. Zosimow wstał, ukłonił się solidnie i uprzejmie, i odprowadzany błogosławieństwami, gorącą wdzięcznością, prośbami i wyciągniętą ku niemu dla uścisku rączką Duni, wyszedł bardzo zadowolony swoją wizytą i jeszcze bardziej samym sobą.
— Mówić będziemy jutro, a teraz natychmiast połóżcie się spać! — powiedział Razumichin, wychodząc z Zosimowem. — Jutro, możliwie najwcześniej, przyjdę do was z sprawozdaniem.
— Jednak, jaka czarująca kobieta, ta Dunia — zwrócił uwagę Zosimow, gdy obaj wychodzili na ulicę.
— Czarująca? Tyś powiedział czarująca? — ryknął Razumichin i nagle rzucił się na Zosimowa, złapał go za gardło. — Jeśli ty jeszcze raz odważysz się... Rozumiesz? Rozumiesz? — ryczał on, trzęsąc za kołnierz i przyparłszy go do muru — słyszałeś?
— Puśćże, pijany djable! — wyrywał się Zosimow. Gdy Razumichin go puścił, Zosimow uważnie spojrzał nań i nagle zatrząsł się od śmiechu. Razumichin stał przed nim, opuściwszy ręce, ponury i poważny.
— Ma się rozumieć, żem osioł — powiedział ponury, jak chmura, lecz... ty również.
— Nie, bracie, wcale nie również. Ja o głupstwach nie marzę.
Szli milcząc. Gdy doszli do mieszkania Raskolnikowa, Razumichin, ogromnie stroskany, przerwał milczenie.
— Słuchaj — rzekł do Zosimowa — dzielny z ciebie chłopiec, lecz oprócz wszystkich twoich wad jesteś jeszcze brudnym rozpustnikiem. Jesteś nerwową, słabą marnotą, jesteś zmysłowy, roztyłeś się, nie możesz sobie niczego odmówić — a to już ja nazywam błotem, bo prostą drogą prowadzi do błota. Rozpieściłeś siebie do takiego stopnia, że przyznam się, iż nie pojmuję, jak możesz być przy tem wszystkiem dobrym i nawet bezinteresownym lekarzem. Na pierzynie sypia (lekarz!) a w nocy wstaje do chorego! Za jakie trzy lata nie będzie już wstawał do chorego... No, ale pal licho, nie o to idzie, idzie o co innego: ty nocujesz dziś w mieszkaniu gospodyni (ledwiem ją zdołał namówić), a ja w kuchni: macie sposobność zawarcia bliższej znajomości!... Nie to, co ty myślisz! Tu bracie, i cienia nawet tego nie ma...
— Ja też wcale nie myślę.
— Tu, bratku, wstydliwość, skromność, nieśmiałość, delikatność okrutna, i przytem wszystkiem westchnienia, i mięknie jak wosk, ach jak mięknie! Wybaw mnie od niej, do wszystkich djabłów świata! Arcyapetyczna!... Zasłużę, głową zasłużę!...
Zosimow roześmiał się jeszcze głośniej niż poprzednio.
— A to ci uderzyło! Nacóż mi ona?
— Zapewniam cię, kłopotów niewiele, mów tylko wszystko co ci ślina do ust przyniesie, bylebyś tylko usiadł przy niej i mówił. Przytem, jesteś lekarzem, zacznij więc leczyć na cokolwiek. Przysięgam, nie pożałujesz. Stoi tam u niej klawikord: ja bo wiesz przecie, brzdąkam trochę; mam jedną piosenkę ruską, prawdziwą: „Łzy gorące z oczu płyną...“ Ona przepada za prawdziwemi — od piosnki się właśnie zaczęło; a wszakże ty na fortepianie grasz jak wirtuoz, jak Rubinsztejn... Zapewniam, że nie pożałujesz!
— Cóż tyś jej może dawał jakie obietnice? Na piśmie, formalnie? Przyrzekłeś się ożenić może...
— Nie, nie, nic podobnego! Bo i ona wcale nie taka; bywał u niej poprzednio Czebarow...
— No to ją rzuć!
— Nie wypada!
— Dlaczego?
— Dlatego, że nie wypada i kwita! Tu bratku jest pierwiastek pociągający.
— Dlaczegóż ją pociągnąłeś?
— Wcalem nie pociągał; sam nawet może zostałem wciągnięty, z głupoty, a jej całkiem będzie obojętne, ty czy ja, byleby ktoś przy niej siedział i wzdychał. Tu bratku... Nie mogę ci tego wyrazić, tu — no dajmy na to, znasz matematykę, zajmujesz się nią i teraz, wiem o tem... więc zacznij przechodzić z nią rachunek różniczkowy, dalibóg, nie żartuję, mówię serjo, dla niej to będzie obojętne: będzie patrzeć na ciebie i wzdychać, i tak przez cały rok. Ja prawiłem jej, między innemi, bardzo długo, jeszcze dwa dni z rzędu o pruskiej izbie panów (bo o czemże z nią mówić?) — wzdychała tylko i rumieniła się! Tylko o miłości nie zagaduj — wstydliwa, aż do konwulsji — wszakże udawaj, że odejść nie możesz — no i dosyć. Komfort ogromny; zupełnie jak w domu — czytaj, siedź, leż, pisz... Pocałować nawet można, ostrożnie...
— Ale poco mi ona?
— Ech, nie mogę ci żadną miarą wytłumaczyć! Uważasz oboje podobni jesteście do siebie! Jużem i dawniej myślał o tem... Wszak ty na tem skończysz! Więc nie wszystko ci jedno — wcześniej czy później? Tu, bracie tkwi taki pierzynowy pierwiastek — ach! i nie sam tylko pierzynowy! Tu pociąga; tu koniec świata, kotwica, ustronna przystań, pęp ziemi, trzechrybny początek stworzenia, esencja blinów, tłustych kulebiak, samowaru wieczorowego, cichych westchnień i ciepłych kaftaników, rozgrzanych pieców, tak jakbyś umarł, a zarazem żyjesz, obydwie korzyści razem! No, bratku, do licha, zabrnąłem, czas spać! Słuchaj: ja się w nocy nieraz budzę, pójdę więc i zajdę do niego. Głupstwo, wszystko będzie dobrze. Bądź spokojny, a jeśli chcesz, dowiedz się także razik. Ale cokolwiek bądź dostrzeżesz, malignę, dajmy na to, lub gorączkę, lub coś podobnego, obudź mnie natychmiast. Zresztą, nic nie będzie...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: anonimowy.