Zbrodnia i kara (Dostojewski, 1928)/Tom II/Część piąta/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zbrodnia i kara |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Преступление и наказание |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
— Panie! — zawołała — niech pan chociaż wstawi się za nami! Przedstaw pan tej głupiej małpie, że nie ma prawa traktować w ten sposób porządnej kobiety w nieszczęściu, że na to jest sąd... ja trafię do samego generał gubernatora... Ona odpowie... Na pamięć gościnności mojego ojca, wstaw się pan za sieroty.
— Za pozwoleniem pani... Przepraszam, przepraszam panią — odpychał ją Łużyn — ojczulka pani, jak pani wiadomo, nie miałem wcale zaszczytu znać... za pozwoleniem pani! (ktoś się głośno roześmiał), a w ciągłych kłótniach pani z gospodynią, nie mam wcale ochoty przyjmować udziału... Mam osobisty interes i pragnę rozmówić się natychmiast z pani pasierbicą, panną Zofją... zdaje się. Czy tak? Pozwól mi pani przejść...
I pan Piotr, obszedłszy boczkiem panią Katarzynę, skierował się do przeciwległego kąta, gdzie była Zosia.
Pani Katarzyna, jak stała na miejscu tak i utkwiła, jakby porażona gromem. Nie mogła ona zrozumieć, jak Łużyn mógł się zaprzeć znajomości z jej ojcem. Wymyśliwszy raz tę gościnność ojcowską, sama już w nią święcie wierzyła. Uderzył ją i urzędowy, suchy, pełen jakby pogardliwej groźby ton pana Piotra. A i wszyscy jakoś uciszyli się, powoli, z jego przybyciem. Oprócz tego, że ten „urzędowy i poważny“ mężczyzna zanadto jaskrawie nie harmonizował z całą kompanją, oprócz tego, widać było że przyszedł po coś ważnego, że widocznie jakaś niezwykła przyczyna mogła go zmusić do obcowania z takiem towarzystwem, i że przeto niebawem coś się zdarzy, coś nastąpi. Raskolnikow, który stał przy Zosi, usunął się, ażeby go przepuścić. Pan Piotr, zdawało się, wcale go nie spostrzegał. Po chwili na progu pokazał się i Lebieziatnikow, do pokoju nie wszedł, ale stanął także z jakąś szczególną ciekawością, prawie ze zdziwieniem; słuchał, ale zdawało się, że długo nie mógł czegoś zrozumieć.
— Przepraszam, może państwu przeszkodziłem, ale sprawa jest dosyć ważna — wyrzekł Łużyn jakoś ogólnie i nie zwracając się do nikogo w szczególności — rad jestem nawet, że to nastąpi przy świadkach. Pani Lippewechsel upraszam panią, jako gospodynię, ażebyś raczyła zwrócić uwagę na moją rozmowę z panną Zofją. Panno Zofjo — zwracając się wprost do niezmiernie zdziwionej i już zawczasu przerażonej Zosi — z mojego biurka, w pokoju mego przyjaciela, pana Lebieziatnikowa, zaraz po odejściu pani, zginął, mi banknot storublowy. Jeśli pani jakim sposobem wie co o nim i wskaże nam, gdzie się znajduje to zaręczam pani słowem honoru i biorę wszystkich na świadków, że cała sprawa na tem się tylko skończy. W przeciwnym razie, zmuszony będę przedsięwziąć środki bardzo poważne, a wtedy... a wtedy miej pani urazę do samej siebie.
Zupełne milczenie zapanowało w pokoju. Nawet płaczące dzieci zamilkły. Zosia stała śmiertelnie blada, patrzyła na Łużyna i nie mogła nic odpowiedzieć. Tak jakby jeszcze nie rozumiała o co chodzi. Minęło kilka sekund.
— No więc jakże? — zapytał Łużyn, uważnie patrząc na nią.
— Ja nie wiem... O niczem nie wiem... — słabym głosem wymówiła nareszcie.
— Nie? Nie wie panna? — przedrzeźniał Łużyn i jeszcze spauzował kilka sekund. — Niech panna pomyśli — zaczął surowo, ale ciągle jeszcze jakby namawiając — zastanowi się, gotów jestem pannie dać nawet czas do namysłu. Bo proszę rozważyć: gdybym tak nie był pewien, to naturalnie, choćby ze względu na swoje doświadczenie nie ośmieliłbym się oskarżać panny tak otwarcie; za takie bowiem fałszywce oskarżenie, jawne i głośne, sam po części byłbym odpowiedzialnym. Wiem o tem. Dziś rano zmieniłem pięcioprocentowych walorów, na sumę nominalną trzy tysiące rubli. Rachunek mam zapisany w notesie. Wróciwszy do domu, zacząłem, co może poświadczyć pan Lebieziatnikow, liczyć pieniądze, i odliczywszy dwa tysiące trzysta rubli, schowałem je do pugilaresu, a pugilares do bocznej kieszeni surduta. Na stole zostawało około pięciuset rubli w banknotach kredytowych, a między niemi trzy banknoty po sto rubli każdy. W tej chwili (na moje wezwanie) pani przybyłaś, i przez cały czas potem byłaś pani u mnie bardzo pomieszaną, tak, że nawet trzy razy w ciągu rozmowy wstawałaś, chcąc odejść, chociaż rozmowa nasza nie była skończoną. Pan Lebieziatnikow może to wszystko poświadczyć. Niewątpię, że panna sama zechcesz to potwierdzić i przyznać, żem ją wezwał przez Lebieziatnikowa jedynie, ażeby rozmówić się z nią o sierocem i nieszczęśliwem położeniu jej macochy (do której nie mogłem przyjść na stypę) i o tem, jak pożądanem byłoby urządzić na jej korzyść coś w rodzaju składki, loterji lub czegoś podobnego.
Samaś mi dziękowała i rozpłakałaś się nawet (opowiadam wszystko tak jak było, ażeby, naprzód przypomnieć pannie, a, powtóre, przekonać ją, że z mojej pamięci nie uszedł najdrobniejszy nawet szczegół). Następnie wziąłem ze stołu dziesięciorublówkę i podałem pani, od siebie, na rzecz kuzynki panny, na jej pierwsze potrzeby. Wszystko to widział pan Lebieziatnikow. Poczem odprowadziłem pannę do drzwi, ciągle pomieszaną, a następnie, zostawszy sam z panem Lebieziatnikowem i porozmawiawszy z nim około dziesięciu minut, gdy pan Lebieziatnikow wyszedł, zwróciłem znowu się do stołu, na którym leżały pieniądze, chcąc je po przeliczeniu, odłożyć osobno, jak zamierzałem poprzednio. Jakież było moje zdziwienie, gdy nie doliczyłem się jednej storublówki. Proszę więc teraz rozważyć: podejrzewać pana Lebieziatnikowa żadną miarą nie mogę; wstydzę się nawet samego podejrzenia. Omylić się w rachunkach również nie mogłem, gdyż na chwilę przed przyjściem panny uzgodniłem je właśnie i nie wykazały żadnych różnic. Zgódź się więc pani, że pomny na jej pomieszanie i przyczyny jakie mu towarzyszyły, ja, że tak powiem, ze zgrozą, i nawet wbrew mojej woli, byłem zmuszony rzucić podejrzenie, oczywiście ciężkie, ale słuszne! Dodaję jeszcze i powtarzam, że pomimo całej mojej widocznej pewności siebie, wiem, że ryzykuję niejako, oskarżając pannę. Ale nierobiłbym tego nigdy, gdyby nie najczarniejsza niewdzięczność ze strony panny. Jedynie, jedynie niewdzięczność! Jakto? Więc ja pannę zapraszam dla omówienia środków pomocy dla jej macochy, więc ja ofiaruję od siebie dziesięć rubli, i panna, prawie w ich oczach, odpłacasz mi takim postępkiem! Nie, to już brzydko! Trzeba nauczki! Pomyśl panna; jako szczerze jej życzliwy (bo lepszego przyjaciela nie masz panna w tej chwili nade mnie), proszę, opamiętaj się! W przeciwnym razie, będę nieubłagany. Więc jakże?
— Ja nic nie brałam u pana — wyszeptała Zosia w przerażeniu — dałeś mi pan dziesięć rubli, zabierz je pan sobie.
Zosia wyjęła z kieszeni chustkę, odnalazła węzełek, rozwiązała go, wyjęła dziesięciorublówkę i wyciągnęła rękę do Łużyna.
— A do wzięcia stu rubli nie przyznajesz się panna? — Z wymówką i uporem wymówił, nie przyjmując biletu.
Zosia spojrzała dokoła. Wszyscy patrzyli na nią strasznym wzrokiem surowym, złośliwym, nienawistnym. Spojrzała na Raskolnikowa... ten stał przy ścianie, ze skrzyżowanemi rękami i przeszywał ją ognistym spojrzeniem.
— O, mój Boże! — jęknęła Zosia.
— Pani gospodyni, trzeba będzie zawiadomić policję: a tymczasem, poślij pani, proszę, po stróża — zwolna i nawet łagodnie wymówił Łużyn.
— Gott der barmherzige! — Ja wiedzial, co ona kradl! — klasnęła w dłonie pani Lippewechsel.
— Pani wiedziałaś? — podchwycił Łużyn — a więc i poprzednio miałaś pani już pewne podstawy, ażeby tak mniemać. Proszę panią, niech szanowna pani zapamięta te słowa, wypowiedziane zresztą przy świadkach.
Ze wszystkich stron dały się słyszeć głośne szepty. Wszyscy zostali poruszeni.
— Jakto? — zawołała nagle, opamiętawszy się, pani Katarzyna i, jakby się urwała, wpadła na Łużyna — jakto! Pan ją oskarżasz o kradzież? Zosię? O podli, podli!
I przypadłszy do Zosi, ona jak w kleszcze objęła ją wyschłemi rękami.
— Zosiu! Jak śmiałaś brać od niego dziesięć rubli! O głupia! Dawaj je tutaj! Dawaj mi zaraz te dziesięć rubli, o!
I wyrwawszy banknot z rąk Zosi, pani Katarzyna zgniotła go i rzuciła z zamachem prosto w twarz Łużyna. Kulka trafiła w oko i odskoczyła na podłogę. Niemka podniosła ją skwapliwie. Pan Piotr rozgniewał się.
— Wstrzymajcie tę warjatkę! — zawołał.
We drzwiach w tej chwili, oprócz Lebieziatnikowa, pokazało się jeszcze kilka osób, pomiędzy któremi zaglądały i obie przyjezdne damy.
— Co? Warjatka! Ja mam być warjatką? Dureń! — wrzasła pani Katarzyna. — Tyś sam dureń, kruczek sądowy! nędzny człowiek! Zosia. Zosia miałaby brać jego pieniądze! Zosia miałaby być złodziejką! Toć ona jeszcze tobie da, łotrze! — I pani Katarzyna roześmiała się konwulsyjnie. — Widzieliście durnia? — rzucała się na wszystkie strony, pokazując na Łużyna. — Co, i ty także? — dostrzegła gospodynię i — ty potwierdzasz, kiełbaśnica że ona „kradl“, ty podła pruska kurza łapo w krynolinie! O, wy! Ach, wy! Ależ ona z pokoju nie wychodziła i jak przyszła od ciebie, łotrze, to zaraz siadła obok pana Rodjona... Zróbcie rewizję! Skoro nigdzie nie wychodziła, to musi mieć pieniądze przy sobie! Szukajże, szukaj, szukaj! Tylko jeżeli nie znajdziesz, to daruj, chłoptasiu, ale odpowiesz! Do Najjaśniejszego Pana; do samego Cara pobiegnę, do miłosiernego, do nóg Mu się rzucę, zaraz, dziś jeszcze! Ja, sierota! Mnie puszczą! Myślisz, że nie puszczą? Łżesz, dojdę! Dojde-ę! Toć tyś rachował, że ona taka nieśmiała? Na toś rachował? Ale ja za to, bracie jestem energiczna! Nie daruję! Szukajże! Szukaj, szukaj no, szukaj!
I pani Katarzyna wściekle zaczęła szarpać Łużyna, ciągnąc go ku Zosi.
— I owszem, i odpowiadam za wszystko... ale uspokój się pani, uspokój się. Aż zanadto widzę, żeś pani energiczna!... jakże... jakże więc?... — mruczał Łużyn — to trzebaby przy policji... chociaż, zresztą i teraz świadków jest dosyć... I owszem... Ale w każdym razie mężczyźnie jakoś nie wypada... różnica płci. Gdyby oto pani gospodyni chciała dopomóc... chociaż co prawda tak się nie robi... Jakże więc?
— Kogo pan chcesz? Niech sobie kto chce szuka! — krzyczała pani Katarzyna — Zosiu, wywróć im kieszenie! O, o! Patrz, łotrze, o, pusta tu była chusteczka, kieszeń pusta, widzisz! O druga kieszeń, o, o! Widzisz! Widzisz!
I pani Katarzyna nie wywróciła, ale poprostu wyrwała obydwie kieszenie, jedną za drugą. Ale z drugiej, prawej kieszeni wyskoczył nagle banknot i opisawszy w powietrzu parabolę, spadł przy nogach Łużyna. Wszyscy to widzieli wielu krzyknęło. Pan Piotr schylił się, podniósł papier dwoma palcami z ziemi, podniósł tak, ażeby go wszyscy widzieli; i rozwinął. Była to storublówka, złożona w ósemkę. Pan Piotr oprowadził swoją rękę dokoła, pokazując wszystkim banknot.
— Złodziejka! Woń z kwatyr! Polis! Polis! — jękła niemka — potrzeba ich w Sybir zeslal! Won!
Ze wszystkich stron dały się słyszeć wykrzykniki. Raskolnikow milczał, nie spuszczając wzroku z Zosi, z rzadka, ale bystro przerzucając go na Łużyna. Zosia stała na tem samem miejscu, jak bez pamięci: nie była prawie nawet zdziwioną. Nagle oblała się rumieńcem, krzyknęła i zakryła twarz rękoma.
— Nie, to nie ja! Ja nie brałam! Ja nie wiem! — zawołała rozdzierającym głosem i rzuciła się do macochy.
Ta schwyciła ją, silnie przycisnęła do siebie, jakgdyby chciała ją piersią zasłonić przed wszystkiemi.
— Zosiu! Zosiu! Ja nie wierzę! Widzisz, ja nie wierzę! — krzyczała pani Katarzyna (pomimo całej oczywistości), wstrząsając nią w swoich rękach, jak dziecko, całując ją niezliczoną ilość razy, chwytając jej ręce i wpijając się i całując je. — Tybyś wziąść miała? Co to za głupcy! O Boże! Głupcy jesteście, głupcy — wołała, zwracając się do wszystkich — wy jeszcze nie wiecie, nie wiecie, co to za serce, co to za dziewczyna. Ona weźmie, ona! Ależ ona ostatnią kieckę zdejmie ze siebie, sprzeda, boso pójdzie, i odda, gdy wam będzie potrzeba, taką jest! Dlatego tylko ma i ten żółty bilet, że moje dzieci ginęły z głodu, siebie dla nas sprzedała!... O nieboszczyku! Nieboszczyku! Czy ty widzisz? Widzisz? Oto twoja stypa! Boże! Wstawcież się za nią, czego stoicie? Panie Raskolnikow! Dlaczego się pan nie ujmie za nią? Czy i pan uwierzyłeś? Małego jej palca nie warci jesteście, wszyscy, wszyscy, wszyscy! Boże! Pomóż nareszcie!
Płacz biednej i osieroconej suchotnicy wywarł widocznie wielkie wrażenie na obecnych. Tyle było rozpaczy, tyle cierpienia w tej wykrzywionej boleścią, wyschłej suchotniczej twarzy, w tych zaschłych, spieczonych krwią ustach, w tym ochryple krzyczącym głosie, w tem łkaniu, podobnem do płaczu dziecka, w tej ufającej, dziecinnej i zarazem rozpaczliwej prośbie o pomoc, że zdawało się iż wszyscy ulitowali się nad nieszczęsną. Przynajmniej pan Piotr zaraz się ulitował:
— Pani! pani! — wołał przekonywającym głosem — to się pani przecie nie tyczy! Nikt się nie poważy pani oskarżać o zmowę, o udział, tembardziej, żeś pani sama wykryła prawdę, przez wywrócenie kieszeni: a więc niceś pani nie podejrzewała. Bardzo a bardzo gotów jestem żałować, jeśli to nędza popchnęła pannę Zofję do tego czynu, ale dlaczegóż panna nie chciałaś się przyznać? Lękasz się wstydu? Pierwszy krok? Możeś się panna zmieszała? To jasne, jasne... Ale dlaczegóż było puszczać się na takie ryzyko! Panowie! — zwrócił się do obecnych — panowie! Żałując i, że tak powiem, litując się, gotów jestem przebaczyć, pomimo obelg jakie mnie spotkały. Niech ten wstyd będzie dla panny nauczką na przyszłość — zwrócił się do Zosi — a ja dochodzić więcej nie będę i sprawę umarzam. Dosyć!
Łużyn z ukosa spojrzał na Raskolnikowa. Spojrzenia ich spotykały się. Gorący wzrok Raskolnikowa gotów był go spalić.
Tymczasem pani Katarzyna, jakby już nic nie słyszała: ściskała i całowała Zosię, jak obłąkana. Dzieci także objęły ze wszystkich stron Zosię swojemi rączkami, a Polcia, która niezupełnie zresztą rozumiała o co chodzi, zdawała się tonąć w łzach, nadrywając się od łkania i ukrywszy nabrzękłą ładną buzię na ramieniu Zosi.
— Ach, jak to podle! — dał się słyszeć nagłe dobitny głos we drzwiach.
Łużyn obejrzał się szybko.
— Co to za nikczemność! — powtórzył Lebieziatnikow śmiało patrząc mu w oczy.
Pan Piotr jakgdyby zadrżał. Wszyscy to spostrzegli. (Później wspomniano o tem). Lebieziatnikow wszedł do pokoju.
— I pan śmiałeś mnie brać na świadka? — rzekł, zbliżając się do Łużyna.
— Co to ma znaczyć, panie Andrzeju? O czem pan mówi? — wyszeptał Łużyn.
— To ma znaczyć, żeś pan... łotr, to znaczą moje słowa! — gorąco wymówił Lebieziatnikow, surowo patrząc nań swemi ślepowatemi oczkami. Strasznie był oburzony.
Raskolnikow wpił się weń oczyma, jakby podchwytując i ważąc każde słowo. Znowu zapanowało milczenie. Pan Piotr prawie się zmieszał, zwłaszcza z początku.
— Czy pan to do mnie mówisz?... — zaczął, jąkając się — co się z panem stało? Czyś pan przy zdrowych zmysłach?
— O, ja mam zdrowe zmysły, ale pan... pan jesteś.. nędznikiem. Ach, jak to podle! Słyszałem wszystko i czekałem umyślnie, ażeby wszystko zrozumieć, bo przyznaję, że dotąd nawet jakoś się jedno drugiego nie trzyma... Ale nacoś pan wszystko zrobił — nie rozumiem.
— Cóżem ja takiego zrobił? Czy przestaniesz mówić swemi głupiemi zagadkami? Albo możeś pan nietrzeźwy!
— To chyba ty sam, nikczemniku, pijesz, ale nie ja! Ja wcale wódki nie pijam, bo jest to wbrew moim zasadom! Wyobraźcie sobie państwo, on, on sam, swemi własnemi rękami, oddał ten banknot storublowy pannie Zofji ja widziałem, ja byłem świadkiem, ja przysięgnę! On, on sam! — powtarzał Lebieziatnikow, zwracając się do wszystkich i każdego.
— Oszalałeś, młokosie jeden, czy nie? — piskliwie krzyknął Łużym — toć ona sama w oczy, tu, przy wszystkich potwierdziła, że oprócz dziesięciu rubli, nic więcej nie dostała ode mnie. Jakimże więc sposobem mogłem jej dać te pieniądze?
— Widziałem! Widziałem! — krzyczał i potwierdzał Lebieziatnikow — i choć to wbrew moim zasadom, ale gotów jestem złożyć przysięgę jaką zechcą, bo widziałem, jakeś jej pan ukradkiem podsunął. Tylko ja, osioł, sądziłem, żeś pan podsunął z dobrego serca! We drzwiach, żegnając się z nią, kiedy się odwróciła i kiedyś pan jedną ręką ściskał jej rękę, wsunąłeś pan pocichutku papierek. Widziałem! Widziałem!
Łużyn zbladł.
— Kłamiesz pan! — zawołał z czelnością — i jak pan mogłeś, stojąc przy oknie, poznać co to był za papier! Nie dopisały panu... półślepe oczy. Bredzisz pan.
— Oho, dopisały! I choć stałem zdaleka, ale wszystkom widział, wszystko, a chociaż od okna dość trudno rozpoznać papier, to prawda, ale właśnie, szczególnym wypadkiem wiedziałem napewno, że była to storublówka, bo kiedyś pan zaczął dawać pannie Zofji dziesięć rubli, to widziałem, jakeś pan ze stołu wziął storublówkę (widziałem, bo wtedy stałem blisko, i tu mi właśnie przyszła wtedy pewna myśl, dlategom nie zapomniał że pan miałeś w ręku ten banknot). Złożyłeś ją pan i przez cały czas trzymałeś, zacisnąwszy rękę. Potem wyszło mi to znowu z pamięci, ale kiedyś pan zaczął wstawać, to z prawej przełożyłeś pan do lewej i o mało panu z rąk nie wypadła; i znowu przypomniałem sobie, bo znowu mi przyszła ta sama myśl, mianowicie, że pan chcesz jej przyjść z pomocą, w sekrecie przede mną. Możesz pan sobie wyobrazić, jak zacząłem śledzić, no i zobaczyłem, że się panu udało wsunąć jej do kieszeni. Widziałem, widziałem, przysięgam!
Lebieziatnikow ledwie oddychał. Ze wszystkich stron dały się słyszeć różne wykrzykniki, po większej części wyrażające zdziwienie; ale dały się słyszeć głosy, przyjmujące wyraz groźby. Wszyscy stłoczyli się przy panu Piotrze. Pani Katarzyna podbiegła do Lebieziatnikowa.
— Panie Lebieziatnikow! Nie poznałam się na panu! Broń jej pan! Pan jeden wstawiłeś się za nią! To sierota, Bóg nam pana zesłał! Panie Andrzeju! Zbawco nasz!
I nieszczęśliwa, jak obłąkana, upadła przed nim na klęczki.
— Od rzeczy! — jęknął rozwścieczony Łużyn — od rzeczy pan pleciesz... „Zapomniałem, przypomniałem sobie, pamiętam“, — co takiego! Więc ja umyślnie podłożyłem! Dlaczego? W jakim celu? Co mnie wiąże z tą...
— Dlaczego? Tego ja właśnie sam nie rozumiem, a że to co opowiadam, jest istotnym faktem, to pewne! Tak dalece nie mylę się, nędzny, występny człowieku, że właśnie pamiętam, jak mi z tego powodu zaraz wtedy przyszło do głowy pytanie, właśnie wtedy, kiedym panu dziękował i ściskałem dłoń pańską. Dlaczego właściwie ukradkiem wsunąłeś jej pan do kieszeni? Czyż tylko dlatego, żeś pan chciał zrobić sekret przede mną, wiedząc, że jestem zasad przeciwnych i nie dopuszczam dobroczynności prywatnej, która nic nie leczy radykalnie? I doszedłem do przekonania, że właśnie przede mną wstyd panu ofiarowywać takie sumy i oprócz tego, pomyślałem sobie, chce jej zrobić niespodziankę, zadziwić ją, gdy znajdzie u siebie w kieszeni okrągłe sto rubli. (Niektórzy bowiem dobroczyńcy lubią w ten sposób rozmazywać swoje datki: wiem o tem). Potem przyszło mi także na myśl, że chcesz ją pan wypróbować, to jest, czy przyjdzie podziękować, znalazłszy! Potem, że chciałeś pan uniknąć podziękowań i żeby, no, jak tam się mówi: żeby prawa ręka nie wiedziała... słowem, jakoś to niby tak... Ale czy mało mi myśli przyszło wtedy do głowy, tak, że postanowiłem wszystko to obmyślić później, ale w każdym razie uważałem za niedelikatne powiedzieć panu, że sekret jest mi znany. Atoli przyszła mi zaraz do głowy jeszcze jedna kwestja, że panna Zofja, zanim spostrzeże, gotowa jeszcze zgubić pieniądze; oto dlaczego postanowiłem przyjść tutaj, wywołać ją i ostrzec, że włożono do jej kieszeni sto rubli. Ale po drodze zaszedłem na chwilę do pań Kobylatników, żeby zanieść im: „Ogólny zarys zasad podstawowych“, specjalnie polecić artykuł Picleryta, a zresztą także Wagnera. Potem przychodzę tutaj i trafiam na taką scenę. No czyż mogłem mieć te wszystkie myśli, gdybym rzeczywiście nie widział, żeś pan jej wsunął te sto rubli do kieszeni?
Kiedy pan Andrzej skończył swe gadatliwe dowody, zmęczył się strasznie, tak, że aż mu się pot kroplami staczał po twarzy. Niestety, nie umiał on mówić nawet po rosyjsku (żadnego innego języka zresztą nie znał), tak, że jakoś odrazu zupełnie został wyczerpany tym adwokackim występem, atoli, mowa jego wywarła nadzwyczajny efekt. Mówił z taką swadą, z takiem przekonaniem, że widocznie wszyscy mu uwierzyli. Pan Piotr zrozumiał, że jest źle.
— Co mi tam do pańskich głupich kwestyj i myśli — zawołał. — To nie dowód! Może się to panu śniło! A ja powiadam panu, że pan kłamiesz i kwita! Kłamiesz pan i obgadujesz mnie dla jakiejś osobistej urazy, dlatego właśnie, żem się nie zgadzał z pańskiemi wolnomyślnemi bezbożnemi zasadami!
Ale ten wykręt nie pomógł panu Piotrowi. Przeciwnie, ze wszystkich stron dało się słyszeć szemranie.
— A, aż tutaj sięgnąłeś, bratku! — krzyknął Lebieziatnikow. — Bajki! Wołajcie policji, a ja przysięgnę! Jednego tylko zrozumieć nie mogę: co go popchnęło do tak nędznego czynu! O, nikczemny, podły człowiek!
— Ja mogę wytłumaczyć, co go popchnęło do tego czynu i jeżeli zajdzie potrzeba, sam mogę przysiąc! — poważnym głosem wymówił nareszcie Raskolnikow i wystąpił naprzód.
Napozór był on spokojny. Wszyscy nabrali przekonania, z samego tylko rzutu oka, że on istotnie wie coś stanowczego i że wkrótce nastąpi rozwiązanie tej gmatwaniny.
— Teraz wszystko zrozumiałem — ciągnął Raskolnikow, zwracając się wprost do Lebieziatnikowa. — Od samego początku tej sprawy podejrzewałem, że musi to być jakieś niecne podejście; podejrzewałem, wskutek pewnych szczególnych okoliczności, mnie tylko samemu wiadomych, które zaraz wszystkim tu obecnym wyłuszczę: one to są właśnie przyczyną wszystkiego! Pan zaś, panie Lebieziatnikow, przez swoje cenne zeznanie, ostatecznie przekonałeś mnie pan, że nie byłem w błędzie. Proszę, niech wszyscy, wszyscy słuchają: ten jegomość (wskazał na Łużynia) starał się niedawno o rękę pewnej panny, a mianowicie mojej siostry, Eudoksji Raskolnikownej. Ale przyjechawszy do Petersburga, on, przed dwoma dniami, za pierwszem widzeniem się, poróżnił się ze mną i ja wypędziłem go od siebie, na co mam dwóch świadków. Jest to człowiek bardzo zły... Przed dwoma dniami nie wiedziałem jeszcze, że on tu mieszka u pana, panie Lebieziatnikow, i że tedy tego samego dnia, kiedy poróżniliśmy się ze sobą, to jest właśnie dwa dni temu, był świadkiem tego, jak wręczyłem w charakterze przyjaciela nieboszczyka Marmeladowa, jego żonie nieco pieniędzy na pogrzeb. Niezwłocznie napisał do mojej matki list i zawiadomił ją, że oddałem wszystkie pieniądze nie pani Marmeladowej, lecz pannie Zofji i przytem jak najpodlej wyraził się o... o charakterze panny Zofji, to jest zrobił aluzję co do charakteru stosunków moich względem panny Zofji. Wszystko to, jak łatwo pojąć, w celu poróżnienia mnie z moją matką i siostrą, wmawiając w nie, że ja szastam nieuczciwie pieniędzmi, które one mi, odejmując sobie od ust, przysłały. Wczoraj wieczorem przy matce i siostrze, i w jego obecności, wyznałem istotną prawdę i dowiodłem, że pieniądze doręczyłem pani Marmeladowej na pogrzeb, nie zaś pannie Zofji i że panny Zofji, przed dwoma dniami nie znałem nawet i nigdym jej nie widział. Dodałem przytem, że on, pan Piotr Łużyn, ze wszystkiemi godnościami, nie godzien jest małego palca panny Zofji, o której tak się źle odzywa. Na jego zaś pytanie: czybym posadził pannę Zofję przy mojej siostrze? odparłem, żem już to uczynił tego samego dnia właśnie. Zły, że ani matka, ani siostra, pomimo jego namowy nie chcą poróżnić się ze mną, on od słowa do słowa, jął im prawić impertynencje nie dodarowania. Nastąpiło ostateczne zerwanie i wypędzono go z domu. Wszystko to miało miejsce wczoraj wieczorem.
Teraz proszę o szczególną uwagę: wyobraźcie sobie państwo, że gdyby mu się udało dowieść, że panna Zofja jest złodziejką, to najprzód, dowiódłby mojej matce i siostrze, że miał prawo ją szkalować przed niemi i słusznie oburzył się, żem zestawił pannę Zofję z moją siostrą; że powstając na mnie, bronił tem samem honoru mojej siostry, a swojej narzeczonej. Jednem słowem przez to wszystko, mógł znowu poróżnić mnie z moją rodziną i naturalnie pozyskać znowu ich względy. Nie mówię już o tem, że się mścił osobiście na mnie, ma bowiem zasadę przypuszczać, że honor i szczęście panny Zofji są mi bardzo drogie. Takie to jego wyrachowanie! Tak ja rozumiem całą tę sprawę. Oto cała przyczyna, innej być nie może!
Tak, albo prawie tak, zakończył Raskolnikow swoją mowę, często przerywaną wykrzyknikami obecnych, którzy słuchali ze szczególną uwagą. Pomimo jednak wielu przerw, wypowiedział swoje śmiało, spokojnie, wyraźnie i stanowczo. Jego głos pewny, pełen przekonania i twarz surowa, wywarły na wszystkich niepospolite wrażenie.
— Tak, tak, więc to tak! — potwierdzał z triumfem Lebieziatnikow. — Musiało to być tak, bo nawet on się mnie pytał, jak tylko weszła do naszego pokoju panna Zofja, czy pan jesteś, czy nie widziałem pana w liczbie gości pani Katarzyny? Odprowadził mnie w tym celu do okna i tam wypytywał mnie pocichu. Więc mu koniecznie potrzebną była pańska obecność! Tak, tak, to jasne jak słońce!
Łużyn milczał i uśmiechał się z pogardą. Zresztą, był bardzo blady. Zdawało się, że się namyślał, jak się ma wykręcić. Może z przyjemnością rzuciłby wszystko i uciekł; ale w danej chwili było to prawie niepodobieństwem, znaczyłoby to przyznać słuszność czynionym sobie zarzutom i przyznać zwłaszcza, że istotnie obmówił Zosię. Przytem obecni, podnieceni już i bez tego, zaczęli szemrać nie na żarty. Porucznik, lubo niebardzo pojmował o co chodzi, darł się więcej od innych i proponował użyć na Łużyna środków arcy dlań niemiłych. Byli jednak i nie pijani; zeszli się i zebrali ze wszystkich pokojów. Wszyscy trzej polaczkowie srodze byli oburzeni i wołali co chwila: „panie łajdak!“ popierając te słowa jeszcze innemi polskiemi wymysłami, Zosia słuchała z naprężeniem, ale jakgdyby tylko co zbudziła się ze snu. Nie spuszczała tylko oczu z Raskolnikowa, czując, że w nim jej obrona. Katarzyna oddychała z trudnością i ochryple i była widocznie strasznie znużona. Najgłupszą minę miała niemka, która stała z otwartą gębą i nic a nic nie rozumiała, co się dzieje. Widziała tylko, że z Łużynem kiepsko. Raskolnikow poprosił znowu o głos, ale nie dano mu już dokończyć, wszyscy krzyczeli i cisnęli się wkoło niego z klątwami i złorzeczeniami. Ale pan Piotr nie zląkł się. Widząc, że sprawa dotycząca oskarżenia Zosi przegrana z kretesem, uciekł się do bezczelności:
— Za pozwoleniem panów, za pozwoleniem, dajcie mi przejść — mówił, przeciskając się przez tłum — zapewniam panów, że nic nie będzie, nic nie będzie, nic nie zrobicie, nie macie do czynienia z tchórzem, a przeciwnie wy, panowie, wy sami odpowiecie za to, żeście gwałtem ukryli sprawę kryminalną. W sądzie nie są tak ślepi.. i... nie pijani, i nie uwierzą dwóm bezbożnikom bez czci i wiary, wichrzycielom, wolnomyślnym, oskarżającym mnie dla widoków osobistych, i przyznających się do tego z głupoty... Ależ za pozwoleniem panów...
— Żeby po panu śladu nie było w moim pokoju; wynoś się pan i wszystko między nami skończone! I jak pomyślę, żem ze skóry o mało nie wyskoczył, żem mu wykładał... przez całe dwa tygodnie!...
— Toć ja sam panu mówiłem, panie Andrzeju, że się wyprowadzam, a paneś mnie jeszcze zatrzymał; teraz zaś dodam tylko, żeś pan dureń. Życzę panu, ażebyś wyleczył swój mózg i nawpół oślepłe oczy. Ależ za pozwoleniem panów!
Przedostał się; ale porucznik nie chciał go tak łatwo wypuścić, z samemi tylko wymysłami: porwał ze stołu szklankę, zamierzył się i puścił ją w pana Piotra; ale szklanka trafiła prosto w niemkę. Ta wrzasnęła, zaś porucznik, straciwszy z zamachu równowagę, całym ciężarem runął na stół. Łużyn wybiegł do swego pokoju, a w pół godziny potem już go nie było w domu. Zosia, nieśmiała z natury, wiedziała i poprzednio, że łatwiej ją zgubić, niż kogokolwiek, a obrazić mógł ją każdy bezkarnie. Atoli aż do tej chwili zdawało jej się, że można jakoś uniknąć nieszczęścia przez ostrożność, łagodność, pokorę przed wszystkimi i każdym. Rozczarowanie jej było zbyt ciężkie. Ona, oczywiście, mogła znieść to wszystko bez szemrania i cierpliwie. Ale zaraz w pierwszej chwili zrobiło się jej bardzo ciężko. Pomimo swego triumfu i uniewinnienia z zarzutu, gdy już minął pierwszy przestrach i pierwsze starcie, gdy już zrozumiała i zorientowała się we wszystkiem jasno, uczucie niemocy i żalu ścisnęło boleśnie jej serce. Zaczęła drżeć konwulsyjnie. Nareszcie, nie wytrzymała i wybiegłszy z pokoju, udała się szybko do domu. Było to prawie zaraz po odejściu Łużyna. Niemka, gdy przy głośnym śmiechu obecnych trafiła w nią szklanka, także nie wytrzymała obelgi. Z wrzaskiem, jak wściekła, rzuciła się do pani Katarzyny, uważając że ona jedna jest winną wszystkiemu:
— Precz z kwatyr! Zaraz! Marsz!
I z temi słowy zaczęła chwytać wszystko, co jej tylko trafiło do rąk z rzeczy pani Katarzyny, i rozrzucać po podłodze. Już i bez tego prawie nieomal w malignie, kaszląca, blada, wdowa zerwała się z łóżka (na które upadła przed chwilą w zupełnem wyczerpaniu) i rzuciła się na niemkę. Ale walka zbyt była nierówna: niemka odepchnęła ją jak piórko.
— Jakto! Niedość, że nas najbezbożniej oszkalowano, ta żmija rzuca się jeszcze na mnie. Jakto! W dzień pogrzebu mojego męża wypędzać mnie z mieszkania, po mojem przyjęciu, na ulicę, z sierotami! Ależ gdzież pójdę! — jęczała, płacząc i ledwie dysząc biedna kobieta. — Boże — krzyknęła nagle, błysnąwszy wzrokiem — czyż niema sprawiedliwości! — Kogóż będziesz bronił, jeżeli nie nas, sieroty? Dobrze więc, zobaczymy! Jest na świecie sąd i prawda, jest, ja znajdę je! Zaraz, poczekaj, bezbożna nędznico! Polciu, zostań tu z dziećmi, ja zaraz wrócę. Czekajcie na mnie bodaj na ulicy! Zobaczymy, czy jest prawda na świecie?
I zarzuciwszy na głowę tę samą zieloną bajową chustkę, o której wspomniał w swojem opowiadaniu nieboszczyk Marmeladow, Katarzyna przecisnęła się przez stojący w nieładzie i pijany tłum lokatorów, wciąż jeszcze kręcących się po izbie, i ze łzami wybiegła na ulicę, mając nieokreślony cel znalezienia gdzieś zaraz, bądź co bądź, sprawiedliwości.
Polcia, w przerażeniu ukryła się z dziećmi w kąciku za kufrem, gdzie przytuliwszy maleństwa cała drżąca postanowiła czekać na powrót matki. Niemka rzucała się po izbie, wrzeszczała, klękała, rzucała wszystko co było pod ręką na podłogę i rozbijała się strasznie. Lokatorzy bajali ni w pięć ni w dziewięć; jedni domawiali, co wiedzieli o zaszłem zdarzeniu, inni kłócili się i klęli, inni znowu zaciągali pieśni.
— A teraz kolej na mnie! — pomyślał Raskolnikow. — No panno Zofjo, zobaczymy teraz co nam zaśpiewasz!
I udał się do mieszkania Zosi.