Zbrodnia i kara (Dostojewski, 1928)/Tom II/Część piąta/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zbrodnia i kara |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Преступление и наказание |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Raskolnikow był dzielnym i energicznym adwokatem Zosi przeciwko Łużynowi, pomimo, że sam dźwigał w swej duszy tyle własnej grozy i cierpienia. Ale wycierpiawszy tyle zrana, on jakgdyby był kontent ze zmiany wrażeń, które stawały się dlań nieznośne, już to, ile było serdecznego i osobistego w jego dążeniu do obrony Zosi. Oprócz tego miał na myśli i strasznie dręczył się niekiedy tem spotkaniem z Zosią: powinien był powiedzieć jej kto zabił Elżbietę i przeczuwał straszną mękę, i jakby odtrącał ją od siebie rękoma. To też, gdy wychodząc od pani Katarzyny, zawołał: „No panno Zofjo, zobaczymy teraz co nam zaśpiewasz!“ to widocznie znajdował się jeszcze w jakimś z zewnątrz pobudzonym stanie otuchy, wyzwania i świeżego zwycięstwa nad Łużynem. Ale rzecz dziwna stała się z nim. Gdy doszedł do mieszkania Kapernaumowa, poczuł w sobie nagłe odrętwienie i przestrach. W zamyśleniu stanął przed drzwiami z pytaniem:
— Czy trzeba powiedzieć, kto zabił Elżbietę?
Pytanie było dziwne, poczuł bowiem nagle i wyraźnie że nietylko nie można nie powiedzieć, ale nawet oddalić tej chwili, choćby na jakiś czas, niepodobna. Nie wiedział jeszcze dlaczego niepodobna, on tylko poczuł to i ta męcząca świadomość własnej niemocy wobec konieczności zgnębiła go prawie. Ażeby już nie rezonować i nie męczyć się, szybko otworzył drwi i z progu spojrzał na Zosię.
Siedziała oparta o stół, z twarzą ukrytą w dłoniach, ale ujrzawszy Raskolnikowa, wstała żywo i poszła na jego spotkanie, jakgdyby czekała nań.
— Coby się ze mną stało bez pana! — wymówiła szybko, zeszedłszy się z nim na środku izby. Widocznie chciała mu to tylko powiedzieć i na to czekała.
Raskolnikow zbliżył się do stołu, siadł na krześle, z którego ona tylko co wstała. Ona stanęła przed nim o dwa kroki, zupełnie tak jak wczoraj.
— Cóż, Zosiu? — rzekł i nagle poczuł, że głos mu drży. — Wszak cała rzecz polegała na „pozycji społecznej i nieodłącznych od niej przyzwyczajeń“. — Czyś to zrozumiała przedtem?
Cierpienie wyryło się na jej twarzy.
— Tylko nie mów pan ze mną tak jak wczoraj! — przerwała mu. — Proszę pana, nie zaczynaj pan po swojemu. I tak dosyć męczarni...
Uśmiechnęła się coprędzej, zlękłszy się, czy aby go nie obrazi ta wymówka.
— Wyszłam stamtąd jak warjatka. Co się tam dzieje? Chciałam właśnie tam pójść, ale myślałam ciągle że... że pan przyjdzie.
Opowiedział jej, że niemka wypędza ich z mieszkania i że macocha pobiegła gdzieś „szukać prawdy“.
— Ach mój Boże! — zawołała Zosia — idźmy prędzej. I porwała swoją mantylkę.
— Wiecznie jedno i to samo! — zawołał z rozdrażnieniem Raskolnikow. — Ciągle masz tylko ich na myśli! Poświęć i mnie także chwileczkę czasu.
— A... matka?
— A matka nie pominie cię, bądź spokojna, sama cię odwiedzi, skoro już wybiegłaś z domu — dodał opryskliwie. — Jeżeli cię nie zastanie, sama będziesz temu winna...
Zosia, w męczącem niezdecydowaniu, siadła na krześle. Raskolnikow milczał, patrząc w ziemię i zastanawiając się nad czemś.
— Dobrze, że Łużyn stracił rezon, — zaczął, nie patrząc na Zosię. — No, a gdyby był chciał, gdyby miał w tem jakieś wyrachowanie, wszak wsadziłby cię do więzienia. Dobrze, żem ja był i Lebieziatnikow, co?
— A tak — rzekła słabym głosem — tak! — powtórzyła z roztargnieniem i trwogą.
— A przecież ja mogłem nie być, a i Lebieziatnikow nawinął się całkiem przypadkowo.
Zosia milczała.
— No, a gdybyś się dostała do więzienia, cóż wtedy? Pamiętasz, com mówił wczoraj?
Ona znowu nie odpowiedziała, Raskolnikow ciągnął dalej.
— Myślałem, że znowu zawołasz. „Ach, nie mów, przestań pan“! — roześmiał się z pewnym przymusem. — Cóż, znowu milczenie? — zapytał po chwili. — Wszak trzeba o czemś mówić? Chciałbym się właśnie dowiedzieć jakbyś rozstrzygnęła pewną „kwestję“, jak mówi Lebieziatnikow (zaczynał się trochę mieszać). Nie, doprawdy, ja na serjo. Wyobraź sobie, Zosiu, żeś wiedziała o wszystkich zamiarach Łużyna, wiedziałaś (to jest napewno), że przez nie mogłaby zginąć całkiem twoja macocha i jej dzieci; ty sama, w dodatku (ponieważ sama uważasz się za nic, więc w dodatku). Polcia także... bo i ją czeka ta sama droga. Otóż więc: gdyby nagle wszystko to oddano do twojej decyzji... czy on, czy oni mają żyć na świecie, to jest czy Łużyn ma żyć i robić podłości, czy też macocha ma umrzeć? To jakbyś zdecydowała: kto z nich ma umrzeć? Pytam się o to!
Zosia z niepokojem spojrzała na mówiącego: coś szczególnego dało się jej słyszeć w tych niejasnych i kryjących jakieś znaczenie słowach.
— Ja już przeczuwam, że się pan o coś takiego zapyta — rzekła, badawczo patrząc mu w oczy.
— Dobrze; przypuśćmy, ale jednak, jakżebyś postanowiła?
— Poco pan pytasz o to, co jest niepodobieństwem? — odparła Zosia z niesmakiem.
— A więc lepiej, żeby Łużyn żył i robił łajdactwa. Więc nie ośmieliłabyś się i o tem nawet wydać swego sądu?
— Ależ ja nie znam wyroków Opatrzności... I poco pan pytasz się o to, o co się pytać nie trzeba? Na co takie puste pytanie? Jakże to może być, żeby to kiedy ode mnie mogło zależeć? I któż mnie takim sędzią zrobi, kto ma żyć a kto umierać?
— Już jak się wyroki Opatrzności wmieszają, wszystko przepadło! — ponuro mruknął Raskolnikow.
— Mów pan lepiej otwarcie, czego pan chcesz! — zawołała Zosia z bólem — znowu pan do czegoś zmierzasz. Czyż dlatego tylko przyszedłeś pan, ażeby mnie męczyć?
Nie mogła wytrzymać i zaczęła gorzko płakać. Ze szczerym smutkiem patrzył na nią. Minęło pięć minut.
— A jednak masz słuszność, Zosiu — wymówił nareszcie. Zmienił się nagle; sztucznie opryskliwy i bezsilnie wymywający ton jego znikł. Nawet głos osłabł nagle. — Wszak sam mówiłem ci wczoraj, że nie przyjdę prosić cię o przebaczenie, a tymczasem prawie od tegom zaczął, że proszę o przebaczenie. To dla siebie mówiłem o Łużynie i Opatrzności. Prosiłem o przebaczenie, Zosiu...
Chciał się uśmiechnąć, niespodzianie uczucie jakiejś złośliwej nienawiści do Zosi przeszło po jego sercu. Jakby zdziwiony i przerażony tem uczuciem, podniósł nagle głowę i spojrzał na nią z uwagą; ale spotkał się ze wzrokiem niespokojnym i rozpaczliwie życzliwym, to była miłość: nienawiść jego znikła i jak widmo. Widocznie wziął jedno uczucie za drugie. Miało to tylko znaczyć, że oczekiwana chwila nadeszła.
Znowu zakrył twarz rękoma i spuścił głowę. Nagle zbladł, wstał z krzesła, spojrzał na Zosię i, nic nie powiedziawszy, przesiadł się machinalnie na jej łóżko.
Chwila ta była bardzo podobna, w jego uczuciu, do tej, kiedy to stał za starą fanciarką, już wydostawszy topór z pętli i poczuł, że już „ani chwili nie było do stracenia“.
— Co panu jest? — zapytała Zosia, niezmiernie przestraszona.
Nie mógł wymówić ani słowa. Wcale nie tak zamierzał wyznać i sam nie rozumiał tego, co się z nim teraz stało. Ona zwolna zbliżała się do niego, siadła tuż przy nim na łóżku i czekała, nie spuszczając zeń wzroku. Serce jej biło i cała była drżąca. Było to dla niej nie do zniesienia; on odwrócił od niej swą martwo bladą twarz; usta mu się wykrzywiały bezwładnie, usiłując coś wymówić. Zgroza przejęła serce Zosi.
— Co panu jest? — powtórzyła, zlekka odsuwając się od niego.
— Nic, Zosiu. Nie lękaj się... Głupstwo! Doprawdy jeśli dobrze rozważyć, to głupstwo — powtarzał, jak człowiek nieprzytomny, w gorączce. — Poco tylko przyszedłem dręczyć ciebie? — dodał nagle, patrząc na nią. — Doprawdy. Poco? Ciągle zadaję sobie to pytanie, Zosiu...
Może i zadawał sobie to pytanie przed kwadransem, ale teraz wymówił je w zupełnej niemocy, ledwie przytomny i uczuwając nieustanne dreszcze po całem ciele.
— Och, jak się pan męczy! — wymówiła z litością, wpatrując się w niego.
— Wszystko głupstwo!... Uważasz, Zosiu (uśmiechnął się czegoś nagle, jakoś blado i bezwładnie, na dwie sekundy): czy pamiętasz, com ci chciał wczoraj powiedzieć?
Zosia czekała z niepokojem.
— Powiedziałem ci, odchodząc, że może żegnam się z tobą na zawsze; ale, że jeśli przyjdę dzisiaj, to powiem ci... kto zabił Elżbietę.
Ona nagle zadrżała na całem ciele.
— No, więc przyszedłem powiedzieć.
— Więc to pan na serjo wczoraj... — z trudnością szepnęła Zosia — skądże pan wie o tem? — spytała szybko, jakby ogarniając wszystko.
Zaczęła oddychać ciężko. Twarz jej stawała się coraz bledszą i bledszą.
— Wiem.
Ona przez chwilę milczała.
— Czy wykryto... tego? — spytała nieśmiało.
— Nie, nie wykryto.
— Więc skądże pan wie o tem? — znów zapytała ledwie dającym się dosłyszeć głosem i znowu prawie po minucie milczenia.
On odwrócił się do niej i bacznie, bacznie przeszył ją wzrokiem.
— Zgadnij — wymówił z poprzednim wykrzywionym bezwładnym uśmiechem.
Po jej ciele przebiegły zupełnie konwulsje.
— Ależ pan... mnie... dlaczego mnie pan tak przeraża? — wymówiła, uśmiechając się jak dziecko.
— Dlatego, że ja z nim jesteśmy serdecznymi przyjaciółmi... i stąd wiem — ciągnął Raskolnikow, nieustannie patrząc jej w oczy, jakgdyby nie miał sił odwrócić wzroku — on tej Elżbiety zabić nie chciał... On ją... zabił niechcący... On starą chciał zabić... gdy była samą i przyszedł. Wtem weszła Elżbieta... No... no i zabił ją.
Minęła jeszcze straszna chwila. Oboje wciąż patrzyli na siebie.
— Więc nie możesz zgadnąć? — zapytał nagle, z takiem uczuciem, jakby rzucał się z wieży.
— N...ie! — cicho odparła Zosia.
— Spójrz no dobrze.
I ledwie to wyrzekł, znowu poprzednie, znane mu uczucie ochłodziło nagle jego duszę: patrzył się na nią i nagle, jakgdyby spostrzegł twarz Elżbiety. Wyraz twarzy Elżbiety stał mu żywo przed oczyma, od chwili, gdy zbliżał się do niej wtedy z toporem, a ona cofała się ku ścianie, wyciągnąwszy przed siebie rękę, z zupełnie dziecinnym przestrachem w twarzy, jak maleńkie dzieci, kiedy się nagle zaczynają czego lękać i patrzą nieruchomie i niespokojnie na przerażający je przedmiot, cofają się i wyciągają rączkę przed siebie, gotowe wybuchnąć płaczem. Prawie to samo stało się teraz z Zosią: równie bezwładnie z tym samym przestrachem spoglądała nań przez jakiś czas, i nagle, ledwie, ledwie dotknęła palcami jego piersi i zwolna jęła podnosić się z łóżka, coraz bardziej i bardziej odsuwając się odeń, i coraz bardziej nieruchomy stawał się jej wzrok utkwiony w niego. Jej zgroza udzieliła się jemu: zupełnie taki sam przestrach ukazał się na jego twarzy, zupełnie tak samo i on jął spoglądać na nią, i prawie nawet z takim samym dziecinnym uśmiechem.
— Zgadłaś? — wyszeptał.
— Boże! — jęknęła z głębi piersi.
Bezwładnie upadła na łóżko, twarzą na poduszki. Ale po chwili, szybko się podniosła, szybko przysunęła się do niego, porwała go za obie ręce i ściskając je silnie jak w kleszczach, swemi cienkiemi palcami, jęła znów nieruchomie, niby przylepiona, wpatrywać się w twarz jego. Tym ostatnim rozpaczliwym wzrokiem chciała wypatrzeć i pochwycić jaką ostatnią iskierkę nadziei dla siebie. Ale nadziei nie było: niema o czem wątpić: wszystko było tak! Nawet później, w przyszłości, gdy sobie przypominała tę chwilę, robiło jej się i dziwnie i cudownie; dlaczego właśnie tak odrazu spostrzegła wówczas, że nie było żadnych wątpliwości? Wszak nie mogła powiedzieć, że przeczuwała coś takiego? A tymczasem teraz, ledwie jej napomknął o tem, wydało jej się nagle, że istotnie jakby przeczuwała właśnie to samo.
— Dosyć, dosyć Zosiu! Nie dręcz mnie! — poprosił z boleścią.
Wcale, wcale inaczej zamierzał jej to wyznać, ale wyszło tak.
Jakby nie pomnąc siebie, zerwała się i załamując ręce doszła do środka pokoju; ale szybko wróciła i usiadła znowu przy nim, prawie dotykając się ramieniem do ramienia. Nagle, niby ukłuta, drgnęła, krzyknęła i upadła przed nim, sama nie wiedząc po co, na kolana.
— Cóżeś pan, cóżeś pan uczynił! — wymówiła z rozpaczą, i zerwawszy się z kolan, rzuciła mu się na szyję, objęła go i silnie uścisnęła go rękoma.
Raskolnikow odsunął się i ze smutnym uśmiechem popatrzył na nią:
— Dziwna jesteś, Zosiu — ściskasz i całujesz, kiedym ci o tem powiedział. Straciłaś zmysły.
— Nie, niema nieszczęśliwszego od ciebie na całym świecie! — zawołała, prawie nieprzytomna, nie słysząc jego uwag i nagle zadała się konwulsyjnym płaczem.
Oddawna już nieznane mu uczucie, jak fala wpłynęło do jego duszy i odrazu rozmiękczyło ją. Nie sprzeciwiał mu się: dwie łzy spłynęły mu z oczu i zawisły na rzęsach.
— Więc ty mnie nie opuścisz, Zosiu? — mówił, prawie, że z nadzieją, patrząc na nią.
— Nie, nie; nigdy i nigdzie! — zawołała Zosia — za tobą pójdę, wszędzie pójdę! O Boże!... Och, ja nieszczęśliwa!... I dlaczego, dlaczego wcześniej ciebie nie znałam? Dlaczegoś wcześniej nie przychodził! O mój Boże!
— Toć przyszedłem.
— Teraz! O, co teraz począć!... Razem, razem! — powtarzała jak w malignie i znowu objęła go za szyję — na katorgi pójdę z tobą razem!
Znowu jakby się uraził, dawny, nienawistny i prawie dumny uśmiech napiętnował jego usta.
— Ja, Zosiu, może jeszcze na katorgi nie chcę iść — rzekł.
Ona zmierzyła go bystro wzrokiem.
Po pierwszem, namiętnem i dręczącem współczuciu dla nieszczęśliwego, znowu straszna idea zbrodni uderzyła ją. W zmienionym tonie jego słów dał jej się nagle słyszeć morderca. Patrzyła nań ze zdumieniem. Nie wiedziała jeszcze nic, ani poco, ani jak, ani dlaczego to było zrobione. Teraz wszystkie te pytania odrazu stanęły jej w myśli. I znowu nie uwierzyła: „On, on morderca! Ależ, czy to możliwe?“
— Lecz cóż to! Gdzież jestem! — wymówiła z głębokiem oszołomieniem, jakby jeszcze nieprzytomnie — lecz jak to, pan, pan taki... mógłbyś się zdecydować na... na...
— Tak, na rabunek. Przestań, Zosiu! — z pewnem zmęczeniem i jakby ze złością odparł Raskolnikow.
Zosia stała jak wryta, ale nagle znów zawołała:
— Byłeś głodny! Chciałeś matce dopomóc? Prawda?
— Nie, Zosiu, nie — szeptał, odwróciwszy się i opuściwszy głowę — ja nie byłem głodny... chciałem istotnie dopomóc matce, ale... i to nie zupełnie... nie męcz mnie. Zosiu.
Zosia klasnęła w ręce.
— A!... czyż to, czyż to podobieństwo! Boże! Boże! Któż temu uwierzy?... I jakże to pogodzić? Sam pan wszystko, co masz oddajesz, a zabiłeś dla rabunku! Ah!... — jęknęła nagle — te pieniądze coś pan dał mojej macosze... te pieniądze... Boże, czyż i te pieniądze...
— Nie, Zosiu — przerwał skwapliwie — uspokój się, to były inne pieniądze! Te pieniądze to mi matka przysłała przez pewnego kupca i dostałem je w chorobie, tego samego dnia, kiedy je oddałem... Razumichin widział... on je za mnie odbierał... to moje pieniądze, własne, rzeczywiście moje.
Zosia słuchała go ze zdumieniem i z całych sił starała się coś ogarnąć zmysłami.
— A tamte pieniądze... nie wiem zresztą czy były tam jakie pieniądze... — dodał zcicha i jakby z namysłem — zdjąłem wprawdzie woreczek z szyi, zamszowy, pełny, dobrze nawet wypchany... ale do środka nie zaglądałem; nie zdążyłem widocznie... No a rzeczy, same jakieś tam łańcuszki, spinki, wszystkie te rzeczy i woreczek schowałem zaraz na drugi dzień na cudzem podwórzu pod kamień, na W-skim prospekcie... Wszystko to leży tam do tego czasu.
Zosia słuchała z całych sił.
— No więc dlaczegóż, mówiłeś pan przecie, że to dla rabunku, a sameś pan nic nie wziął? — zapytała jednym tchem, chwytając się słomki.
— Nie wiem... jeszcze nie postanowiłem, czy wezmę czy niewezmę tych pieniędzy — wymówił znowu, jakby się namyślając — nagle ocknąwszy się, szybko i krótko uśmiechnął się. — A tom głupstwo palnął przed chwilą, co?
Po główce Zosi przebiegła myśl: czy nie zwarjował? Ale zaraz porzuciła ją: nie, to co innego. Nic, a nic nie rozumiała.
— Wiesz, Zosiu — rzekł nagle jakby w natchnieniu — wiesz co ci powiem: gdybym był zamordował tylko z głodu — ciągnął dalej, akcentując dobitnie i znacząco każde słowo, lecz szczerze wpatrując się w nią — to byłbym teraz... szczęśliwy! Wiedz o tem! I co ci potem, co ci potem — zawołał po chwili z jakąś rozpaczą — co ci z tego przyjdzie, gdybym się przyznał nawet, że źle zrobiłem! No i co ci z tego głupiego triumfu nade mną? Ach Zosiu, czy po to przyszedłem teraz do ciebie?...
Zosia znów chciała coś powiedzieć, ale zamilkła.
— Dlatego zapraszałem cię z sobą wczoraj, żeś ty mi tylko jedna została na świecie!
— Dokąd zapraszałeś?
— Juści nie kraść, ani zabijać, nie lękaj się, nie po to — uśmiechnął się złośliwie. — Jesteśmy ludzie różni... I wiem, że dopiero teraz, przed chwilą odgadłem: dokąd zapraszałem cię wczoraj! A wczoraj kiedym cię zapraszał, miałem tylko jedno na myśli: żebyś mnie nie opuszczała. Czy nie opuścisz mnie, Zosiu?...
Ona uścisnęła go za rękę.
— I poco, na com jej powiedział, pocóż ją wtajemniczałem — zawołał po chwili z rozpaczą, z nieskończoną boleścią, patrząc na nią — czekasz moich objaśnień, Zosiu, siedzisz i czekasz, widzę to; i cóż ci powiem? Wszak ty nic z tego nie zrozumiesz i tylko umęczysz się... przeze mnie! Właśnie też, zaczynasz płakać i znowu mnie ściskasz, no, a za co mnie ściskasz? Za to, że sam nie wytrzymałem i przyszedłem zwalić na innego: „cierp i ty, lżej mi będzie!“ I czyż możesz kochać takiego potwora?
— A ty, czyż się nie męczysz? — zawołała Zosia.
Znowu to samo uczucie falą wpłynęło do jego duszy i znowu na chwilę zmiękczyło ją.
— Zosiu! ja mam złe serce, pamiętaj o tem: tem się dużo daje wytłumaczyć, dlatego przyszedłem, że jestem zły Są tacy, którzyby nie przyszli. A ja jestem tchórz i... podły! Lecz... niech tam! Wszystko to nie to... Mówić teraz trzeba, a ja zacząć nie umiem...
Urwał i zamyślił się.
— E...ech, jesteśmy ludzie obcy sobie! — zawołał znowu — zła z nas para. I poco, poco tu przyszedłem! Nigdy sobie tego nie daruję!
— Nie, nie, dobrze żeś przyszedł! — zawołała Zosia, to lepiej, że ja wiem! Daleko lepiej!
On z boleścią popatrzał na nią.
— A może i w istocie! — rzekł, jakby zdecydowany — wszak to tak było! Otóż chciałem zrobić się Napoleonem, dlatego zabiłem... No, rozumiesz teraz?
— N...nie — naiwnie i nieśmiało szepnęła Zosia — tylko... mów, mów. Ja zrozumiem, ja po swojemu wszystko zrozumiem — prosiła go usilnie.
— Zrozumiesz? No dobrze, zobaczymy!
Zamilkł i długo się zastanawiał.
— Uważasz tedy: zadałem sobie pewnego razu pytanie: coby to było, gdyby na mojem miejscu znalazł się Napoleon i gdyby nie miał dla rozpoczęcia karjery ani Tulonu, ani Egiptu, ani przejścia przez Mont-Blanc, lecz zamiast tych wszystkich pięknych pomników i rzeczy, poprostu jakaś pocieszna staruszka, registratorowa, którą jeszcze w dodatku trzeba zabić, ażeby z jej kufra wydostać pieniądze (dla zrobienia karjery, rozumiesz?), no więc czyby się zdecydował na to, gdyby nie miał innego punktu wyjścia? Czy nie cofnąłby się dlatego, że już nieco zanadto niemonumentalnie i... i nieuczciwie? Powiadam ci tedy, że to „pytanie“ męczyło mię niezmiernie długo, tak, że ażem się okropnie zawstydził, domyśliwszy się nareszcie (jakoś tak nagle), że nietylko nie cofnąłby się, ale nawet nie przyszłoby mu do głowy, że to nie jest czyn pomnikowy... i nawet nie pojmowałby, dlaczego miałby się cofać? I już gdyby tylko nie miał innego wyjścia, to zadusiłby tak, że aniby nie pisnęła, bez żadnego namysłu! Otóż i ja... bez namysłu... zadusiłem... wzorem autorytetu. I to było ściśle tak jak mówię! Czy ciebie to śmieszy? Tak, Zosiu, może najśmieszniejszem jest tu to, że właśnie tak było...
Zosi wcale było nie do śmiechu.
— Mów mi pan lepiej poprostu... bez przykładów — nieśmialej i jeszcze ciszej szepnęła.
Odwrócił się ku niej, spojrzał ze smutkiem i wziął ją za ręce.
— Znowu masz słuszność, Zosiu. Wszak to wszystko głupstwo, prawie, że czcza gadanina. Widzisz: wszak wiesz o tem, że moja matka nie ma prawie żadnych funduszów. Siostra otrzymała edukację wypadkowo i skazana jest na włóczenie się po guwernerce. Wszystkie ich nadzieje polegały we mnie. Uczyłem się, ale utrzymać się na uniwersytecie nie mogłem i na jakiś czas zmuszony byłem go opuścić. Gdyby to nawet miało trwać długo, to za jakie lat dziesięć, dwanaście (przy szczęściu) mógłbym pomimo to objąć posadę jakiego nauczyciela lub urzędnika z pensją tysiąca rubli... (Mówił, jakby się tego uczył na pamięć). A do tego czasu matka wyschłaby ze zmartwienia i kłopotów i nie byłbym w stanie utulić jej: a siostra... no, z siostrą mogłoby się stać jeszcze gorzej!.. Bo i cóż za ochota przez całe życie ocierać się o wszystko i od wszystkiego się odwracać, zapomnieć o matce, krzywdę siostrzaną znieść z pokorą? Dlaczego? Czy dlatego ażeby pochowawszy je, związać się z nowemi... wziąść żonę i mieć dzieci i potem także zostawić je bez grosza i kęsa chleba? Otóż... otóż postanowiłem, zagarnąwszy pieniądze fanciarki, zużytkować je na swoje pierwsze lata, nie męcząc matki, na zabezpieczenie siebie w uniwersytecie, na pierwsze kroki po wyjściu z uniwersytetu, i wszystko to zrobić na wielką skalę, radykalnie, tak, ażeby już wcale nową stworzyć sobie karjerę i stanąć na drodze nowej, niezależnej... No... otóż i wszystko... Oczywiście, zabiłem fanciarkę, źlem zrobił... no i dosyć!
W jakiejś niemocy dowlókł się do końca opowiadania i spuścił głowę.
— Och, to nie to, nie to — z boleścią wołała Zosia — i czyż tak można... nie, to źle, źle!
— Sama widzisz, że źle! A jednak opowiedziałem ci szczerą prawdę!
— Ale jakaż to prawda! Boże!
— Wszak ja tylko zabiłem wesz, Zosiu, bezużyteczną złą szkodliwą.
— A czy człowiek to wesz?
— Toć wiem, że nie — odparł, dziwnie patrząc na nią. — A zresztą, kłamię, Zosiu — dodał — oddawna już kłamię... Wszystko to nie to, słusznie mówisz. Zosiu, tu są wcale, wcale inne przyczyny!... Dawno już z nikim nie rozmawiałem, Zosiu... Głowa mnie teraz bardzo boli.
Oczy pałały mu gorączkowym ogniem. Zaczynał prawie bredzić; niespokojny uśmiech krążył na jego wargach. Przez pobudzony stan duszy przeglądała już straszna niemoc. Zosia pojęła, jak on się męczy. I w jej głowie zaczęło się mącić. Bo on tak dziwnie jakoś mówił: niby coś się rozumie, a jednak... „ale jakże! Jakże! O Boże!“ I załamywała ręce w rozpaczy.
— Nie, Zosiu, to nie to! — zaczął znowu, podnosząc nagle głowę, jakgdyby niespodziany zwrot myśli uderzył i pobudził go znowu — to nie to! Lepiej... pomyśl (tak, to istotnie lepiej!) pomyśl, że jestem samolubem, zazdrosnym, złym, podłym, mściwym, no... i jeszcze dajmy na to skłonnym do warjacji. (Niech będzie wszystko od razu! A o warjacji mówiono nieraz, zauważyłem to!). Otóż, powiedziałem ci poprzednio, że nie mogłem się utrzymać na uniwersytecie. A wiesz ty, może i mogłem? Matka przysłałaby, żeby wnieść co potrzeba, a na buty, ubranie i chleb sambym zapracował; z pewnością! Lekcje się skończyły: dawano po pół rubla. Wszak Razumichin pracuje! Alem ja się rozgniewał i nie chciałem. Tak rozgniewałem się dobrze mówię! Wtedy jak pająk zakopałem się w swojej norze. Wszak byłaś u mnie, widziałaś.. A czy wiesz Zosiu, że niskie sufity i ciasne pokoje tłumią blaski duszy i rozumu! O jakżem znienawidził tę norę! A jednak, wychodzić z niej nie chciałem. Umyślnie nie chciałem. Przez całe doby nie wychodziłem i nie chciałem pracować, i nawet jeść nie chciałem, leżałem ciągle. Przyniesie Nastka, to i zjem, nie przyniesie, to i cały dzień tak przejdzie; umyślnie ze złości nie prosiłem o nic! W nocy niema ognia, leżę pociemku, a na światło nie chcę zapracować. Trzeba się było uczyć, sprzedałem książki, a na moim stole, na notatkach i kajetach, dotąd na palec kurzu można znaleźć. Najlepiej lubiłem leżeć i myśleć! I ciąglem myślał... I ciągle miewałem takie dziwne sny, różne, niema co nawet powtarzać, jakie! Ale dopiero wtedy zaczęło mi się roić, że... Nie, to nie tak! Znowu źle opowiadam. Widzisz: zapytałem siebie wówczas nieustannie; dlaczego jestem tak głupi, że jeśli inni są głupi i skoro ja wiem napewno, że są głupi, czemu ja nie chcę być mądrzejszym? Potem doszedłem do przekonania, Zosiu, że gdyby czekać, zanim wszyscy zmądrzeją, to byłoby zanadto długo... Potem poznałem, że ludzie się nie zmienią i że nikt nie przerobi, nie warto nawet sobie trudu zadawać! Tak, to fakt! To ich prawo... Prawo. Zosiu! Tak i teraz wiem, Zosiu, że kto ma siłę i energję ducha i rozumu, ten panuje nad nami! Kto ma dużo śmiałości, ten ma u nich słuszność. Kto na większość umie splunąć, ten jest u nich prawodawcą, a kto najwięcej może się ośmielić, ten jest z nich najsprawiedliwszy! Tak było dotąd, tak będzie zawsze! Ślepy chyba tego nie dojrzy!
Raskolnikow, mówiąc to, choć i patrzył na Zosię, lecz nie dbał już oto, czy ona zrozumie, czy nie. Gorączka opanowała go w zupełności. Był w jakiemś natchnieniu. (Istotnie, za długo już z nikim nie rozmawiał!). Zosia zrozumiała, że ten ponury katechizm stał się jego wiarą i prawem.
— Domyśliłem się wtedy, Zosiu — ciągnął w natchnieniu — że władza daną jest tylko temu, kto się ośmieli sięgnąć po nią odważnie. Jednej rzeczy potrzeba tylko: śmiałości! Wtedy wymyśliłem sobie jednę taką myśl, jakiej dotąd nikt nigdy nie wymyślił! Nikt! Przedstawiało mi się nagle jasnem jak słońce, że skoro nikt dotąd nie ośmielił się i nie śmie, mijając te wszystkie okropności, wziąć poprostu za ogon i zmiażdżyć, do djabła, więc ja... muszę się ośmielić i... i zabiłem, ośmieliłem się, Zosiu, nic więcej.
— O, przestań pan, przestań! — zawołała Zosia, załamując ręce. — Zerwałeś z Bogiem i Bóg cię ukarał, djabeł cię opętał!...
— W istocie, Zosiu, kiedym tak leżał w ciemności, ciągle mi się zdawało, że to mnie tak djabeł kusił.
— Przestań pan! Nie drwij sobie, bluźnierco, ty nic nie rozumiesz! O mój Boże! on nic nie rozumie!
— Nie, Zosiu, ja bynajmniej nie drwię, i wiem aż nadto dobrze, że mnie djabeł kusił. O tak, tak, Zosiu! — powtórzył stanowczo i ponuro. — Wiem wszystko. Wszystko to już przetrawiłem myślą i przeszeptałem sobie, leżąc pociemku... Wszystko to sam z sobą przewertowałem do ostatniej linji i wiem wszystko, wszystko! I tak mnie zmęczyła, tak mnie zmęczyła cała ta paplanina! I czy ty sądzisz doprawdy, że jak dureń poszedłem naoślep. Mylisz się, poszedłem z rozwagą i to mnie właśnie zgubiło! I czy myślisz, żem nie wiedział, naprzykład, choćby tego, że jeżeli się już tak dopytuję, tak badam; czy mam prawo do posiadania władzy? to tem samem nie mam prawa do władzy. Lub też jeżeli zadaje sobie pytanie: czy człowiek jest wszą? to tem samem nie jest on wszą dla mnie, lecz dla tego, komu to nawet namyśl nie przyjdzie i kto idzie prosto bez pytań... Skorom się już tyle dni przemęczył nad kwestją, czy to samo zrobiłby Napoleon, czy nie? to przecie wyraźnie czułem, że nie jestem Napoleonem... Całą, całą męczarnię tego nicowania własnych myśli wytrzymałem, Zosiu, i zapragnąłem zwalić ją z bark swoich: zapragnąłem, Zosiu, zabić bez rezonowania, zabić dla siebie samego! Nie chciałem się tego zapierać, nawet przed sobą samym! Nie dlatego zabiłem, ażeby matce dopomóc, gdzie zaś! Nie dlatego zabiłem, ażeby po otrzymaniu pieniędzy i władzy stać się dobroczyńcą ludzkości. Bynajmniej! Zabiłem poprostu dla siebie, dla siebie samego; a czybym się stał dobroczyńcą czyim, czy też przez całe życie miałbym chwytać jak pająk wszystkich w pajęczynę i wysysać z wszystkich żywe soki, to mi musiało być w danej chwili zupełnie obojętnem!... I co największe, że nie pieniądze były mi potrzebne. Zosiu, w chwili kiedym zabijał; nietyle pieniądze, ile coś innego... Wiem teraz wszystko... Zrozum mnie: może idąc tą drogą, jużbym nigdy nie powtórzył zbrodni. Pragnąłem dowiedzieć się dowiedzieć i dowiedzieć się jak najprędzej, czy jestem wszą jak wszyscy, czy też człowiekiem? Czy będę mógł przestąpić czy też nie? Czy zdołam schylić się i wziąć czy nie? Czy jestem drżącem bydlęciem, czy też mam prawo.
— Mordować? Czy masz prawo mordować? — Klasnęła w ręce Zosia.
— E...ech, Zosiu! — zawołał z rozdrażnieniem, chciał jej coś odpowiedzieć, lecz urwał z pogardą. — Nie przerywaj mi, Zosiu! Chciałem ci tylko dowieść jednej rzeczy: że djabeł mnie popchnął wtedy, i dopiero potem dał mi poznać, że nie miałem prawa tam chodzić, jestem akurat taką samą wszą, jak i wszyscy! Zadrwił sobie ze mnie, otóż i przybyłem teraz do ciebie! Przyjmij gościa! Gdybym nie był wszą, to czyż przyszedłbym do ciebie? Słuchaj: kiedym szedł wtedy do starej, szedłem tylko spróbować... Wiedz o tem!
— I zabiłeś! Zabiłeś!
— Czyż ja zabiłem? Czyż tak zabijają? Czyż tak idą zabijać, jak ja wtedy szedłem! Ja ci kiedykolwiek opowiem, jak ja szedłem... Czyż ja zabiłem, starą? Ja siebie zabiłem, nie starą! Za jednym zamachem zmiażdżyłem siebie na wieki! A staruszkę djabeł zabił, nie ja... Dosyć, dosyć, Zosiu, dosyć! Daj mi spokój — zawołał nareszcie w konwulsyjnem zniecierpliwieniu — daj mi spokój!
Wsparł łokcie o kolana i jak w kleszczach ścisnął sobie czoło rękoma.
— Jakże on cierpi! — jęknęła Zosia z rozpaczą.
— No i co począć, mów! — zapytał, nagle podnosząc głowę i strasznie zmienionym wzrokiem patrząc na nią.
— Co począć! — zawołał, zrywając się nagle z miejsca, a oczy jej, dotąd pełne łez, błysnęły nagle. — Wstań.
Porwała go za ramię; podniósł się, patrząc na nią prawie ze zdumieniem.
— Idź zaraz, natychmiast, stań na rozdrożu, pokłoń się: pocałuj najprzód ziemię, którąś splugawił, a potem pokłoń się całemu światu, na wszystkie cztery strony i powiedz wszystkim głośno: „jestem mordercą!“ Wtedy Bóg natchnie cię nowem życiem. Pójdziesz? Pójdziesz? — pytała go, cała drżąca, jak w febrze, porwawszy go za obie ręce, ściskając je silnie w swoich dłoniach i patrząc nań płomiennym wzrokiem.
Zdumiony był i nawet uderzony jej niespodzianym zapałem.
— Czy masz na myśli katorgę, Zosiu? Miałżebym sam siebie zadenuncjować? — zapytał.
— Powinieneś cierpieć i w cierpieniu znaleźć odkupienie.
— Nie! Ja do nich nie pójdę, Zosiu!
— A żyć, jakże żyć będziesz? Z czem żyć będziesz? — wołała Zosia. — Czy takie życie możliwe? Jakże będziesz teraz mówił z matką? (O, z niemi, z niemi co teraz będzie!). Ale co mówię! Wszak porzuciłeś już matkę i siostrę! Porzuciłeś je, porzuciłeś. O Boże! — zawołała — toć on i sam wie o tem! No jakże, jakże tak żyć bez ludzi! Cóż teraz będzie z tobą?
— Nie bądź dzieckiem, Zosiu — wymówił zcicha. — Cóżem wobec nich zawinił! Poco pójdę? Co im powiem? Wszystko to tylko widmo... Oni sami gubią miljony ludzi i jeszcze poczytują to sobie za cnotę. To łotry i nędznicy, Zosiu! Nie pójdę!... I cóż im powiem: żem zabił i nie śmiałem wziąć pieniędzy, żem je ukrył pod kamieniem? — dodał z gorzkim uśmiechem. — A toć oni sami mnie wyśmieją, powiedzą: głupi, że nie wziął. Tchórz i głupiec! Nic, nic nie zrozumieją, Zosiu, i nie są godni zrozumieć. Poco ja pójdę? Nie pójdę! Nie bądź dzieckiem, Zosiu..
— Zamęczysz się, zamęczysz się — powtarzała w rozpaczliwem błaganiu, wyciągając doń ręce.
— A może ja się jeszcze obmawiam — zauważył ponuro, jakby w zamyśleniu — może jestem jeszcze człowiekiem, a nie wszą, może zbyt śpiesznie potępiłem siebie.. Zmierzę się jeszcze.
Dumny uśmiech wybijał się na jego twarzy.
— I taką męczarnię znosić! I to przez całe życie, przez całe życie!...
— Przywyknę — wymówił ponuro i z zadumą. — Słuchaj — zaczął po chwili — dość płaczu, przystąpmy do faktów: przyszedłem ci oznajmić, że mnie teraz szukają, łapią...
— Ach! — zawołała Zosia z przestrachem.
— No cóżeś tak krzyknęła! Sama chcesz, ażebym poszedł do ciężkich robót, a takeś się zlękła? Tylko ja im się nie dam. Podrażnię się jeszcze z nimi i nic mi nie zrobią. Nie mają oni faktycznych dowodów. Wczoraj groziło mi wielkie niebezpieczeństwo i sądziłem, żem już zginął; ale dziś sprawa się poprawiła. Wszystkie dowody mają dwa końce, to jest ich oskarżenia ja mogę obrócić także na swoją korzyść, uważasz? i obrócę; o, bom się już teraz nauczył... Lecz do więzienia wsadzą mnie z pewnością. Gdyby nie jeszcze wypadek, to możeby mnie byli i dziś wsadzili, z pewnością, a nawet może i wsadzą jeszcze... Tylko to nic, Zosiu: posiedzę i uwolnią... bo nie mają ani jednego rzeczywistego dowodu i nie będą mieli, daję ci słowo. A z tem co mają, nie można upiec człowieka. No, dosyć... To tylko tak dla twojej wiadomości... Z siostrą i z matką postaram się jakoś tak zrobić, ażeby ich nie przestraszać i rozwiać ich podejrzenia... Siostra teraz, zresztą, może już jest dość uposażona... a więc i matka... Otóż i wszystko. Bądź zresztą ostrożna. Czy odwiedzisz mnie w więzieniu, gdy mnie tam wpakują?
— Odwiedzę, odwiedzę!
Siedzieli obok siebie, smutni i zgnębieni, jakby ich burza wyrzuciła na brzeg odludny. On spoglądał na Zosię i czuł jak wiele miał na sobie jej miłości, i rzecz dziwna, zrobiło mu się nagle ciężko i boleśnie, że go tak pokochano. Tak, było to uczucie dziwne i straszne! Idąc do Zosi, on czuł, że ma w niej całą nadzieję i całe wyjście; sądził, że się pozbędzie choć części własnych męczarni i nagle teraz, gdy całe jej serce zwróciło się ku niemu, poczuł i poznał, że stał się nieskończenie nieszczęśliwszym, niż był poprzednio.
— Zosiu — rzekł — lepiej już nie odwiedzaj mnie, gdy będę siedział w więzieniu.
Zosia nie odpowiedziała; płakała. Minęło kilka minut.
— Czy masz na sobie krzyż? — zapytała nagle i niespodzianie, jakby sobie coś przypomniała.
On zrazu nie zrozumiał pytania.
— Nie, prawda, że nie masz, Masz, weź ten, cyprysowy. Ja zostawię sobie inny, miedziany, od Elżbietki. Bośmy się zamieniły krzyżami z Elżbietką: ona mi dała swój krzyż, a jej dałam swój obrazek. Więc ja teraz będę nosiła krzyż Elżbietki, a ten będzie dla ciebie. Weź... wszak to mój! To mój — domagała się błagalnie. — Wszak pójdziemy razem cierpieć, więc i krzyż nośmy razem.
— Daj! — rzekł Raskolnikow.
Nie chciał jej zmartwić, ale zaraz odsunął wyciągniętą rękę:
— Nie teraz, Zosiu. Lepiej później — dodał, ażeby ją uspokoić.
— Tak, tak, lepiej, lepiej — ozwała się z zapałem — gdy pójdziesz na mękę, wtedy go włożysz. Przyjdziesz do mnie, ja ci go włożę, pomodlimy się i pójdziemy.
W tej chwili ktoś trzykrotnie zastukał do drzwi.
— Panno Zofjo, czy można? — dał się słyszeć czyjś głos znajomy i grzeczny.
Zosia przypadła do drzwi z przestrachem. Bladowłosa fizjognomja pana Lebieziatnikowa zajrzała do pokoju.