Zdarzenie w Tatrach

>>> Dane tekstu >>>
Autor Hugo Zapałowicz
Tytuł Zdarzenie w Tatrach
Pochodzenie Pamiętnik Towarzystwa Tatrzańskiego, Tom XXVI, 1905
Wydawca Towarzystwo Tatrzańskie
Data wyd. 1905
Druk Władysław L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ZDARZENIE W TATRACH
NAPISAŁ
HUGO ZAPAŁOWICZ.

Było to jeszcze w owych czasach, gdy do Zakopanego jechało się z Krakowa tylko wozem — najczęściej góralskim; gdy ilość stałych letników i miłośników Tatr wynosiła tylko kilkadziesiąt osób, wśród których w pierwszym rzędzie jaśnieli: artysta malarz Walery Eljasz, profesorowie Maksymilian Nowicki, Eugeniusz Janota, Leopold Świerz, ksiądz Augustyn Sutor, Władysław Anczyc, poeta Asnyk i inni — słowem, z księdzem Stolarczykiem, sama gwardya przyszłego Towarzystwa Tatrzańskiego; gdy się mieszkało tylko w chatach włościańskich, gdy istniała tylko jedna i to dopiero świeżo założona traktyernia, której tradycya przeszła z czasem na hotel pod Giewontem; gdy kościół zakopiański, tylko parę razy szerszy niż Gruba Jodła pod Babią Górą, obejmować mógł zaledwie malutką część Zakopańców; gdy w karczmie panowała jeszcze wszechwładnie jarmułka i śmierdziucha, i tak dalej. Było to jednem słowem w owych czasach, gdy sam wyjazd do Zakopanego i widok Tatr z Lubonia sprawiał niezmierną radość, gdy żaden taternik nie chodził bez przewodnika po górach, przeciwnie dobijano się o przewodników, kładąc na to wagę, by zdobyć sobie najlepszego; gdy jeszcze daleko było do złotej epoki Chałubińskiego i Zamoyskiego; gdy o klimatyce i tem podobnych rzeczach jeszcze się nikomu nawet nie śniło i gdy Szymon Tatar był jeszcze młodym przewodnikiem, chociaż liczył już z górą lat czterdzieści.
Wybrałem się po ukończeniu szóstej klasy gimnazyalnej do Krakowa, a stąd z dwoma słuchaczami wszechnicy jagiellońskiej, Stanisławem Zaręcznym i Walerym Mierzwińskiem, po raz pierwszy w góry. Byliśmy najprzód w Zawoi, podejmując stąd kilka wycieczek na Babią Górę. Nie brakło i nocnej wycieczki, z krótkim noclegiem na Markowych Szczawinach, skąd po północy ruszyliśmy dalej, dosięgając szczytu Babiej Góry przed wschodem słońca. Pogoda lipcowego dnia była prześliczna, wschód wspaniały, widok dokoła nadzwyczajny. Kto nie dążył do tego, aby choć raz w życiu miał taki wschód i taki z Babiej Góry widok, temu jedno z potężnych wrażeń zbywać, a miłośnikowi Tatr jeden z najpiękniejszych widoków na Tatry w jego idealnym zbiorze brakować będzie.
Coś po tygodniowym pobycie opuściliśmy Zawoję, zdążając wozem na Orawę. Dział wód i granicę przekroczyliśmy na Krowiarkach, polanie miedzy Babią Górą a Policami położonej, poczem schodziliśmy płajami leśnymi do Lipnicy, obserwując co chwila wóz, który po drodze stromej i kamienistej, do wyschłego dna górskiego potoka podobnej i do dziś dnia w tym samym stanie pozostającej, tłukł się jak Marek po piekle.
Po ponownem przebyciu granicy między Piekielnikiem a Czarnym Dunajcem, znaleźliśmy się znowu u siebie, w kraju. Główny dział wód na tej przestrzeni aż po Chochołów-Suchą Górę, zdążający środkiem prawie zupełnie równych borów od piaskowcowych Karpat ku zachodniemu skrzydłu olbrzymich Tatr, przedstawia jedno z najciekawszych zjawisk na polu fizycznej geografii naszego globu — podobnie jak i w zachodniej Patagonii dział oceanów schodzi miejscami na podnóże Andów (co było powodem długich sporów między Argentyną a Chile, podobno i dziś dnia jeszcze nie na wszystkich punktach załatwionych).
Nocowaliśmy w Czarnym Dunajcu, a nazajutrz wczesnym porankiem pospieszyliśmy przez Chochołów, Witów i Kościeliska do Zakopanego.
Tu stanęliśmy popołudniu i zaraz na wstępie, na Skibówkach, pociągnęła nas swem czystem wejrzeniem jeszcze podówczas prawie samotnie stojąca chata Jana Tatara, brata wymienionego powyżej Szymona. Tu też zamieszkaliśmy, wzdychając do widnego wprost przez okna Giewontu, przeważnie jednak odbywając wycieczki, żywiąc się nabiałem, jajami, a czasem łykowatą kurą. Nieraz jednak poszliśmy na »wieś« i do owej traktyerni, podziwiając czystość chat, względną zamożność ludu i taki niebywały podówczas zbytek jak miejska traktyernię na wsi.

(Rysunek Walerego Eljasza Radzikowskiego przedstawia Szymona Tatara z lat poprzedzających opowieść).

Na wycieczki, nawet małe, prowadził nas zawsze Szymon Tatar, niezrównany humorysta i przewodnik. Humor jego, nieraz trochę rubaszny, lecz zawsze szczery, żywy i zachowujący miarę, podawał nam w szatach komizmu myśli ludu tatrzańskiego, jego uczucia, zwyczaje, wierzenia i zamiłowania, szczególnie do awanturniczości turystowsko-myśliwskiej — słowem odsłaniał nam całą duchową sferę tego ludu; podczas gdy jego wielkie doświadczenie jako przewodnika uczyło nas, jak wspinać się po skałach, jak brać różne przeszkody, i zapoznawało nas z nazwiskami różnych wielkości w rzeszy tatrzańskich szczytów.
Już nas był oprowadził po okolicy Nosala, Kuźnic, Kalatówek, Białego, Strążysk itd., gdy pewnego dnia popołudniu oświadczył nam, że nazajutrz pójdziemy na całodzienna wycieczkę, a to na Czerwony Wierch i Giewont.
Nadszedł upragniony dzień i już z pierwszym świtem pozrywaliśmy się z posiania. Jeszcze słońce nie zeszło, gdyśmy wyruszyli w drogę, nadzwyczajnie weseli i zadowoleni z tego, że nareszcie idziemy na szczyty wysokie, tatrzańskie, — a co jako początkujący turyści uważaliśmy z pewną dumą za rodzaj awansu.
Koło południa stanęliśmy na Czerwonym Wierchu, a upojeni widokiem wnętrza Tatr, które się nam wydało jakimś zaczarowanym krajem niebotycznych turni i tajemniczych jezior, schodziliśmy w dół, kierując się ku Giewontowi.
W połowie giewontowego szczytu minęliśmy dwóch panów z przewodnikiem, spieszących z powrotem. Ostrzegali nas, że z tamtej strony, od południowego wschodu, nadciąga burza i namawiali do zaniechania zwiedzenia szczytu.
O tem jednak nawet i mowy nie było i wspinając się wytrwale dalej, znaleźliśmy się wkrótce na szczycie.
Stanisław usiadł naprzeciwko mnie; zwrócony był plecami na zachód, ja na wschód. Obok nas, w stronę północy, usiadł Szymon. My trzej przedstawialiśmy niejako wierzchołki trójkąta; wyciągnąwszy ramiona, mogliśmy się nawzajem dotknąć i trójkąt uzupełnić. Walery stał za plecami Stanisława w oddaleniu paru kroków, spoglądając w przepaść giewontową i na Zakopane.
W stronie południowo wschodniej, gdzieś nad Pięciu Stawami, wisiała szeroką ławą wielka czarna chmura. Odgałęziało się od niej długie ramię, którego koniec unosił się właśnie nad szczytem Giewontu i nad naszemi głowami.
Uczuwałem dziwne zaniepokojenie. Tu zaraz powiem, że widocznie pewne osoby są na elektryczne napięcia w przyrodzie bardziej wrażliwe, niż inne. Naodwrót podczas moich późniejszych podróży nie doznawałem nad przepaściami nigdy zawrotu głowy i nie ulegałem podczas dalekich podróży morskich nigdy chorobie morskiej, choć przebywałem liczne i nieraz wielkie burze.
Teraz zaś spoglądałem raz wraz to na ową chmurę, to na jej ramię nad naszemi głowami, aż po kilku minutach siedzenia, nie mogąc wytrzymać, spytałem Szymona, czy mógłby z tej chmury wypaść piorun.
Szymon zerknął z pod kapelusza w górę i rzekł, uśmiechnąwszy się na swój sposób, w tonie żartobliwym:
— Kiej Pan Bóg dopuści, to i z kija wypuści.
Nie upłynęła ani minuta czasu, gdy nagle się błysło i dziwny szelest rozległ się w powietrzu. Równocześnie ujrzałem jakby grubą nić elektrycznego światła nad głową Stanisława, widziałem jak Szymonowi kapelusz na twarz się zsunął, jak w bok odemnie i od Szymona wpadły w ziemię dwie iskry niby świecące wyciągnięte struny i uczułem silne lecz bezbolesne uderzenie w głowę, jakgdyby ogromny głaz jakimś gutaperkowym końcem zwalił się był na wierzch mej głowy i chciał mię swym ciężarem i impetem w ziemię wdusić.
Walerego nikt w tym momencie nie widział, choć właściwie tylko ja go widzieć mogłem.
Nastało grobowe milczenie.
Na twarzach naszych malowało się przerażenie. U tej połowy towarzystwa, która należała do brunetów, oczy wyglądały jak plamy atramentu na płótnie, zaś u drugiej połowy jak w szklący lód ścięta woda.
Nagle zerwaliśmy się z miejsca i pomknęli w dół ku Kondratowej. Każdy z nas miał to uczucie, że tu na szczycie pozostajemy w dłoni strasznego wroga, który lada chwila powtórzy swój napad i to z innym skutkiem...
Deszcz lunął jak z cebra, tak, że na miejscach więcej połogich trawa aż wstawała. Wnet prane deszczem powietrze przeniknęło światło elektryczne i uderzył piorun, gdzieś w skały pod Czerwonym Wierchem. Za chwilę runęły z łoskotem oderwane kamienie na piargi, które przez krótki czas poruszały sie w swem łożu z owym znamiennym, suchym a twardym grzechotem.
Spuszczaliśmy się wciąż szybko i w niemem milczeniu na dół. Rozmyślałem ciągle o zdarzeniu na szczycie i rozbierałem po cichu: iskra elektryczna, uderzywszy mię w głowę, przeszła przez kręgi szyi i przez górną część piersi, wyskoczyła poniżej serca, wpadła na lewą dłoń wsparta na lewem udzie, przeszła przez trzymaną w tej ręce siekierkę i przez udo i wsiąkła w końcu w ziemię.
Nareszcie przemoczonych do nitki, przyjęły gościnne wrota szałasu na Kondratowej.
Stanąwszy do koła ogniska, spojrzeliśmy najprzód w milczeniu po sobie, poczem rozpoczęła się żywa gawędka.
— A co?
— O to!
— A to ci nas poczęstowało! — zawołał Walery, młodzieniec jak dąb, prawdziwy zuch, który i na szczycie okazał wiele zimnej krwi.
— Tak mię z nóg zwaliło — kończył — że nawet nie wiem, kiedy się na ziemi znalazłem. Tylko o krok bliżej przepaści, a byłbym was oczekiwał w Zakopanem.
A to w nas gruchło! — mówił Szymon. — A w powietrzu to tak zasuściło, kieby kto był suchego jałowcu cisnął na ogień. Jak żyję, ani nie słyszałem o takiem zdarzeniu.
Ze wzajemnych naszych opowiadań wynikało, że każdy z nas widział inne boczne iskry i że ogólna ich liczba była większa niż sześć, jak to z początku przypuszczałem.
— Każdy z nas — mówił Walery — dostał jedną iskrą po głowie, to cztery iskry. Ty widziałeś dwie z boku, ty jedną w innej stronie, Szymon i ja znowu inne, więc było tego najmniej z dziesięć. Cztery głowy, dwie z boku na ziemi porzucone siekierki i naczynia w worku Szymona przedstawiały prawie tyleż konduktorów, które rozszczepiły piorun na te mniejsze iskry.
— Nie słyszałem grzmotu — zauważył drugi z towarzystwa.
— Bo nas uderzenie chwilowo ogłuszyło.
— To może nie — mówił inny. — Dlatego sądzę, że to było tylko częściowe wyładowanie się elektryczności.
— Ładne częściowo! — zawołał pierwszy. — Połączyć wszystkie iskry i puścić komu na głowę, to aniby nie ziewnął.
— Skoro jedna iskra — mówił drugi — przedstawiała mniej więcej dziesiątą część nagromadzonej elektryczności, to i uderzenie jej i grzmot musiał być conajmniej dziesięć razy słabszy; choć zdaje mi się, że siła uderzenia i łoskot grzmotu wzmagają się nie w zwykłej progresyi. Tu nadto łoskot musiał być także dlatego słabszy, że chmura była bardzo bliska.
Tymczasem deszcz ustał i ruszyliśmy dalej. Przed wieczorem byliśmy w Zakopanem i na Skibówkach.
Podczas następnych wycieczek poprowadził nas Szymon na Pyszną, z kolei na Świnicę, potem przez Zawrat do Pięciu Stawów, wkońcu do Morskiego Oka, gdzie przy samem jeziorze nocowaliśmy w jakiejś bardzo prymitywnej kolebie.
Po kilkotygodniowym pobycie wsiedliśmy pewnego poranka na wóz, zaprzężony w dwa silne góralskie konie i żegnając z żalem Zakopane i Tatry, powracaliśmy przez Nowy Targ i Luboń do Krakowa.


∗                    ∗

Upłynęło lat kilkanaście. Walery już nie żył; zgasł w kwiecie wieku.
Botanizowałem wtedy już trzeci rok w Górach Pokucko Marmaroskich, szczególnie na Czarnej Horze, gdy zatęskniwszy za Tatrami, przybyłem z Teodorem Pareńskim we wrześniu do Zakopanego — przynosząc między turnie tatrzańskie całkiem jeszcze świeże wrażenia zupełnie odmiennych widoków Gór Pokuckich.
Zakopane było nie do poznania. Powiększone willami, stylowymi drewnianymi hotelami i pensyonatami, sklepami, gospodami, wrzało życiem setek letników, taterników i przewodników. W oddalonych zakątkach Tatr powstawały schroniska. W pogodne dni drogi i ścieżki Tatr zaludniały się paniami w towarzystwie mężczyzn i przewodników, niby rojem różnobarwnych motyli. Cały zastęp przyrodników, z botanikiem Bolesławem Kotulą na czele, badał przyrodę Tatr. Towarzystwo Tatrzańskie rezydowało w okazałym dworcu, skupiając tu główny ruch gości i górali. Przewodnik Eljasza wyszedł już coś w piątem wydaniu. Zakłady Chramca i innych otaczał urok doborowego towarzystwa. Słowem złota epoka Zakopanego już się na dobre rozpoczęła; inteligencya narodu polskiego święciła swe ślubne gody z ludem na tle wspaniałej przyrody, a po pod turnie widniały już zdala głośne nazwiska Zamoyskiego i Chałubińskiego.
Zamieszkaliśmy u Jana Tatara na Skibówkach.
— A gdzie Szymon? — pytałem bratanka, Szymka Tatara, nazywanego zazwyczaj Szymonem młodszym, prawie jeszcze młodzieńca, choć już znanego i zawodowego przewodnika.
— Poszli kanyś na dłuższą wycieczkę — brzmiała odpowiedź.
Wyruszyliśmy przeto z Szymkiem i jego ojcem Janem najprzód na jedną, potem na drugą wycieczkę. Punktem kulminacyjnym w pierwszym przypadku były Rysy, w drugim Łomnica. Coś po dziesięciu dniach opuściliśmy Zakopane, nie widziawszy się ze Szymonem. Bawił pewnie z Chałubińskim albo z jakim innym zapalonym miłośnikiem Tatr gdzieś w głębi gór i oblegał może całymi tygodniami jaki szczyt niedostępny, szukając wyjścia.
I znowu upłynął szereg lat, zanim mogłem przybyć ponownie w Tatry, aby nacieszyć się ich widokiem, podjąć szereg wycieczek i wyszukać przedewszystkiem Szymona. Dojeżdżało się teraz już od dość dawna koleją do Chabówki.
Chałubiński już nie żył. Książka Witkiewicza na »Przełęczy«, utrwalająca najlepiej główne rysy złotej epoki Zakopanego, przechodziła zwolna w zapomnienie; natomiast dawały się słyszeć coraz częściej utyskiwania na drożyznę i rzekome zdzierstwo, uwagi krytykujące wszystko i wszystkich — słowem czuć było w powietrzu jakiś prąd nowy, chłodny, rozkładowy, wypierający zwolna pierwotny entuzyazm, który tak długo wszystkich ogarniał i jednoczył.
Za parę lat kilka pożarów zmieni centrum Zakopanego na Krupówkach, zniszczy okazały dworzec Towarzystwa Tatrzańskiego, podkopując jeszcze więcej jego tak dawniej wpływowe stanowisko, parowy smok podsunie się prawie aż pod Giewont, sprowadzając wprawdzie do Zakopanego corocznie tysiące i tysiące nowych gości, lecz przeważnie tylko na krótką parudniową wizytę, a przerzedzając do spółki z klimatyką bardzo zastępy dawnych stałych letników, którzy podążą do Poronina, Witowa — i miejsce oszklonej, niskiej, drewnianej, lecz sympatycznej werandy cukiernianej z widokiem na Giewont, zajmie ciężki murowany budynek, odwrócony niegrzecznie tyłem do gór i gdzie służący gościowi, pragnącemu spożyć śniadanie lub podwieczorek przy jakim oknie użyczającem widoku na Tatry, odpowie z niechętnem zdziwieniem: »tego u nas nie ma«.
Siedziałem właśnie, wkrótce po przybyciu do Zakopanego, w owej oszklonej, drewnianej werandzie, spoglądając na Giewont i na przepływającą przez Krupówki falę publiczności, gdy wtem zobaczyłem — tak poznałem Szymona Tatara.
Szedł środkiem ulicy, tym swoim dawnym posuwistym krokiem i zawsze jeszcze prosty jak świeca.
Zerwałem się z miejsca i miałem ochotę zawołać do obecnych: Baczność! Generał idzie.
Za chwilę byłem na ulicy, a zastępując mu drogę, zawołałem:
— Szymonie, Szymonie poznajecie mię?
Patrzał na mnie badawczo swemi jasnemi siwemi oczyma, aż po chwili rzekł:
— Coś mi się widzi... Mam was skądsiś znać.
Pospieszyłem mu z pomocą, a wyciągając dłoń w stronę Giewontu, mówiłem:
— Pamiętacie, tam, na szczycie Giewontu? Było nas wtedy trzech z wami, gdy nagle piorun...
— O rety! — zawołał Szymon. — To to wy? Do śmiercibyk tego nie zapomniał. Ale to temu już sporo lat... No i zawitaliście znowu do nas? Zdrowiście? A pieknie wyglądacie... Ale to tam wtedy w nas gruchło! Jeszcze jak żyję, nie słyszałem o takiem wydarzeniu.
— Ale wy Szymonie, zawszeście zdrowi, silni i krzepcy! No i chodzicie zawsze jeszcze na wycieczki?
— Dyć ta chodzę, ale rzadko, bo nie ma z kim. Jak się dobry trefi, to się ta jeszcze pójdzie. Teraz to już inni goście, a jest wielu takich, co się sami po górach włóczą...
Gdy kończył te słowa, uśmiech — ten dawny znajomy uśmiech, zaigrał mu koło ust, odsłaniając jednak nagle wnętrze duszy inne, zmienione, jakieś smutne. Zdawało mi się, że głos jakiś szepcze mi do ucha: ot i wiek już go trochę gniecie. Nadto on na starsze lata osamotniał, podczas gdy jego poprzedników, owych pierwszych sławnych przewodników, tych Walów, Sieczków i innych, otaczało w jego wieku grono wielbicieli, towarzyszy doli i niedoli z tylu wycieczek! On zaś teraz chodzi samotny jak jakaś archaiczna, obca pamiątka dawnego Zakopanego, wśród zmienionej wsi rodzinnej, wśród innych warunków, innych ludzi i innych zapatrywań, dążeń i haseł. Przyszli kiedyś goście z różnych dzielnic Polski, otaczali go przyjaźnią i uwielbieniem, przeżył z nimi lata męskie i złotą epokę Zakopanego, poczem część ich w grób się położyła, część się rozproszyła, część zapomniała — a ci obecni to go już nie rozumieją.
Przypatrzyłem mu się bliżej i spostrzegłem, że ta twarz, na pozór niespożyta jak żelazo, już się lekko marszczy, że w niestrudzonych dawniej muszkułach czuć pewna sztywność i że włosy, choć jeszcze uderzająco mało szpakowate, zawsze już jednak siwieć zaczynają. Tylko profil twarzy, a szczególnie orli nos, jakby nie uległ żadnej zmianie.
Gawędząc, zaszliśmy aż po nowy kościół.
Bawiłem tym razem parę tygodni w Zakopanem i widywałem się często ze Szymonem.
W parę lat później otworzono kolej do Zakopanego i odtąd co rok, nieraz i po parę razy, przyjeżdżałem pod Giewont i zawsze odwiedzałem Szymona. Rozprawiano teraz najwięcej o klimatyce, kanalizacyi, elektrycznem oświetleniu, o przyszłem sanatorium, stylu zakopiańskim, sporze o Morskie Oko, jak i o tem, czy się ma pisać »zakopianski«, czy »zakopański«.
Towarzystwo Tatrzańskie, pozbawione swego okazałego dworca, zeszło jakoś z widowni. Stało się z niem coś podobnego jak z owym przewodnikiem starej daty. Rozbudziwszy w społeczeństwie zamiłowanie do gór i dopomógłszy ludowi w oświacie i dobrobycie, poszło trochę w zapomnienie, gdy pierwszy entuzjazm publiczności minął i nowi ludzie na inne sprawy zaczęli zwracać uwagę. Ale owego starego przewodnika synowie, z których jeden wykierował się również na przewodnika, drugi zajmuje się furmanką, trzeci wykształcił się w rzeźbiarstwie, ci synowie uczą prawa ewolucyi. Dlatego i Towarzystwo Tatrzańskie, stając na szerszej podstawie, przejmując się ogólniejszem hasłem Towarzystwa Karpackiego, znowu się odmłodzi, znowu pociągnie umysły za sobą. Babią Górę, tak blisko Tatr położoną, a zalewaną coraz więcej obcymi żywiołami, przypomni znowu szerszej publiczności i nareszcie i w Góry Pokuckie skieruje większą falę turystów. Ilu jest takich, co byli na Czywczynie i poznali ten świat połogich trawnych połonin, ciągnących się od Czarnej Hory po Palenicę-Ihnatiesę na rozrogu Galicyi, Węgier i Bukowiny? Naszkicowano ten świat w opisie »z Czarnej Hory do Alp Rodneńskich« jeszcze w Pamiętniku Towarzystwa z roku 1881 i o nim to Wawrzyniec Szkolnik, gospodarz zawojski i przewodnik po Babiej Górze, lubi po tylu latach wspominać zawsze z tem samem wielkiem zamiłowaniem i rzewnem uczuciem. Kto nie był na izolowanej Babiej Górze, nie zwiedził w Tatrach kilka wyższych szczytów i Morskiego Oka i nie podróżował owemi połoninami na Czywczyn i dalej — temu trzy najgłówniejsze i zarazem najpiękniejsze typy krajobrazowe w systemie Karpat pozostaną nieznane.
W roku 1902, pamiętnym wygraną w sporze o Morskie Oko i o część narodowego terytorium, byłem z Andrzejem Zwijaczem na Gierlachu, wychodząc z Doliny Wielickiej, czyli Wielkiej. Gdy o tej wycieczce zdałem Szymonowi relacyę, powiedział mi, że on pierwszy z którymś z taterników wyszedł tym żlebem, zaraz na lewo od pierwszej próby, na Gierlach.
Szliśmy rozmawiając Krupówkami w górę i spoglądając nieraz na Giewont — gdzie przypadkowo na miejscu tak dla nas pamiętnego zdarzenia, wznosi się teraz okazały krzyż z żelaza.

∗                    ∗

I bieżącego roku byłem w Zakopanem. Szymon od szeregu lat nic się prawie nie zmienia i jest nadzieja, że się jeszcze często widywać będziemy, że jeszcze nieraz, ściskając sobie dłonie, spojrzymy na Giewont, że zobaczę jego dawny uśmiech i usłyszę słowa:
— Ale to tam wtedy w nas gruchło! Jak długo żyję, ani nie słyszałem o takiem zdarzeniu.

Kraków, 1. Marca 1905.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Hugo Zapałowicz.