Zemsta za zemstę/Tom drugi/XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom drugi
Część pierwsza
Rozdział XVIII
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XVIII.

— Mamy ją! — pomyślał zbiegły więzień, którego wąskie usta rozjaśnił zły uśmiech. — Naprzód ta, a potem tamtą. — Mając małą, mieć będziemy i starą. — Obecność moja w Maison Rouge staje się nieużyteczną... Muszę działać w Paryżu... — Wyjadę dziś wieczorem.
I zwracając mowę do gospodarza, rzekł głośno.
— Proszę przygotować mój rachunek.
— Czy pan wyjeżdżasz, panie Valta?
— Tak jest, mam w Gretz interes...
— Rachunek będzie za dziesięć minut.
Leopold udał się do swego pokoju zamknął walizę, zaspokoił rachunek, udał się na dworzec i wyjechał pociągiem odchodzącym o piątéj minut piętnaście, który do Paryża przybywał o ósméj wieczorem.
Temperatura szczególniej się podniosła od rana.
Po sybirskiem zimnie nastąpiło łagodne ciepło, topiące śnieg nagromadzony przy chodnikach i zmieniając ulice Paryża w obrzydliwe kałuże.
Na dworcu przy ulicy Metz Lantier wziął powóz i kazał stangretowi jechać; na ulicę Picpus.


∗             ∗

Zapewne czytelnicy nie zapomnieli o odwiedzinach Paskala u swego syna Pawła, przed wyjazdem do Romilly.
Rozkazy przedsiębiorcy, wydane tonem imponującym i prawie groźnym, wywołały w duszy prawéj młodego człowieka silny. opór.
Ojciec i syn, wskutek téj rozmowy, rozstali się więcéj niż zimno.
Pomimo zawodu i niezadowolenia Paskala pozostał w przekonaniu, że Paweł w danéj chwili pojmie konieczność stania się posłusznym...
Przeciwnie student, którego oburzała wszelka dwulicowość, przez rozmysł utwierdzał się w postanowieniu niezachwianego oporu.
Paweł dobrze rozumiał ważność powodów, skłaniających jego ojca do namawiania go, aby odgrywał przy pannie de Terrys rolę nadskakującego kochanka, ale te po w ody oparte na kwestyi pieniężnéj wydawały mu się upokarzające, haniebne, niepodobne do usprawiedliwienia.
Tysiąc pomięszanych myśli tłoczyło się do jego duszy; przeklinał niesprawiedliwość losu, który ciążył nad jego życiem, pełnem prawości i pracy, nieprzewidzianą chmurą, z któréj lada chwila mógł piorun wylecieć.
Paweł, jak wszyscy ludzie młodzi, roił marzenia przyszłości. — W sercu nosił miłość nierozsądną i może bez nadziei, gdyż nie raz zapytywał sam siebie, czy ujrzy kiedy tę, która nim owładnęła niechcąc i nie wiedząc.
Na to pytanie panna de Terrys odpowiedziała na traf, mówiąc pierwsza wobec Pawła o pensyi pani Lhermitte na któréj była długo i wymieniając, w mowie o swojéj przyjaciółce Paulinie Lambert, imię Renaty którą on kochał.
Panna de Terrys była węzłem łączącym go z Renatą.
Przez nią był pewnym, że nie straci śladów jasnowłoséj dziewicy, a gdy sobie raz zapewni stanowisko, raz zostanie panem swego postanowienia, znajdzie sposób zbliżenia się z tą, którą prawie nie znając, uważał za przyszłą towarzyszkę swego życia.
I to tę chwilę jego ojciec wybrał, aby w sposób brutalny zniszczyć jego promienne widzenia!
Paweł zapytywał sam siebie, czy mu nie wypadało pójść do Honoryny, objaśnić ją o projektach przedsiębiercy, uczynić ją powiernicą swojéj miłości i błagać o odrzucenie z nim związku.
Jednakże myśl ta trwała tylko tak długo jak mgnienie błyskawicy, która błyska i gaśnie.
Pomijając niezwyczajność takiego kroku, czy syn miał prawo ujawniać tajemnicę kłopotów ojca?
Z pewnością nie.
Dręczony niespokojnością, złamany boleścią, student chciał się wziąść do pracy.
Próżne usiłowania. — Uwaga w téj chwili była dlań nie możliwa.
Wyszedł i chodził po ulicach Paryżz, na traf bez celu, błądząc po chodnikach jak dusza pokutująca.
Tak przeszło południe.
Paweł bez apetytu zjadł obiad w restauracyi na placu Odeonu, gdzie się zwykle stołował, powróciwszy do domu o siódméj, rozdmuchał prawie zagasły ogień, usiadł przed kominkiem i oddał się swobodnie najczarniejszym marzeniom.
Odgłos dzwonka nabawił go dreszczem.
Jego więcéj niż melancholiczny stan umysłu nie usposabiał go do gawędki i skłaniał do pragnienia samotności.
— Niech licho porwie natręta! — pomyślał.
I nie ruszył się z miejsca.
Zadzwoniono znowu z takim uporem, że student zdecydował się wstać i pójść otworzyć.
Na progu stał Wiktor Béralle, podmajstrzy z warsztatów z ulicy Picpus.
— A, to ty, Béralle! — rzekł młodzieniec mocno zdziwiony, podając przybyszowi rękę.
— Tak jest, panie Pawle, — odpowiedział Wiktor, z którym czytelnicy zaznajomili się u ojca Bandu, restauratora z ulicy Saint-Mandé.
— Dzisiaj dzień mojéj lekcyi i przychodzę na termin...
— Prawda, mój przyjacielu, — odrzekł młodzieniec w puszczając podmajstrzego, i zamykając drzwi za nim; — powinienem był się ciebie spodziewać, gdyż ty jesteś uosobioną akuratnością, lecz przyznaję iż zupełnie o tobie zapomniałem....
Głos studenta był posępny, ton mowy pełen smutku.
Beralle został tem uderzony.
— Jeżeli panu dziś nie na rękę, panie Pawle, to się pan nie krępuj, — rzekł robotnik z pewném zakłopotaniem — odłóżmy na drugi raz... przyjdę kiedy indziej..... Z pańskiéj strony już i to bardzo pięknie, że mnie pan dwa razy w tydzień przyjmujesz, pakując mi w mózgownicę część swego rozumu... — Nie chciałbym się panu naprzykrzać...
— Nie naprzykrzasz mi się wcale mój przyjacielu... — odrzekł syn Paskala. — Przychodząc do mnie z proźbą o udzielanie ci lekcyj matematyki potrzebnéj w twoim zawodzie uczyniłeś mi przyjemność, bo lubię rzemieślników, którzy się kształcą i zgodziłem się z całego serca... — Zawsze będę szczęśliwym mogąc ci być użytecznym... wierz mi, bardzo szczęśliwym... — Dziś czysto osobiste kłopoty wypędziły z mojéj pamięci, że ten wieczór do ciebie należy... — Jednakże twoje przybycie sprawiło mi podwójną przyjemność, gdyż mam cię prosić o pewne objaśnienia... a potém zajmiemy się pracą...
— Jestem na pańskie rozkazy, panie Pawle.
— Najprzód więc siadaj.
Wiktor Béralle usiadł przed ogniem i czekał.
Pierwsze pytanie było:
— Czy zawsze jesteś z moim ojcem w dobrych, stosunkach?
— W jaknajlepszych, panie Pawle. — Pan Lantier nic mi nie może zarzucić. — Nie powinienbym się chwalić, ale mogę powiedzieć, że znam się na swojém rzemiośle, że się rączéj spieszę, niż opóźniam z pracą, nie piję i nie trzymam z próżniakami i przy każdéj, sposobności bronię interesów, swego zwierzchnika; to też pan Paskal umie mnie ocenić i dowodzi mi tego, zatrzymując mnie u siebie w tym czasie, gdy robota stanęła, a szczególnéj zatrzymując mego brata, który na nieszczęście ma słabą głowę i nie może się oprzeć pokusie...
Wiktor zatrzymał się.
— Wypicia niepotrzebnego kieliszka... — dokończył Paweł Lantier.
— Tak, na nieszczęście... — Ach, gdyby nie to, z Ryszarda byłby dzielny robotnik, bo to jest chłopak intelligentny, ale ma szkaradną wadę, która prędzéj, czy późniéj prowadzi do złego...
— Miejmy nadzieję... — powtórzył Wiktor z westchnieniem dowodzącém niewielkiéj ufności.
Paweł mówił daléj:
— Zapytując czy zawsze jesteś dobrze z moim ojcem, nie miałem na myśli mówienia o twójem prowadzeniu; zbyt dobrze cię znam abym mógł wątpić o tobie.... Chciałem się dowiedzieć czy zawsze masz nadzór nad robotami zarządzanemi przez mego ojca...
— Zawsze....
— Zatém możesz mi kategorycznie objaśnić w jakim te roboty są stanie... Podmajstrzy posiadający całkowite zaufanie przedsiębiercy często miewa stosunki, z dostawami i spekulantami... Wié co ludzie myślą i mówią o interesie... Lepiéj niż kto inny może osądzić o zaufaniu jakie ten interes posiada, bo przy nim nikt się ze słowami nie krępuje... — Musisz mi, kochany Wiktorze, powiedzieć otwarcie, nie obwijając w bawełnę co ludzie myślą i mówią o moim ojcu i jego przedsiębierstwach...
Wiktor Béralle słuchał Pawła z osłupieniem i nie przerywał milczenia.
— Czekam... odezwał się student.
Zakłopotanie podmajstrzego wzrastało.
— Ależ ja nic nie wiem... — wyjąkały
— Nie jesteś otwartym! Nie może być, aby obecne położenie mojego ojca nie było powodem jakichś przypuszczeń, jakichś rozpraw.....
— Mój Boże, — rzekł Wiktor, — to pewna, że pora zimowa nie napędza grosza do kieszeni pana Lantier, ale ten wpłynie, jeżeli nie teraz, to późniéj... — Dobrze powiadają, że p. Paskal teraz traci, ale nikt nie wątpi, że zobowiązaniom swoim będzie w stanie zadosyć u czynić....
— Czy jego przedsiębiorstw nie ganią?
— Ba! mówią, że ich ma wiele, ale że ma dużo sprytu, że rozumie — co to jest postęp, idzie równo z czasem i że zajdzie daleko.
— Jednakże roboty są wstrzymane.
— Od miesiąca w krytych warsztatach zajętą jest tylko trzecia część robotników...
— Ależ to wygląda na ruinę... — To prawda, że straty są duże...
— I te nie straszą nikogo?
— Nie, panie Pawle, przynajmniej o tém nie słyszałem i mogę pana zapewnić, że przy mnie nikt się nie wynurzał ze swemi obawami.
— Nawet robotnicy?...
— Robotnicy, panie Pawle... — Między nimi są źli, są i dobrzy.. — Dobrzy zostali nie obawiając się niczego..... Co się tyczy złych, ci paplą po pijanemu, bo ich odprawiono, lecz pragnęliby tylko powrócić... dowód, że w głębi duszy mają zaufanie... — Ale to co mówię, panie Pawle, na honor Wiktora Beralle, jest prawdą!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.