Zemsta za zemstę/Tom drugi/XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zemsta za zemstę |
Podtytuł | Romans współczesny |
Tom | drugi |
Część | pierwsza |
Rozdział | XXIII |
Wydawca | Arnold Fenichl |
Data wyd. | 1883 |
Druk | Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | T. Marenicz |
Tytuł orygin. | La fille de Marguerite |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pokój do którego przedsiębiorca wprowadził swego wspólnika, przedstawiał, tak jak i jadalnia, komfort mieszczański: — Meble palisandrowe, wełniane adamaszkowe firanki; kobierzec w wielkie kwiaty.
Łóżko było posłane; ogień przygotowany.
Paskal dodał:
— Tam się znajduje gabinet do ubierania, tu skład na drzewo, i schody prowadzące na poddasze...
— I to wszystko? — zapytał Leopold.
— Najzupełniej... — Uprzedziłem cię, że domek jest szczupły.
— Twoją małą wieżę de Nesles szkaradnie czuć wilgocią i pustką... — Zapalę wieczorem ogień i zostawię okna na pół godziny otwarte, to wszystko wyjdzie. A teraz się wynośmy. — Pójdę na obiad i tam, gdzie interesa wymagają mojéj obecności... — Proszę naprzód...
W sieni były więzień postawił lichtarz na konsoli, zdmuchnął świecę, połączył się z Paskalem znajdującym się już na dworze, i zamknął drzwi.
— W domu musi być miotła?... — rzekł.
— W stajni znajdziesz łopatę i miotłę... — odpowiedział przedsiębiorca.
— Wybornie! z natury jestem porządny... nie mogę cierpieć nieporządku... — Jutro rano odgarnę śnieg.
Obadwaj wyszli na ulicę.
— Jutro, punkt o dziesiątéj sprzedaż konia i powóz... Nie zapomnij uprzedzić stangreta....
— Bądź spokojny.
— No, to wszystko pójdzie jak po mydle. — Bądź zupełnie spokojny... — Tutaj się rozłączymy... Ja pójdę na lewo a ty się weź na prawo, śpij snem sprawiedliwego i miej złote marzenia.
Następnie Leopold spiesznie poszedł ku bulwarowi Reuilly, gdy tymczasem Paskal wracał, do swego domu przy ulicy Picpus i mówił do siebie z cicha:
— W jakież ja wpadłem ręce? — Ten Valta, to nie człowiek! To djabęł!
Pozostawszy sam, zbieg z Troyes, przyspieszył kroku.
W chwili, gdy dochodził do przedmieścia Ś. Antoniego, ujrzał jadącą powoli dorożkę.
— Hej! dorożkarz, — zawołał, — wolny jesteś?
— Niech pan siada... na kursa czy na godzinę?
— Na godzinę!
— Gdzie mam jechać?
— Na róg ulicy Galandei Fouarre!
Leopold wsiadł do powozu.
Woźnica popędził konia i fiakr potoczył się ku ulicy Galande.
Może nazwisko téj ulicy, wymówione przez byłego więźnia, obudziło w umyśle czytelnika jakie wspomnienie.
Jeżeli pamięć go zawodzi, to przypominamy mu, w jakich okolicznościach nazwisk o to dało się słyszeć w toku niniejszego opowiadania.
W więzieniu w Troyes Leopold Lantier, chcąc skłonić Jarrelonge’a do sprzedania mu, za umiarkowaną cenę igielnika z piłką, którą zamyślał przepiłować kraty swojej celi i uciec, przyrzekł recydywiście, że mu w Paryżu da robotę.
Wiadomo co nędznicy tego rodzaju rozumieją przez ten wyraz: robota.
Po dobiciu targu Jarrelonge rzekł do Lantiera:
— Wyjdę we wtorek o ósméj... We środę będę w Paryżu na ulicy Galande, u ojca Berluron... gdzie schadzka gałganiarzy...
Po ucieczce, podczas badań i poszukiwań, Jarrelonge pełen zaufania w dane słowo, ani pisnął o tém co wiedział.
W następny wtorek uwolniono go z więzienia.
W Troyes nic go nie zatrzymywało.
Wyjechał jeszcze tego samego dnia koleją, aby powiększyć liczbę nędzników, którzy wychodząc z więzienia i nie mając innych środków do życia prócz kradzieży, udają się na żer do Paryża.
Dzięki odrobinie pieniędzy, którą posiadał, Jarrelonge ubrał się przyzwoicie i wynajął na dwa tygodnie pokój w lichym zajeździe przy ulicy Maubert.
Zajazd leżał w sąsiedztwie szynkowni, w której bandyta naznaczył Leopoldowi schadzkę.
Zakład ojca Berluron zajmował cały dół domu przy ulicy Galande.
Tam Jarrelonge zasiadł przed półkwartkiem, pożerając kromkę chleba i kawał mięsa na zimno.
Szynkownia wybrana przez Jarrelonge’a był to właściwie mówiąc, obuch (assomoir), gdzie podawano wódkę, wino i absynt na wielkim kantorze obitym blachą mosiężną, zastawionym kuflami, butelkami i szklankami, — i na małych marmurowych stolikach.
Bez względu na szyld, którego początek sięgał bardzo odległej epoki, nie służyła ona za miejsce schadzki gałganiarzy, którzy od dawna wynieśli się z okolicy placu Maubert, niemniej jednak posiadał liczną klijentelę, nadzwyczaj, jak musimy przyznać, mięszaną.
Mnóstwo gabinetów zajmowały różnorodne towarzystwa, robotników, małych urzędniczków, handlarzy... i złodziei.
Ci ostatni z miny i ubrania wyglądający na uczciwych pracowników, przesuwali się tam niepostrzeżeni i prowadzili się w sposób nie budzący podejrzeń ojca Berluron, który w razie obudzenia nieufności, byłby ich natychmiast wyprosił ze swego zakładu.
Dzięki swojej ostrożności, bandyci używali zupełnego bezpieczeństwa w tym obuchu, który nie będąc wskazanym policyi jako kryjówka złoczyńców, nigdy nie był świadkiem zarzucania sieci przez ajentów policyi, łowiących w mętnej wodzie.
Jarrelonge zajadając z apetytem, myślał:
— Na jutro dałem termin nabywcy igielnika..... A to mi ryba, ten to nie tak jak my, wygląda na pana! — Przyjdę tu punkt o dziesiątéj... — Jeżeli dotrzyma słowa, będzie robota, którą się przyda jak deszcz na wiosnę, bo mi już zostaje tylko jedno nieszczęśliwe tylne koło[1] a mając to tylko, hulać nie podobna!
Zabawiwszy niedługo w obuchu ojca Berluron, Jarrelonge wrócił do swego zajazdu i położył się spać.
Nazajutrz cały dzień poświęcił na nieskończoną włóczęgę, bez innego celu, jak tylko, aby odetchnąć pełnemi płucami powietrzem paryzkiem a wieczorem o dziewiątej, powrócił na ulicę Galande.
W zakładzie było tłumno.
Gabinety były pełne.
Zatem uwolniony więzień musiał pozostać w sali.
Kazał podać butelkę wina z pieczątką, dwie szklanki, zapalił fajkę i czekał.
W miarę upływu czasu powiększała się jego gorączkowa niecierpliwość — pilno mu było ujrzeć przybycie człowieka, który jak czuł, był wyższej od niego natury i w którego obietnicę wierzył nieprzeparcie.
Z uderzeniem dziesiątéj, niecierpliwość jego zmieniła się w niepokój.
— Dla czegóż zbieg z Troyes dawał tak długo czekać na siebie?
O kwadrans na jedenastą po niepokoju nastąpiło zwątpienie. — Jarrelonge zadał sobie pytanie, czy Lantier nie dawał obietnicy z mocném postanowieniem niedotrzymania?
Czas ciągle upływał.
Wybiło wpół, następnie wskazówka zegara zbliżała się ku jedenastej z zadziwiającą szybkością.
— Do pioruna! to mnie złapał! — szepnął uwolniony więzień nalewając sobie resztę wina do szklanki. — Ten drab każę mi czekać! — Zadrwił sobie zemnie! A ja jeszcze kazałem podać flaszkę zapieczętowanego, myśląc, że on za nią zapłaci! To nie są żarty!
Z pewnym, rodzajem wściekłości wypił wino, i utkwiwszy wzrok w drzwi wchodowe, na nowo zaczął wyglądać.
Stoły się opróżniały.
Gabinety powoli opustoszały; rozmowy stały się mniej głośne a chmury dymu cuchnącego tytuniu mniej gęste.
Wybiło wpół do dwunastéj.
— Doprawdy zadrwił sobie zemnie! — rzekł Jarrelonge uderzając w stół pięścią; — ten łotr mi za to zapłaci... — chybaby został schwytany, — dodał rozmyślający — gdyż w takim razie byłaby nie jego wina....
W tej chwili otworzyły się drzwi i wszedł człowiek ubrany w surdut z futrzanym kołnierzem, z twarzą ukrytą wielkim szalem dochodzącym prawie do okularów z niebieskiemi szkłami.
Ubranie nowo przy byłego, jakkolwiek daleko staranniejsze niż zwykłych gości, nie ściągnęło jednak niczyjej uwagi.
Człowiek w okularach szybko powiódł oczyma po sali.
Wzrok, jego zatrzymał się na Jarrelonge’u, który widział w nim tylko nieznajomego i klął po cichu.
Leopold Lantier, — którego czytelnicy nasi zapewne poznali, ominął stoły i usiadł przy tym przy którym siedział uwolniony więzień.
— Kieliszek wódki! — zawołał do chłopca, który przyszedł po rozkazy i spiesznie pobiegł podać zażądany napój.
Usłyszawszy głos jegomości, który usiadł w jego sąsiedztwie, Jarrelonge zadrżał i spojrzał nowoprzybyłemu w twarz, przynajmniej o tyle o ile pozwalał mu szal i niebieskie okulary.
— E, tak, to ja! — rzekł z cicha Leopold.
— Jakto!.... zaczął Jarrelonge osłupiały.
Nie dokończył.
Zbieg z Troyes nagle mu przerwał mówiąc doń bardzo prędko i zawsze zniżonym głosem:
— Pst! ani słowa! — Zapłać za wino i idź na mnie czekać na rogu ulicy Petit-Pont... Za pięć minut nadejdę.
Uwolniony więzień ani drgnął.
Zapłaciwszy dwadzieścia sous chłopcu, który przyniósł Leopoldowi wódkę, wyszedł z szynkowni i udał się ulicą Galande, aż do rogu ulicy Petit-Pont.
Idąc mówił z wylaniem radości.
— Byłem pewny, że przyjdzie... — Taki dzielny chłopak nie zawiedzie Bibi!... Otacza się tajemnicą, to znak, że myśli o czemś ważném... — Tęgi chłop!... To zuch pierwszego gatunku! Nie stracił ani minuty!... Toż to się zarobi monety!...
I uwolniony więzień, ciągle mówiąc sam do siebie, zaczął chodzić w tę i ową stronę po trotoarze, nie tracąc z oko ulicy Galande.
Leopold nie dał na siebie długo czekać.
Nim upłynęło pięć minut, połączył się z Jarrelongem.