Zemsta za zemstę/Tom drugi/XXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zemsta za zemstę |
Podtytuł | Romans współczesny |
Tom | drugi |
Część | pierwsza |
Rozdział | XXIV |
Wydawca | Arnold Fenichl |
Data wyd. | 1883 |
Druk | Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | T. Marenicz |
Tytuł orygin. | La fille de Marguerite |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Saperlipopette! — szepnął uwolniony więzień podając Lantierowi rękę, — nigdy bym cię nie poznał!... — Wystrojony jak książę!... Wybacz pan!... Palto podbite królikami! to nie żarty!... — Więc obrobiłeś jakiego bankiera?...
— Nie dziw się niczemu... — odrzekł Leopold, — stul gębę i pójdź zamną.
— Dokąd?
— Do halli, do Baratte’a... — Jeszczem nie jadł obiadu...
— Ani ja... rzekł Jarrelonge, który przewąchując dobrą ucztę oblizał usta językiem... — straciłem apetyt z niecierpliwości aby cię prędzej ujrzeć, ale czuję, że mi powraca...
— Tem lepiej, bo mam zamiar cię ufetować...
— Prawdziwy przyjacielu, czczę cię...
— Na teraz idźmy spokojnie jak dwaj porządni obywatele spieszący za swemi interesami... — Nie trzeba aby na nas zwrócono uwagę.
Przebyli most i wyszli na targ Niewiniątek.
Okna restauratora Baratte’a były uilluminowane.
Leopold oddawna już nogą nie stąpił w te okolice, lecz że się nic nie zmieniło z łatwością się orjentował.
— Gabinet... — rzekł do garsona, który wyszedł na ich spotkanie.
— Tędy, proszę panów... — Niech panowie wejdą na pierwsze piętro.
Garson wprowadził ich do małego, bardzo eleganckiego saloniku i rzekł:
— Co panowie rozkażą?
— Cztery tuziny ostryg, — rzekł Leopold po chwili namysłu, — rybę na białem winie, antrkot Bercy z kartoflami tartemi, kuropatwę pieczoną, groszek, raki bordoskie, coś słodkiego, deser, likiery i cygar.
Jarrelonge usłyszawszy wyliczenie tych wykwintnych potraw, które po większej części znał. tylko z nazwiska, cały promieniał.
Jego małe oczy błyszczały radością smakosza — coraz więcej się oblizywał.
— Jakie panowie pić będą wina?
— Przy ostrygach Chablis pierwszego gatunku, Beaune przy dalszych potrawach, a przy deserze szampańskie.. — Podawaj prędko.
— Ostrygi będą za pięć minut otwarte.
— Tymczasem daj nam madery...
— Natychmiast.
Garson wyszedł.
— Co za kolącya, kolego! co za kolacya!... rzekł Jarrelonge. — Czy my to wszystko zmożemy?...
— Do licha! — Ja tak zawsze, kiedy częstuję przyjaciela.. — Jak że ci się to wydaje?...
— To marzenie! — Tylko....!
— Tylko co?
— Czyby nie można dostać sosu szczypiorkowego do ostryg?... To moja słabość!
— Z największą łatwością... — każę zrobić...
Garson wrócił przynosząc maderę.
Leopold kazał przygotować sos szczypiorkowy — słabość Jarrelonge’a...
Dwaj przyjaciele znowu zostali sami.
— No! — rzekł uwolniony więzień, — co nowego od czasu jakeś ztamtąd wyszedł bez pożegnania?...
— Pst! — szepnął Lantier po cichu i bardzo żywo. — Tutaj ani słowa o tém! — Ja ci zaraz będę dawał pytania.
I napełniając dwie szklanki, dodał:
— Twój e zdrowie!...
— I twoje.
Jarrelonge ze skupieniem ducha wychylił szklankę i szepnął z radosną miną:
— Ta madera, to prawdziwy aksamit... — A! zakład wyborny! — Jak zostanę bogatym zawsze się tu będę stołował.
Garson powrócił niosąc ostrygi, sos szczypiorkowy i chablis, poczem wyszedł z gabinetu.
— Teraz rozmawiajmy, ale po cichu — rzekł Leopold.
— Mów. — kochany przyjacielu!... — połykam twoje wyrazy..
— Czyś gotów wszędzie iść za mną?
— Ba!... aby tylko na końcu drogi były frysetyki podobne do tego...
— Będą...
— I tylne kola?
— Nawet kanarki....
— No, to idę za tobą na koniec świata a nawet dalej...
— Nie mając nigdy długiego języka?
— Jestem niemym od urodzenia!
— Bez paplania, gdybyś się przypadkiem dostał w pułapkę?
Jarrelonge przybrał bardzo godną minę i odparł:
— Za kogóż ty mnie bierzesz?... — Ja się nie bawię takiemi rzeczami.
— Jestem o tém przekonanym, a ty masz słuszność, bo to zemną mogłoby ci przynieść nieszczęście.
Ton z jakiemi były wymówione te wyrazy, wywarł tak żywe wrażenie na Jarrelonge‘u, że ten źle połknął i mało się nie udławił.
— Nie pleć głupstw! — bąknął, wykaszlawszy się i popijając wino. Możesz zupełnie na mnie rachować... Raczej pozwolę się powiesić niż pisnę słówko na ciebie.
— Zatem zmierzam prosto do celu...
— I ja powiadam tak samo, kolego, idź prosto do celu! O co idzie?
— O wiele rzeczy... — naprzód o porwanie...
— Kogo!
— Do licha, kobiety!
— Aby ją zaprowadzić?...
— Tam zkąd nigdy nie wróci...
Jarrelonge spojrzał na Leopolda i trochę zbladł.
— Do djabła! — rzekł.
— To tak...
— Trzeba będzie użyć lancetu?
— Może tak, a może nie.
— Cóż ja mam robić?
— Zaraz ci powiem... — Pst!
Z czterech tuzinów ostryg zostały tylko skorupy; — garson przyniósł rybę i antrykot na fajerkach ogrzewanych spirytusem.
Odkorkował dwie butelki Beaune i wyszedł.
Gdy zamknął drzwi za sobą Leopold podając gościowi i nabierając sobie zapytał.
— Umiesz powozić?
— Jak to?
— No, powozem i koniem.
— O! pod tym względem, mógłbym współzawodniczyć z najlepszym stangretem paryzkim..... Mój ojciec był w służbie u starego Loriota... wynajmującego powozy na lewej stronie Sekwany... — słyszałeś o starym Loriocie?
— Nie...
— Jednak to on był właścicielem fiakra Nr. 13... — czy słyszałeś o Fiakrze Nr. 13?[1]
— Nigdy...
— A jednak w swoim czasie, ta historya narobiła nie mało hałasu w Petit Journalu.
— Pamiętaj, że byłem tam... i że tam nie czytają dzienników.
— Prawda... — A więc, kiedym był młody, pracowałem razem z ojcem i umiem używać lejców i bicza jak inny!
— Brawo! nie pytam ci się czy znasz Paryż?
— Lepiej jak Przewodnik Conty’go.
— Wybornie!... — tyle chciałem tymczasowa wiedzieć.
— Bądź łaskaw... objaśnij mnie trochę... — czy będę miał powozić?
— Tak.
— Kiedy?
— Jutro wieczorem. — Przez ten czas wystarasz się o liberyę stangreta z porządnego domu.
— Czy masz mnie zamiar oddać komu do służby?
— Tak jest.
— Któż to jest ten ktoś?
— To ja... zapewniam cię, że służba nie będzie ciężka.
— Ot co mi się podoba... aby tylko były dochody, dobry stół i dobre wino...
— Będziesz miał to wszystko.
— Ale wiesz, na kupno liberyi potrzeba mi monety... Wody spadły, w kieszeni dziura... zaliczeń czynić nie mogę...
— Dam ci pieniędzy.
— Kiedyż obejmę obowiązki?
— Jutro o czwartej będę czekał na ciebie.
— Gdzie?
— Do licha, u mnie!... — ulica Tocanier N. 10.
— Więc mogę opuścić swój zajazd?
— Możesz i powinieneś to uczynić....
— Uczynię to zaraz jutro rano... jeżeli się porozumiemy, o czem nie wątpię.... — Wiesz, dobre rachunki czynią dobrych przyjaciół! — Gdy już będzie koniec, żadnych niespodzianek... — Czy tego jesteś zdania?
— Tego.
— Zatem będziem pracowali na korzyść trzeciej osoby?
— Tak jest.
— Czy porwanie o którem mowa i dalsza robota będą zapłacone?
— Naturalnie....
— Ale to nie są żarty... — Usunięcie kobiety, to rzecz ważna! — Chociażbym tylko powoził, zawsze ja będę wspólnikiem, a ty wiesz, że takie drobnostki mogą nas zaprowadzić na plac Roquette...
— Czy się boisz?
— Nigdy w życiu! — ale radbym wiedzieć wiele mi ten pierwszy interes przyniesie...
— Ładny banknocik na tysiąc — odpowiedział Leopold.
— Bilet na tysiąc!... powtórzył Jąrrelonge, zrobiwszy wielkie oczy.
— Nie licząc dziesięciu luidorów, które ci dam, abyś się jutro przyzwoicie ustroił.
— Kiedyż je dostanę.
— Dziesięć luidorów nim ztąd wyjdziemy.... Tysiąc franków zaraz po interesie, to jest jutro wieczorem.
— I będę miał u ciebie mieszkanie z opałem, światłem, praniem i stołem?..
— Tak jest.....
Jarrelonge zatarł ręce.
— Brawo! — zawołał, — zgadzam się na wszystko.