Zemsta za zemstę/Tom drugi/XXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom drugi
Część pierwsza
Rozdział XXV
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Tytuł orygin. La fille de Marguerite
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXV.

Leopold położył prawą rękę na ramieniu swego przyszłego wspólnika i rzekł patrząc nań w uwagą:
— Od téj chwili obdarzani cię swojem całkowtem zaufaniem.
— To bardzo ładnie z twojej strony i jestem ci wdzięczny... — przerwał uwolniony więzień.
— Ale, — mówił Lantier głucho, — pamiętaj sobie chłopcze, że jeżelibyś zaufanie to zdradził nieroztropném słowem lub zamiarem, zabiłbym cię bez litości, bez miłosierdzia, jak psa!
To mówiąc były więzień miał w oczach tak straszny wyraz, że Jarrelonge drżący, czuł jak ostrze noża przeszywa mu piersi.
Lantier mówił daléj.
— Będziesz w moich rękach posłuszném narzędziem, gotowém do posłuszeństwa bez rozpraw i namysłu, jakiekolwiek byłyby moje rozkazy.
— Dobrze, dobrze... sto razy dobrze... — wyjąkał nędznik; — ale nie patrz tak na mnie, popsułbyś mi trawienie, czego byłaby szkoda.
— Przysięgasz mi wierność?
— To jest, co się tyczy wierności, to będę, jak pies....
— Pieniędzy ci nie zabraknie..... Będziesz sobie mógł ładny grosz odłożyć na swoje stare lata.....
— Błogosławić cię będę jak ojca, ale kaź dać wina... Rozmowa z tobą wysuszyła mi gardło i umieram z pragnienia.
Leopold zadzwonił na garsona i kazał mu podać jeszcze dwie butelki.
Odtąd dwaj łotry nie mówili już o interesach.
Wieczerza skończyła się wesoło i Leopold zapłacił rachunek, którego imponująca cyfra olśniła jego współbiesiadnika.
— Oto masz swoje dwieście franków, — rzekł do Jarrelonge‘a podając mu dwa bilety bankowe. Idźmy spać.
Wyszedłszy na ulicę wspólnicy podali sobie ręce i każdy udał się w swoją stronę, powtarzając:
— Jutro o czwartéj, ulica Tocannier, N. 10.
— Jutro... stawię się niezawodnie...
Była blisko trzecia nad ranem, gdy Leopold wrócił do domku, który Paskal oddał mu do rozporządzenia.
Sen jego był głęboki, lecz nie długi.
Skoro świt wstał, wziął miotłę i łopatę — odgarnął śnieg w podwórzu, zostawiając dwie ścieszki do drzwi domu i do wozowni.
Około ósmej udał się do Temple, porobił różne sprawunki zapakował je do dorożki i kazał się odwieźć do domu, w którym się zamknął.
Paskal Lantier posłuszny instrukcyom mniemanego Valty, dał stangretowi rozkaz, aby miał powóz i klacz w pogotowiu i czekał na zapowiedzianego nabywcę.
W kilka minut po dziesiątej, jakiś człowiek wyglądający na handlarza koni, z biczem w ręku, zaczerwienioną twarzą, w kapeluszu okrągłym nasuniętym na oczy, w ogromnym na szyi szalu, w kurtce pod nową bluzą i w długich, butach z podkówkami, dzwonił do drzwi przedsiębiorcy przy ulicy Pichus.
Wpuszczono go i Paskal zapytał czegoby żądał.
— No! — rzekł nowoprzybyły z silnym akcentem normandzkim, — czy tu do sprzedania wózek i szkapa?
Potem ciszej i tym razem naturalnym głosem dodał:
— Czyś się mnie dzisiaj nie spodziewał?
Paskal poznał Valtę.
— Co za talent do zmieniania postaci! — pomyślał. — Prawie się boję tego człowieka...
I udał się ku stajni.
Kilka minut wystarczyły dla Leopolda do obejrzenia powozu i konia... — Umówiono się zaraz o cenę w obecności stangreta i naturalnie sprzedający i kupujący przyszli do zgody.
— Rozumie się, płacę gotówką... — dodał fałszywy handlarz po umówieniu się o cenę.
— Kaź pan zaprządz, jeśli łaska, a tymczasem zapłacę panu i wezmę pokwitowanie.
Paskal wydał rozkaz i powrócił z Leopoldem do swego gabinetu, którego drzwi starannie za sobą zamknął.
— I to stanowczo na dzisiaj?... — zapytał.
— Stanowczo... — Jutro rano przyjdę ci zdać sprawę z użycia dzisiejszego wieczora.
— Skutek wydaje ci się prawdopodobnym?
— Więcej niż prawdopodobnym, pewnym.
— Znalazłeś człowieka, którego ci potrzeba?
— Tak.,. właśnie takiego... Lepiej trafić nie można, niewiedzieć gdzie i za jaką cenę... Do jutra... — Zabieram wóz i szkapę.
Leopold powrócił do stajni, zastał powóz zaprzężony, włożył dwadzieścia franków stangretowi w rękę, wsiadł na kozioł i odjechał.
Zrobił duży krąg, aby wyglądało, że jedzie daleko z tej części miasta; — dopiero po trzech, kwadransach jazdy wrócił do pawilonu przy ulicy Tocannier, gdzie klacz postawił w stajni a powóz w wozowni.
Zrzuciwszy przebranie koniarza i ubrany ciepło, jak porządny człowiek, zbieg z Troyes udał się na miasto zjadł śniadanie w kawiarni przy bulwarze Temple a następnie skierował się do wielkiego składu gotowych ubiorów.
Załatwiwszy nowe kupno powrócił do domu.
Punkt o czwartéj zabrzmiał dzwonek u bramy.
Leopold poszedł otworzyć i ujrzał Jarrelong’ea.
Cywilne ubranie tego ostatniego, czuć było liberyą dobrego domu.
Na plecach miał dwa zawiniątka i walizę.
— Wejdź... rzekł do niego Leopold; — jesteś słowny, co cię dobrze rekomenduje.
Uwolniony więzień skierował się ku domkowi.
Gdy weszli Leopold zapytał:
— Masz wszystko co ci potrzeba?
— Mam kapelusz z kokardą, trochę przenoszony ale bardzo dobry... surdut ciemno-zielony z czerwonemi wypustkami; z guzikami mosiężnemi z koroną... spodnie orzechowe, biały krawat, rękawiczki białe bawełniane... kompletny uniform: — Będę dobrze wyglądał w tém ubraniu!...
— Bardzo dobrze... — Dzisiaj wieczorem włożysz liberyę a ją ci powiem co masz czynić.
— Czy obiad w domu? — zapytał ciekawie Jarrelonge, oblizując się na wspomnienie wczorajszej uczty.
— Nie..... pójdziemy dzisiaj do rogatki Tronowéj... — ale naprzód idź kupić składane łóżko z materacem i pościelą... — będziesz sypiał w pokoju jadalnym. — Masz sto franków... — Ruszaj i powracaj.
Opuśćmy na chwilę dwóch nędzników i powróćmy do Maison Rouge.
Wiemy, że Renata zdecydowała się pójść za radą listu znanego czytelnikom i podpisanego: przyjaciel twojej matki.
Powziąwszy to postanowienie, przymuszała się do udawania w obecności Urszuli Sollier, którą uważając odtąd za nieprzyjaciółkę, za wspólniczkę człowieka, który przez dziewiętnaście lat czynił sobie okrutną igraszkę rozłączając ją z matką, a która teraz, gdy ów człowiek umarł, prowadziła dalej nakazane przez niego, obrzydłe zadanie.
Zatem Renata chciała uciec.
Ale od projektu do wykonania, daleko.
Jeszcze miało upłynąć dwadzieścia cztery godzin.
Córka Małgorzaty, przyjęła posiłek wieczorny jak zwykle obok pani Sollier, która nie mogąc podejrzywać co się działo w duszy jej młodej towarzyszki, przypisała jej spokojne i zrezygnowane zachowanie się, powrotowi zaufania i uległości, z którego się cieszyła z całej duszy.
Prawie zaraz po obiedzie Renata, zmawiając na trochę znużenia, pożegnała się z panią Sollier, wróciła do swego pokoju i jeszcze raz odczytała list, który ją tak głęboko zmięszał, tak mocno zajął.
Odczytując go, tak samo jak i przedtem, nic w nim nie znajdowała podejrzanego i mogącego wzbudzić nieufność, ale szczególne wzruszenie ogarnęli jej umysł zajęty tysiącznemi myślami.
Zapytywała się siebie bez przerwy, jaki powód mógł kierować obłudnego opiekuna, że dręczył jej matkę, że otoczył ją samą nieprzeniknioną tajemnicą.
Pole do przypuszczeń było obszerne. — Wyobraźnia Renaty przebiegała je we wszystkich kierunkach, lecz nie znajdowała rozwiązania zadawanej sobie zagadki...
Wtedy całkowicie się oddawała czarnym rozmyślaniom.
Przypominała sobie złowrogi sen, jaki miała na pensyi.
Ujrzała znowu owego człowieka, Roberta, leżącego w trumnie, znowu ujrzała kobietę w żałobie przy nim klęczącą.
Słyszała, jak umarły otwarłszy usta wołał:
Tak Renata jest twoją córką, ale ty jej nigdy nie ujrzysz!...
Cóż więc uczyniła jej matka, aby ściągnąć na siebie tę nieubłaganą i nieprzerwaną zemstę?
Zdjęte drżeniem, dziewczę napróżno chciało odpędzić ze swej pamięci te straszne wspomnienia, ale nie zdołało, i jej sen gorączkowy, przerywany nieustannie, przez całą noc był nawiedzany przez widziadła nocne: Noctium phantasma.
Wstawszy o świcie, córka Małgorzaty postanowiła spróbować u Urszuli ostatniego usiłowania.
— Jednem słowem — myślała — ta kobieta jest posłuszną rozkazowi wydanemu przez człowieka, którego zawsze słuchała... Sądzi, że wykonywa obowiązek... Od dziecięctwa otrzymywałam od niej dowody przychylności i poświęcenia... Zanim opuszczę chorą, cierpiącą, przekonam się, czy się do ostatka będzie opierała moim łzom i prośbom...
Weszła do pokoju pani Sallier.
Urszula źle noc spędziła.
Poufna nieboszczyka Roberta Valleranda doświadczała złowrogich przecząc, nie mogąc sobie zdać sprawy z jakich one powstawały powodów.
Czuła się przygnębioną, jak gdyby przy zbliż niu się wielkiej boleści, nieuniknionej katastrofy.
Gdy ujrzała Renatę, zdawało jej się, że jej posępne myśli jakby cudem się rozpraszają i przyjęła ją z uśmiechem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.