Zemsta za zemstę/Tom drugi/XXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom drugi
Część pierwsza
Rozdział XXVII
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Tytuł orygin. La fille de Marguerite
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXVII.

— I cóż mnie obchodzi moje zdrowie? co mnie obchodzi życie? — rzekła nagle prawie głośno biedna zapoznana kobieta, — ja nie chcę, aby Renata przeklinała pamięć swojego ojca!...
I odrzucając szybko kołdrę, usiadła na brzegu łóżka, a potem usiłowała stanąć na nogach.
Lecz dotknąwszy chorą nogą podłogi, wydała głuchy wy krzyk, natychmiast stłumiony, i uchwyciła się obydwiema rękami za firanki, aby nie upaść.
Stała tak przez chwil kilka w nadziei, że straszliwy ból, który czuła, przeminie.
W istocie, niedługo nastąpiło odrętwienie.
Urszula znowu uczyniła nowe usiłowanie, aby postąpić.
Niestety, ból jeszcze straszniejszy od pierwszego, bol nie do wytrzymania, zatrzymał ją i zmusił do położenia się.
— Nie mogę! — wymówiła z rozpaczą — nie mogę!...
I zalała się łzami.
W sąsiedniem pokoju, oszukana przez list napisany przez Leopolda, Renata kończyła przygotowania do odjazdu i modliła się za matkę.
Pani Sollier zawołała na nią.
Dziewczę usłyszało jej głos i natychmiast przybiegło.
— Jestem — rzekła do niej. — Czem pani mogę służyć?
Urszula czuła, że traci przytomność; nieokreślone uczucie niepokoju, i nie wytłómaczonej obawy, ogarniało jej duszę.
Pragnęła nie być samą; — samotność ją przeradzała.
— Czy pani czego potrzeba? — rzekła córka Małgorzaty.
— Chciałam cię prosić, abyś zwilżyła moje kompresy.
— Czy pani więcej cierpisz?
— Tak jest, — cokolwiek.
— Jakiejże przyczynie przy pisujesz pani pogorszenie swego stanu?
— Chciałam przed chwilą wstać i przejść się o swoich siłach... — I wstałam... usiłowałam postąpić... lecz mi się nie udało.
— Wielka to nieroztropność.
Pani Sollier westchnęła.
Renata pośpieszyła zmoczyć bandaż okręcający nogę chorej, a opatrunek ten przyniósł jej znaczną, ulgę. Wyrzekła kilka słów podziękowania, ale nie śmiała prosić swojej wychowanicy, aby z nią pozostała.
Dziewczę odeszło w milczeniu.
Reszta dnia upłynęła jak zwykle.
O zwykłej godzinie służąca przyszła uprzedzić młodą panienkę, że w pokoju pani Sollier był obiad podany.
Oczy Renaty zwróciły się na tarczę zegara.
Rzekła do siebie zcicha:
— Za trzy godziny będę jechała do matki.
I usiadła do stołu obok łóżka Urszuli.


∗             ∗

Tego sam ego dnia i o tej samej godzinie Wiktor Bazalle dzwonił do drzwi mieszkania Pawła Lantier, przy ulicy Szkoły medycznej.
Pomimo bolesnych zajęć które nam fot znane, student nie zapomniał o schadzce wyznaczonej podmajstrzemu swego ojca.
Był on ubrany i gotów do drogi czekał na Wiktora myśląc o Renacie.
Twarz młodzieńca uległa takiej zmianie, że go trudno było poznać.
Zapadłe policzki, oczy zamglone trudno powstrzymywanemi łzami, czoło zmarszczone i chmurne, dawały mu pozór nieopisanego smutku.
Student zgnębiony przez zmartwienie i bezsenność, w miarę zbliżania się schadzki, czuł, że cierpienie jego wzrasta.
Miał on być obecnym przedwstępnym krokom małżeństwa i wmięszać się pomiędzy ludzi szczęśliwych, on, którego zniknięcie tej którą kochał i chciał pojąć za żonę, czyniło tak nieszczęśliwym.
Pierś jego była uciśnioną.
Czuł ciemność w duszy i owładnięcie jedną myślą stałą, że krok jaki miał uczy nić, był złą przepowiednią dla jego własnego szczęścia, a chociaż nie ukrywał przed sobą nierozsądku tej myśli, nie był w stanie jej odpędzić.
Usłyszawszy dzwonek, poczuł w sercu niewytłómaczone wzruszenie i podniósł się aby otworzyć.
Do pokoju studenta wszedł, wesoło Wiktor Bezalle.
— To ja! panie Pawle! — zawołał. — Widzisz pan, akuratny jak chronometr! — piąta!... Ani minuty mniej, ani więcej!... po wojskowemu!...
— Znam twoją akuratność, mój przyjacielu — odpowiedział Paweł — i ja także, jak widzisz, jestem gotów.
Głos młodzieńca był tak smutny, że podmajstrzy został nim uderzony.
Szybko spojrzał na syna swego pryncypała i zobaczył jego zmęczone rysy, zaczerwienione powieki, śmiertelną bladość.
— Mój Boże, panie Pawle — rzekł zaniepokojony — czyś pan nie chory.
— Dla czego mnie o to pytasz, Wiktorze.
— Bo bardzo, źle wyglądasz.
— A więc, mój przyjacielu, nie jestem chory, lecz dziś wiele pracowałem, a to mnie nabawia lekkiej migreny.
— Może ta wizyta do mego wuja staje panu na przeszkodzie?
— Wcale nie...
— Doprawdy?
— Zapewniam cię...
— Ale bo, wadzisz pan, panie Pawle, ja za nic w świecie nie obciąłbym być natrętnym...
— Nie obawiaj się o to...
— Dzisiejsze zebranie może być odłożone na dwa lub trzy dni z największą łatwością i bez żadnego kłopotu. — Pójdę do starego, powiem żeś pan trochę niezdrów i naznaczymy inny termin...
— Nie zmieniajmy tego co już jest ułożone... — Czekałem na ciebie i jestem gotów do drogi.
— No, to weźmiemy powóz.
— Jak tam na dworze — zapytał student.
— Dosyć chłodno... — Niebo pogodne, gwiaździste, w nocy może mróz będzie.
— Błota nie ma?
— O! co to, to nie. — Na chodnikach sucho jak w pokoju.
— W takim razie powóz jest niepotrzebny... — pójdźmy pieszo paląc cygara, jakiem ci to proponował przy ostatniem widzeniu się...
— Jak pan chcesz, panie Pawle... — A migrena?
— Świeże powietrze zrobi mi dobrze...
— No, to w drogę! — Kupimy cygar w pierwszej lepszej dystrybucyi...
— Oto są... — odpowiedział Paweł — wybieraj.
I wydobył z kieszeni cygarnicę, którą otworzywszy, podał Wiktorowi.
Podmajstrzy wybrał cygaro.
Obadwaj młodzieńcy, nie bez trudu zapalili szkaradny tytoń rządowy, dla którego nie ma dosyć nagan i zeszli na dół.
Ujrzawszy się na chodniku, Paweł Lantier odezwał się:
— Przez bulwark Saint-Germain — rzekł — dojdziemy do wybrzeża przy Magazynie i udamy się brzegiem Sekwany do mostu Bercy...
— Marszruta wyborna — odparł Wiktor — jest to droga najkrótsza i najlepsza... Będziemy mogli patrzeć przy świetle gazu jak kra płynie rzeką.
Student z rzemieślnikiem udali się bulwarem Św. Michała, a potem bulwarem Saint-Germain.
Chociaż powietrze było bardzo zimne, mróz zapowiedziany przez — Wiktora Bazalle nie był zbyt wielkPrzyjemna była piesza przechadzka.
Dwaj towarzysze szli w milczeniu obok siebie.
Paweł myślał o Renacie, która znikła z pensyi, i której już może nigdy nie zobaczy...
Wiktor, który prawie nie wierzył w migrenę, zapytywał sam siebie, jakie student mógł mieć tajemne zmartwienie.
Przybyli na wybrzeże Magazynu, którem szli obok parapetu, po stronie Sekwany.
Wezbrane wody szybko płynęły, tocząc ogromne kawały kry, uderzające o siebie z ponurym hukiem. Płomienie gazu odbijające się przy ich przepływie, wydobywały z tych brył lodu dziwne odblaski.
Przeszedłszy plac przy Ogrodzie Roślin naprzeciw mostu Austerlickiego, młodzieńcy puścili się znowu wybrzeżem ciągnącem się wzdłuż dworca kolei Orleańskiej.
Zaledwie od czasu do czasu wymieniali, z sobą przerywane słowa, lub pospolite zdania.
Nareszcie doszli do mostu Bercy i zapuścili się na niego.
Most był zawalony mnóstwem wozów.
Wozy te były naładowane śniegiem, zebranym na ulicach, który zrzucano z mostu w Sekwanę i na nadbrzeża.
Paweł i Wiktor oparci o poręcz, nachylili się aby popatrzeć.
Olbrzymie kupy śniegu dochodziły aż do szczytu filarów położonych przy drodze, służącej do holowania.
— Kroćset! — zawołał Wiktor — to oczyszczanie Paryża musi kosztować miliony! — Co tu pieniędzy wyrzuconych w wodę, mówiąc bez kalemburów!...
— Tak... — odrzekł Paweł machinalnie — gdyż zaledwie słyszał.
I puścili się w drogę.
Na drugim końcu mostu stały inne wozy zaprzężone i pełne śniegu, czekając na swoją kolej.
— Czy ta robota trwa przez całą noc? — zapytał student podmajstrzego.
— Do dziewiątej, albo dziesiątej tylko — odpowiedział zapytany. — Jutro, jeżeli nie będzie w nocy dużego mrozu, zaczną o piątej rano.
Przebyli most.
Udali się wybrzeżem Bercy, smutném i pustém od czasu wywłaszczeń, spowodowanych potrzebą wzniesienia nowych budowli magazynowych i weszli na ulicę, na której mieszkał wuj Wiktora Beralle.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.