Zemsta za zemstę/Tom piąty/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom piąty
Część trzecia
Rozdział II
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Tytuł orygin. La fille de Marguerite
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

O jedenastej, jak w każdą niedzielą zamknięto magazyn i zabrano się do śniadania. W chwili gdy biła dwunasta, Zirza, wyszedłszy do domu przez sień zapukała do drzwi pokoju za sklepem.
Popychadło poszło jej otworzyć.
— Renata i Zirza uściskały się z wylaniem i pożegnawszy się z panią Laurier odeszły wesołe.
Paweł i Juliusz czekali na dziewczęta na rogu ulicy Ś-go Antoniego i placu Bastylii.
Syn Paskala pobiegł naprzeciw swojej narzeczonej.
Długie spojrzenie jakie zsobą zamienili, i czuły uścisk ręki wyraził ogrom szczęścia z jakiem się spotykali.
— Droga, najdroższa Renato — szepnął Paweł — przez tydzień niewidziana... jakże to długo!...
— Tak, bardzo długo, mój przyjacielu — odpowiedziała cała zarumieniona córka Małgorzaty — ale ci wiadomo, tak być musi...
Student prawa wydał westchnienie i dwie pary udały się ku ulicy Saint-Mandé.
Czas był piękny, suchy i zimny.
Idąc Paweł mówił o miłości ku Renacie, która pewna że jest kochaną, słuchała jego słów z uniesieniem, tak jak się słucha rozkosznej muzyki.
— Czyś pan poczynił jakie kroki co do odszukania pani Urszuli? — zapytało dziewczę po chwili milczenia.
— Zrobiłem, ale na nieszczęście bezskutecznie... Jestem więcej jak kiedy i bądź przekonany że zbrodnia została popełnioną... Czy według twego zdania nie wypadałoby zawiadomić policyi?
Renata potrząsnęła głową i rzekła:
— Sprowadzilibyśmy komplikacye które mnie zastraszają i któreby mnie zmusiły do wyjścia z kryjącego mnie cienia. Zdaje mi się, że się trzeba jeszcze kryć L starać odszukać mojej matki.
Mówiąc przytoczone wyrazy, Renata zbladła, — głos jej był drżący.
— Niestety! — odpowiedział Paweł — nie zdaje się aby te poszukiwania mogły otrzymać pomyślny skutek. Nie ma wskazówki... żadnego punktu wyjścia... Gdybyśmy choć dla kierowania się mieli nazwisko!...
— Nazwisko... — powtórzyła Renata smutnie. — To którebym powinna nosić... Ależ ja żadnego nie mam nazwiska!...
— A więc, cóż to szkodzi? Czyż ci potrzeba innego nazwiska prócz mojego, które będzie twojem? Cała twoja przyszłość jest w naszej miłości, w naszym przyszłym związku... Powinienem szanować twoje uczucie dziecięce, ale po cóż płakać, po cóż cierpieć na myśl o matce, która cię nigdy nie znała, i która dla ciebie nie istnieje?
— Tak jest, masz słuszność, wiem o tem... czuję to... a jednak pomimo to wszystko, mam nadzieję, że ciemności się kiedyś rozproszą i że poznam swoją matkę...
Dziewczę zamilkło, spojrzało kochankowi w oczy jak gdyby chcąc czytać w głębi jego myśli i nagle zadało mu to pytanie:
— Pawle, czy ty wierzysz w głos krwi?
— Czy ty mówisz o tym tajemnym instynkcie, który w razie gdy przypadek stawia w obec siebie dwie osób sobie nieznanych, lecz w żyłach których płynie krew z tego samego źródła, jak powiadają, ciągnie je ku sobie?
— Tak, ja mówię o tym instynkcie... Czy naprzykład wierzysz, że gdybym się kiedyś znalazła w obec nieznajomej i gdyby wzrok mój nie mógł się od niej oderwać, gdyby serce zaczynało mi bić na jej widok, gdyby cała myśl moja wyrywała się ku niej, gdybym czuła ku niej nieprzeparty pociąg, a moje usta prawie pomimowoli szeptały te tak słodkie wyrazy: Moja matka... czy sądzisz, że moje serce i moja dusza myliłaby się i ja byłabym ofiarą jakiegoś złudzenia?
Student czuł kłopot łatwy do pojęcia.
— Naturalnie — odpowiedział nie bez wahania — w niektórych wypadkach można przypuścić zjawisko o jakie mnie pytasz, ale nie trzeba przesadzać tej wiary w głos krwi i brać uczucia żywej i nagłej sympatyi za objawienie... Błąd byłby łatwy i rozczarowanie prawie nie dałoby czekać na siebie... Więc doznałaś tego uczucia sympatyi?...
— Tak jest, z gwałtownością nie dającą się opisać słowami i to w chwili, gdym nie myślała o matce... a jednak zapewniam cię, gdy mój wzrok spoczął na nieznajomej, zdawało mi się że poznaję tę twarz nigdy niewidzianą... powiedziałam do siebie: Oto jest moja matka!
— Gdzieżeś spotkała tę nieznajomą? — zapytał Paweł z żywością.
— U pani Laurier.
— Kiedy?
— Wczoraj.
— Po cóż ona przychodziła do sklepu?
— Po koronki.
— Wszystko to rzecz bardzo prosta, kochana Renato i z pewnością ludzi cię, wyobraźnia twoją, Renato.
— Dla czegóż więc ogarnęło mnie to pomięszanie. Zkąd to gwałtowne bicie serca na widok tej kobiety?
— Mówiłem ci przed chwilą, że w skutek sympatyi...
— Zgoda, ale dla czegóż jej wzrok był ciągle we mnie utkwiony, tak samo jak mój nie mógł się od niej oderwać?
— Wzajemna sympatya i nic więcej... Zresztą kto wie, czy ta kobieta nie znajdowała w tobie rysów uwielbianego dziecięcia... może dziecięcia zmarłego...
Te ostatnie Wyrazy wywarły na Renatę porażające wrażenie.
— W istocie, to być może... szepnęła. — Dziecię umarłe... Tak musi być... W istocie była ona w grubej żałobie...
— Zatem prawdopodobnie odgadłem... Czy wiesz kto jest ta pani?
— Tak.
— Nazywa się?
— Pani Bertin...
Paweł uczynił gest zadziwienia.
— Pani Bertin, wdowa! — zawołał.
— Niewątpliwie.
— Czy się nie mylisz?
— Ja nie mogę się mylić... To nazwisko jest zapisane w książkach pani Laurier.
— I tu pani Bertin mieszka?
— Przy ulicy Varennes...
— A więc! moja droga Renato, przed chwilą byłem przekonanym że byłaś w błędzie, teraz potwierdzam to samo... Byłaś igraszką złudzenia...
— Zatem znasz osobę wymienioną przezemnie?... zapytało dziewczę.
— Czy ją znam?... To moja ciotka.
— Twoja ciotka! — zawołała Renata w osłupieniu.
— Tak, jest to ta sama krewna o której ojciec mówił prosząc, aby przed nią czas jakiś zachować tajemnicę co do naszego małżeństwa. Była ona zamężną od lat dziewiętnastu. Mąż jej umarł parę tygodni temu... Nigdy nie miała dzieci. Jest to najlepsza z kobiety ale ma umysł trochę romansowy. Nie była szczęśliwą... Mój ojciec żonaty był z jej siostrą... Widzisz, kochana Renato, że pomiędzy tobą a panią Bertin nie może istnieć żaden węzeł krwi.
— A jednak — pomyślało dziewczę — jej wzruszenie, jej pomięszanie, miało przyczynę... Ale jaką?
W tej chwili Zirza wykręciła Juliuszem i powróciła ku narzeczonym; którzy się spóźniali.
— A do licha!... — zawołała śmiejąc się głośno — spodziewam się że nagrodzicie czas stracony!... Toż to dopiero zwierzenia!...
— Mówiliśmy o rzeczach poważnych... — odparł Paweł.
— Tak... tak... znamy się na tych poważnych rzeczach!, Konjugujecie słowo: kochać!... najpiękniejsze słowo ze słownika... To bardzo dobrze, ale młodzież niech idzie obok nas!... A nawet idźcie naprzód... Idzie mi o to, abym miała was na oku!... — Nadzór macierzyński jest konieczny!
Paweł i Renata z uśmiechem słuchali.
Doszli do rogatki Tronowej.
Obiedwie pary zakręciły na prawo i wkrótce doszły do restauracyi, w której na nich czekano.
Cała rodzina Baudu czynnie się przykładała do przygotowania uczty.
Podmajstrzy Wiktor Beralle dopomagał swemu przyszłemu teściowi.
Stefcią i Wirginia skubały drób.
Mama Bandu zawinąwszy rękawy powyżej łokci kręciła się około rądli, z których wydobywały się zapachy zdolne wskrzesić umarłego.
Młodzi ludzie zostali przyjęci z najszczerszą serdecznością i zasiedli przy stole, który Baudu i Wiktor Beralle zastawili absyntem, maderą, bitterem, wermutem i t. p., aby każdy mógł używać stosownie do swego gustu i chęci.
— Czy nie ujrzymy twego brata, Ryszarda? — zapytał Paweł podmajstrzego.
— Tegoby tylko brakowało! — odpowiedział Wiktor.
— Jednakże nie byłoby w tem nic dziwnego, — zauważyła mama Baudu. Jeżeli nieszczęście mieć zechce, że po drodze wlezie gdzie do knajpy i zastanie w niej towarzyszów, to już z niej nie wyjdzie.
— Nie ma się co tego obawiać... — odparł młodzieniec. Dzisiejszego poranku dałem mu dobre rady.
— Turlututu! — zawołała gospodyni. — Ja mu je daję już od dwóch lat, a to wszystko jedno jak gdybym śpiewała Mam dobrą tabakę, na nutę Czuła kobieta...
— Dziś ja za niego odpowiadam...
— Dla czegóż go tu nie ma?
— Zatrzymał się przy Halli... Chce nam zrobić niespodziankę...
— Od czasu gdy o ósmej godzinie zrana odszedł z koszykiem łozinowym i małym skórzanym woreczkiem, miał czas zrabować całe targowisko... A! łotr!
Rozprawimy my się w tych dniach... Ale to rozprawimy. Dziś nie chcę burczyć... A tymczasem moje dzieci, trąćmy się i wracam do komina... Jest tam dosyć roboty...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.