Zemsta za zemstę/Tom piąty/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zemsta za zemstę |
Podtytuł | Romans współczesny |
Tom | piąty |
Część | trzecia |
Rozdział | III |
Wydawca | Arnold Fenichl |
Data wyd. | 1883 |
Druk | Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | T. Marenicz |
Tytuł orygin. | La fille de Marguerite |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Czas uciekał.
Dwaj czy trzej krewni zaproszeni na obiad nadeszli kolejno, a potem zjawił się stryj u którego Paweł był na obiedzie w tym dniu, kiedy ocalił Renatę.’
Wiktor Beralle wydawał się zakłopotanym.
— Co ci jest mój przyjacielu? — zapytał go student pocichu.
— E! do licha — odpowiedział podmajstrzy — obawiam się, panie Pawle, czy mama Bandu nie ma słuszności i czy Ryszard nam nie zrobi zawodu... on się nie poprawia, a to mnie martwi i niepokoi... Ryszard ma słaby charakter... jak wypije szklankę wina, t da się pociągnąć pierwszemu lepszemu... Gdyby mi wypłatał figla i upił się dzisiaj, to ni gdybym mu tego nie przebaczył.
— No... no... cierpliwości... Jeszcze jest dosyć wcześnie... twój brat będzie rozsądnym... będzie pamiętał o twoich radach... nadejdzie.
Wejście nowego gościa przerwało rozmowę poufną studenta i podmajstrzego.
Opuśćmy na chwilę restauracyę z ulicy Saint-Mandé, cofnijmy się o kilka godzin w tył i zaprowadźmy czytelnika do szczupłego mieszkanka Jarrelonge’a.
Złodziej Leopolda Lantiera podwajał ostrożności, aby nie wpaść w szpony swego byłego wspólnika.
Dowiedział on się, że jakiś nieznajomy przychodził dowiadywać się o niego w knajpie w której zwykle bywał.
Otóż opis tego nieznajomego zupełnie się zgadzał z opisem zbiega z Troyes.
— Byłem pewny że mnie wszędzie szuka... — pomyślał Jarrelonge — ale będę zręczniejszym od niego... nie znajdzie mnie...
W skutek tej ostrożności, bandyta wychodził bardzo rano dla zaopatrzenia się w zapasy żywności, siedział zamknięty w domu przez cały dzień, a z nadejściem nocy szedł przebrany, odetchnąć świeżem powietrzem na bulwarach zewnętrznych.
Zabijał czas czytaniem „Pamiętników“ hrabiego de Terrys, które go bardzo zajmowały, ale czytanie to dochodziło do końca, gdyż pozostawało już tylko kilka kartek rękopisu.
W skutek tak nudnego życia, godziny wydawały mu się długie i w miarę jak czas upływał, nudy jego się zwiększały.
— Starzeję się tutaj... — mówił czasami do siebie — jeżeli tak dłużej będzie, osiwieję w ciągu sześciu miesięcy... a jednak chociaż śnieg, poszedłbym na wieś zjeść potrawkę... Toby mnie wzmocniło... Ba! co będzie to będzie, wynagrodzę sobie to na przyszłą niedzielę.
Nadeszła niedziela.
Jarrelonge kładąc się wcześnie, skoro świt wstawał.
Wstał, ubrał się prędko, zapalił w piecu i poszedł po śniadanie.
Dzień zapowiadał się przepysznie.
— W południe puszczę się ku rogatce Tronowej... — szepnął uwolniony więzień — tam spotkani którego z kolegów, bo samemu spacerować nudno... zaproponuję mu fundę... Pójdziemy do Vincennes, a ztąmtąd do Nogent...
Czekając południa, Jarrelonge zjadł śniadanie, poczem wziął się znowu do czytania „Pamiętników“ hrabiego.
Czytając myślał:
— To ci się napodróżował, ten facet! Wszystkie dochody na to wydawał... To musiało drażnić jego córkę, że nie mogła korzystać z milionów i dała mu pigułkę... Rozumiem to, ale to głupio że się dała wziąść... Jestem pewny, że poczciwca bawiło opisywanie swego życia... A to byłoby zabawne, gdybym ja swoje opisywał... tylko miałbym do opisywania zbyt wiele kradzieży, co moi czytelnicy mogliby znajdować jednostajnem...
Jarrelonge przerwał swój monolog.
Przewrócił kartkę i zatrzymał się na kilku wierszach skreślonych czerwonym atramentem.
— Patrz! patrz! — rzekł śmieje się — poczciwiec omylił się co do kałamarza... zamiast czarnego wziął czerwony... Może to pigułka wywarła ten skutek...
„Co to znaczy ta bazgranina, po której nic już nie ma?“
Przeczytał.
„Zawsze odmawiałem pomocy lekarskiej z powodu, że zupełnie nie wierzę w umiejętność doktorów.
„To co mnie powstrzymywało, co mi pozwalało żyć, choć dotkniętemu śmiertelną chorobą, jest tajemniczym środkiem, znanym w Europie tylko mnie jednemu.
„Lekarstwo to — najgwałtowniejsza może trucizna, jeżeli jej się używa bez metody i ostrożności — jest wysuszony jad płaza tropikalnego, krotala.“
Uwolniony więzień zatrzymał się.
— Otóż masz! — rzekł przeczytawszy przytoczone przez nas zdanie — truć się ażeby żyć, czy to nie śmieszne!
Czytał dalej:
„W słoiku z kryształu górnego znajduje się reszta zbawiennej trucizny.
„Słoik ten jest zamknięty w małym stoliczku, w którym się zachowuje niniejszy pamiętnik.
„Jeżeliby po mojej śmierci, w obec mego trupa, przesyconego trucizną, oskarżono kogo o zbrodnię, niniejsze zeznanie będzie dostatecznem do usprawiedliwienia winnego...“
— Kroćset! — zawołał Jarrelonge uderzając się w czoło. — Aresztowano córkę hrabiego i oskarżono o otrucie ojca!... Ależ to jest fałsz najzupełniejszy!... Panienka jest niewinna jak nowonarodzone dziecię!...
„Sędziowie, którzy widzą tylko koniec swojego nosa, zdolni są uznać ją za winną i wyprawić ją franko na tamten świat!... Precz z temi niedołęgami, sędziami.
„Ależ, chwilkę!... Ja tu jestem!... ja mam w ręku dowód niewinności młodej panienki, zaniosę go do sądu... ja lubię sprawiedliwość.
Nagle Jarrelonge zatrzymał się i zamiast uderzyć się w czoło jak za pierwszym razem, zaczął się w nie tylko skrobać.
— Co? co? — mówił dalej — ależ ze mnie głupie bydlę!... Jakto ja miałbym to zanieść, aby mnie wybadywano zkąd to mami aby mnie wsadzono do ula, zamiast mego, zacnego przyjaciela Leopolda, który ukradł ten rękopis w pałac u hrabiego razem z innemi rzeczami... Łajdak!... więc mu na to było potrzeba wytrychów... chciał sam działać, bezemnie?
Uwolniony więzień milczał przez dosyć długą chwilę, poczem namyśliwszy się, mówił dalej:
— No, ale dla czego on to ukradł? Dla czego on chce, aby panna de Terrys niewinna, została skazaną?...
„Figlarz z tego Leopolda... on tego nie robił bez przyczyny... zatem ją ma...
„Jeżeli skradł rękopis, to nie dla tego ażeby go drukować... Musi tu kwestya pieniężna popychać go do dopuszczenia, aby sprawiedliwość sprzątnęła córkę hrabiego.
„Ależ to odkrycie dużo warte i niech mnie djabli porwą jeżeli z tego. nie potrafię wyciągnąć korzyści!...
„A! Leopoldku. teraz już się nie obawiam spotkania z tobą! Przeciwnie, ja sam cię będę szukał! — Zapłacisz dwadzieścia pięć tysięcy franków za odzyskanie tej książki, mój stary, a jeżeli nie, to odeślę ją, w kopercie naczelnikowi wydziału śledczego, nie zapomniawszy zagiąć stronicy!...
Zamknął pamiętnik i mówił dalej:
— Idzie o zachowanie książki w pewnem miejscu. Włożę ją do szafki o podwójnem dnie, gdzie jest moja moneta w papierach i złocie... Musiałby być bardzo przebiegłym ten coby ją znalazł!
Jarrelonge otworzył szafkę w murzę, podniósł dolną półkę, pod którą znajdowąła się próżnia, mająca dziesięć centymetrów wysokości i wsunął rękopis w tę próżnię.
— Do więzienia! — rzekł spuszczając napowrót deseczkę, na której ustawił próżne butelki i to do sekretnego... No, było postanowionem, że dziś jeszcze nie będę jadł potrawki!... Ważniejszą jest rzeczą odszukanie Leopolda... Czy on się przeprowadził czy nie?... nie długo się dowiem...
Uwolniony więzień ubrał się, zręcznie ucharakteryzował sobie twarz, włożył perukę czyniącą go niepodobnym do poznania i wyszedł.
Udał się prosto na ulicę Tocanier.
Czytelnikom z góry wiadomo, że tam nie mógł zastać nikogo.
W istocie Jarrelonge nie liczył, aby mu się udało od razu, ale miał nadzieję, że zbiorze niejakie objaśnienia, dzięki którym trafi na ślad swego byłego wspólnika i odszuka jego nowe mieszkanie.
Przybywszy na wspomnianą uliczkę, zdziwił się widząc otwartą na oścież bramę od dziedzińca pawilonu.
Na dziedzińcu tym stał jeden z tych wielkich wozów służących do przewozu mebli.
Dwaj ludzie zdejmowali z niego sprzęty.
— Ktoś się wprowadza — pomyślał Jarrelonge — zatem on się wyprowadził... spodziewałem się tego, ale z tem wszystkiem nie jest mi to przyjemnem...
Co robić?... Kto nie ryzykuje ten nic nie ma, sprobuję...
Zbliżył się do tragarzy.
— Czy osoba co się wprowadza jest tam? — zapytał jednego z nich.
— Tak jest... w pawilonie.
Uwolniony więzień bez najmniejszego wahania skierował się ku gankowi o trzech stopniach.
W chwili gdy do niego dochodził, na prawo ukazała się kobieta w pewnym wieku.
Jarrelonge ukłonił się jej.
— Czy to pani — rzekł — wprowadza się tutaj?
— Tak panie...
— Więc może pani będzie łaskawa dać mi objaśnienie...
— Jakie, proszę pana?...
— Pragnąłbym dostać adres tej osoby, co tu przed panią mieszkała.
— Nie znam tego adresu... Dom był pusty, gdym go zajmowała, nie mogę więc pana w niczem objaśnić, ale zapewne gospodarz będzie to mógł uczynić...
— Prawda... Gdzież mieszka ten gospodarz?
— Bardzo blizko ztąd, na ulicy Picpus...
— I nazywa się...
— Paskal Lantier, przedsiębierca.
Jarrelonge zadrżał, tak silnem było jego zadziwienie.
— Pani powiada? — zawołał.
— Powiadam: pan Paskal Lantier.
— Dziękuję pani... zdawało mi się żem źle dosłyszał... Wyświadczyłaś mi pani, nie wiedząc o tem, wielką przysługę.
— Bardzo mi przyjemnie... — rzekla owa pani z uśmiechem.