Zemsta za zemstę/Tom piąty/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zemsta za zemstę |
Podtytuł | Romans współczesny |
Tom | piąty |
Część | trzecia |
Rozdział | IV |
Wydawca | Arnold Fenichl |
Data wyd. | 1883 |
Druk | Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | T. Marenicz |
Tytuł orygin. | La fille de Marguerite |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jarrelonge wyszedł z dziedzińca i z ulicy.
Umysł jego oświetliło nagle żywe światło.
Paskal Lantier musiał być krewnym Leopolda.
Ten ostatni mając do rozporządzenia lokal należący do Paskala, z pewnością pracował dla swego, krewnego i z nim do współki.
Było to stowarzyszenie Lantierów i uwolniony więzień nareszcie doszedł do rozwiązania zagadki, napróżno dotychczas szukanego.
— Paskal — mówił do siebie — dał mi adres Leopolda i interes będzie dla mnie podwójnie dobrym, gdyż będę mógł układać się z jednym a potem z drugim i ciągnąć podwójnie... Wysunę się naprzód, będę zręcznym, oględnym i będę pamiętał o tem, aby się nie zdradzić...
Tak rozmyślając, Jarrelonge szedł ulicą Picpus aż do domu przedsiębiercy.
Odważnie zbliżył się i pociągnął za gałkę mosiężną.
Dzwonek zadzwonił.
Po upływie jednej, lub dwóch sekund przybyły usłyszał kroki rozlegające się po dziedzińcu.
Drzwi się otworzyły.
Ukazał się służący i zapytał:
— Czego pan żąda?
— Chciałbym pomówić z panem Paskalem Lantier...
— Wyszedł.
— Ale powróci... Czy nie mógłbym się z nim widzieć dzisiaj?
— Nie sądzę... Pan jest na obiedzie wmieście i powróci późno.
— Czy mi pan możesz dać adres jego krewnego?
— Jakiego krewnego?
— Pana Leopolda Lantier.
Służący po raz pierwszy słyszał to nazwisko.
— Nie wiem co pan chcesz powiedzieć... — odparł — nie znam tej osoby o której pan mówisz.
Dobra wiara służącego nie dopuszczała żadnej wątpliwości.
Jarrelonge pojął że niezręcznością byłoby nalegać i rzekł:
— Kiedy mógłbym się widzieć; z panem Paskalem?
— Spodziewam się, że pan będzie mógł przyjąć pana jutro, około południa...
— Zatem powrócę...
Drzwi się zamknęły i uwolniony więzień ujrzał się sam na chodniku.
— Nieprzyjemny zawód — pomyślał — ale jutro prędko nadejdzie... Już za późno na wycieczkę do Nogent, jaką miałem zamiar odbyć. Zabiję czas pijąc gdziebądź absynt, w oczekiwaniu na porę obiadową...
— Eks-wspólnik Leopolda puścił się w dalszą drogę.
Na rogu ulicy Saint-Mandé spostrzegł szyld zakładu ojca Bandu i pomyślał:
— — Knajpa... Mam co mi potrzeba.
Poczem skierował się ku restauracyi, w której znajdowali się krewni i przyjaciele Wiktora i Stefci.
Przestępując próg wielkiej sali nie domyślał się wcale, że zbliżał się do człowieka, który go gonił tak niedawno po ulicy Świętego Antoniego i Renaty, swojej pierwszej ofiary.
— Zieloną papugę... — zalecił ojcu Baudu.
Usiadł. Podano mu.
Wnętrze restauracyi rozlegało się odgłosem wesołej rozmowy.
Zaproszeni, dla których uczta zaręczynowa była prawdziwą uroczystością, oddawali się hałaśliwej wesołości, której wprawdzie brakło dystynkcyi, lecz z pewnością nie brakł szczerości.
Wiktor Beralle śmiał się zarówno z innymi, tylko śmiech jego brzmiał fałszywie.
Na czole jego dawało się czytać żywe zajęcie, spowodowane nieobecnością jego brata, a zajęcie to w miarę upływu czasu, coraz się zwiększało.
Noc zapadała, miano usiąść do stołu o szóstej. Otóż Ryszard, wyszedłszy zrana, nie powracał.
Co to znaczyło?
Obawiał się odgadnąć.
Wirginia — młodsza z panien Baudu — siedziała literalnie jak gdyby na rozpalonych węglach.
Znalazła ona sposób odejścia od komina, przy którym pomagała matce i zbliżyła się do narzeczonego swojej siostry.
— Panie Wiktorze rzekła wzruszonym głosem — mama zaczyna się się dąsać, mówiąc o panu Ryszardzie... Gdybyś pan był grzeczny, tobyś poszedł, naprzeciw niego i prędko go przyprowadził.
Młody podmajstrzy zmarszczył brwi.
— E! moja kochana Wirginio — odparł z gestem zniechęcenia — gdzież chcesz abym poszedł?
— Dziś rano poszedł do halli.
— Tak, ale po drodze ztąd do halli jest tylu kupców win...
— Zatem pan sądzisz?...
— Niestety! gdyby nie to, to byłby już dawno powrócił.
Wirginia odeszła z wezbranem sercem i oczyma łez pełnemi.
Stefcia, Izabella i Renata nakrywały wielki stół na środku.
— Mamo — zapytała Stefcia ile nas będzie?
— Powinno nas być dwadzieścia cztery osób — odpowiedziała gospodyni gniewliwie, lecz będzie nas tylko dwadzieścia trzy.
— Dla czego, mamo?
— Do licha! dla tego, że pan Ryszard obiaduje w mieście, albo trawi swoje wino.
— W tym celu, trzebaby je pić, mamo Baudu! odezwał się san, Ryszard, który wszedł niosąc duży kosz i mały skórzany woreczek.
Straszliwe hura dało się słyszeć na jego przyjęcie.
— Lepiej późno jak nigdy! ale jednakże nie jest to zbyt wcześnie... szepnął Wiktor szczęśliwy, widząc że brał przyszedł i nie był pijany.
— Czy ty mi powiesz, nic dobrego, zkąd idziesz i którędy szedłeś? — rzekła gospodyni zbliżając się do niego, ująwszy się pod boki.
— Tak, mamo... — odparł Ryszard tonem pieszczotliwym.
— Znam ja się na twoich umizgach, ty niepoczciwcu, ale się nie dam na nie złapać! Odpowiadaj!
— Odpowiem ci mamo, jak postawię kosz na stole i wyłożę wszystko co się w nim znajduje.
I Ryszard nie wypuszczając woreczka, zawieszonego na ręku na łańcuszku niklowanym, uwolnił się od dużego kosza.
— Zkąd idę? — rzekł wtedy biorąc jeden po drugim przedmioty znajdujące się w jego głębokiem wnętrzu. Najprzód z Hawru, gdziem nazbierał tych małych raczków tak czerwonych jak policzki panny Wirginii; z Hawru chodziłem do Meuzy, gdziem złapał tuzin tych dużych raków! z Meuzy do Nicei, gdziem wyszperał te poziomki i zerwał te winogrona...
— Winogrona! zawołała mama Bandu osłupiała.
— A ztamtąd mówił dalej Ryszard poszedłem do pewnego cukiernika, od którego przynoszę te drobne ciastka i kasztany smażone i to wszystko nie przełknąwszy jednej biednej kropelki wina białego albo czerwonego... a dowodem tego jest, że kury co zdychają na pypeć z braku napoju, nie są tak jak ja spragnione!...
Wszyscy zaczęli klaskać w ręce i Wirginia czerwieńsza jak raki przyniesione przez jej kochanka, śpiesznie podała Ryszardowi na talerzu ogromny kielich nalany aż po brzegi.
— Zdrowie starszego brata i jego przyszłej! — zawołał podnosząc kielich w górę z gestem komicznym; zdrowie młodszej siostry, przyszłej! za zdrowie papy, mamy, stryjaszka, wszystkich krewnych i przyjaciół w ogólności, a na końcu moje!... Do ostatniej kropelki!...
I za jednym łykiem wychylił kielich do dna.
— I czyż on nie jest zabawnym dopóki nie przebierze miarki... — Szepnął Bandu rozczulony.
Wszyscy otoczyli stół, na którym leżała niespodzianka Ryszarda.
Mama Baudu wskazała ha woreczek skórzany, wiszący u ręki młodzieńca..
— A tam co jest? — zapytała.
— To mamo — odparł Ryszard — jest niespodzianka nad niespodziankami... To korona!... Zobaczycie!... Ale to nie mnie dotycze... To Wiktor poruczył mi załatwić ten sprawunek.
Poczem podając woreczek podmajstrzemu rzekł:
— Masz, starszy bracie. To twoja rzecz otworzyć...
Wiktor wziął przedmiot podawany mu przez brata.
Renata stojąca obok niego, wydała krzyk i jak śmierć zbladła.
Na woreczku przechodzącym do rąk podmajstrzego spostrzegła tarczę.
Na tarczy tej były wyryte dwie litery U i S.
Paweł zbliżył się żywo do dziewczęcia, na które wszyscy spoglądali ze zdziwieniem łatwem do zrozumienia.
— Co tobie, droga Renato? — zapytał jej.
Córka Małgorzaty drżącą., zaledwie mogąca utrzymać się na nogach, wyciągała ręce ku czarnemu skórzanemu woreczkowi.
— Patrzajcie... patrzajcie... — wyjąkała przytłumionym głosem.
— Na co?
— Ten woreczek... ten łańcuszek stalowy... ta tarczą... te litery...
Student, zaczął się przyglądać.
— Litery U i S... — rzekł.
— Tak jest... początkowo litery, które były na woreczku pani Urszuli... — mówiły dalej Renata.
— I to jest ten sam woreczek?
— Ten sam... Ja go poznają...
— Zatem — zawołał Paweł — skradziono, go pani Urszuli, zamordowanej na drodze żelaznej.
Nie potrzebujemy mówić, że świadkowie tej sceny byli bladzi ze strachu i zdziwienia.
— Zamordowanej!... — powtórzyły wszystkie głosy.